Mądre głowy zastanawiają się każdego dnia, jak przywrócić nam futbol. W Anglii realny staje się scenariusz, według którego piłki nożnej w wersji z kibicami na trybunach nie obejrzymy nawet w sezonie 2020-21. Jeśli w ogóle takowy zostanie rozegrany. Dystans pomiędzy fanami a gwiazdami zwiększy się jak nigdy wcześniej. Jak bardzo zmieni to całą dyscyplinę?
Uwielbiam brytyjski futbol w tym starym wydaniu, z ubiegłego stulecia. Piłkarze byli już wtedy dostarczycielami rozrywki, ale jednocześnie stanowili integralną część społeczeństwa. Zwykli zjadacze chleba, którzy reprezentują lokalną grupę, walczą z rywalami w jej imieniu. Można było ich dotknąć, dosłownie. Niektórzy menedżerowie mieli taki zwyczaj, że kazali zaparkować autobus milę od stadionu i cała drużyna paradowała w jego kierunku, witając się z kibicami, pozdrawiając ich, wymieniając uwagi. Piękne.
Im mocniej piłka się bogaciła, tym bardziej odklejała od rzeczywistości głównych bohaterów spektaklu. Status materialny i społeczny windował ich na wyższe piętra, skąd trudno czasem dostrzec plebs. Ale, paradoksalnie, podziw zwykłego zjadacza chleba wzrastał. Sportowcy z pierwszych stron gazet stali się żywymi pomnikami. Ich czyny i słowa, niekiedy bez większej wartości, miały nieść życiowe przesłania. Pokazywali też ludziom, że można to życie przejść inaczej, na wysokiej fali.
Niektórzy w istocie byli wybitni, inni po prostu pracowici. Jeśli ktoś łączył obie cechy, jak Michael Jordan, wchodził na Olimp. Jest taka fantastyczna scena w „Ostatnim tańcu”, kiedy Jordan po wygraniu ligi płacze, wręcz szlocha. Wychodzi z szatni i spotyka Magica Johnsona, wie, że skoro go pokonał, to oznacza, iż dołączył do panteonu wybitnych, takich jak Magic właśnie, czy Larry Bird. Daje upust emocjom. Staje się na chwilę człowiekiem.
Tacy jak Jordan inspirowali rzesze ludzi do tego, by złamać własne bariery. Czasem obsesja doskonałości może zaprowadzić do gabinetu psychiatry, ale niestety, w drodze na szczyt nie ma innego szlaku niż ten najtrudniejszy. To wypisz, wymaluj, historia o Cristiano Ronaldo w piłce, bo będę się upierał, że Leo Messi ma więcej wrodzonego talentu i trening od zawsze był dla niego bardziej zabawą niż szaleństwem, które da mu nieśmiertelność. O ile Ronaldo to wytrenowany do walki w każdych warunkach gladiator, który gra zawsze tak jakby nie chciał zginąć, a stawką meczu było właśnie życie, Messi wciąż jest chłopakiem z tornistrem, który w parku za szkołą sieknął dziesięć goli i poszedł na obiad. Ludzie mogą wybrać, która opcja jest im bliższa i może w tym odwiecznym sporze nie chodzi wcale o umiejętności jednego i drugiego, ale o sposób dojścia do sławy?
Dawni bohaterowie nie byli tak posągowi. Wzbudzali podziw, pijali w pubach na koszt ludzi, ale wywodzili się po prostu z tłumu, tam dobrze się czuli, sportowe celebryctwo pojawiło się w okolicach lat 60. i 70. ubiegłego stulecia. Ci obecni teoretycznie zbliżyli się do ludu, za sprawą mediów społecznościowych, ale Instagram czy Twitter stały się wygodną kryjówką. Niby blisko, ale jednak daleko.
Zostało więc ludziom kolekcjonowanie wspomnień z meczów, podczas których swojego idola mogli zobaczyć na żywo. Z odległości trybun zawiesić oko tylko na nim. Kodować jego ruchy, gesty, podania i gole. W głowie budować sobie jeszcze mocniej boskość jednostki. Czasem zapolować na wspólne zdjęcie czy autograf. Trudno mieć o to pretensje – człowiek czasem wariuje, kiedy na żywo widzi kogoś, kogo zna z telewizji. Magia szklanego ekranu, mimo upływu lat, wciąż działa na wyobraźnię. Tym, którym nigdy nie było dane zasiąść po drugiej stronie, czy – tak jak piłkarze – wystąpić przed tłumami – wydaje się niekiedy, że mają do czynienia z kimś nadludzkim. Myląc go od czasu do czasu ze swoim kumplem, skoro już „mieszka” w jego domu co weekend.
Telewizję, jeśli scenariusz z meczami przy pustych trybunach się sprawdzi, czeka boom. Wszyscy tęsknimy za piłką i teraz docenimy szklany ekran jak nigdy. Będziemy chłonąć te mecze, z trudem oczywiście akceptując, że inni ludzie nie tworzą ich tła, ale przyzwyczaimy się, jak do wszystkiego. Słupki oglądalności wystrzelą w górę, to pewne. Szczególnie w początkowej fazie. Idole staną się jeszcze większymi idolami. Zmieni się praca mediów, już się zmieniła. Wywiady za pomocą zooma, ograniczony kontakt ze sportowcem na żywo, nawet dla reporterów po meczach. Koniec z szalonym tyglem rozmów w mixed zone. Dziwnie się o tym myśli.
Zastanawiam się, czy normalność kiedykolwiek wróci. Piłkarze nigdy nie byli jakoś szczególnie skłonni udzielać dziesiątek wywiadów, mówię tutaj o wielkich gwiazdach. Jeśli to już robili, wynikało zazwyczaj ze zobowiązań kontraktowych. W końcu po części my wszyscy składaliśmy się na ich pensje, kupując dekodery, bilety, napędzając koniunkturę. Ale nie sądzę, by tak głęboko o tym myśleli. Rzecznik kazał, to szli do strefy wywiadów.
Teraz nie będą musieli i uwierzcie, że przyjmą to z ulgą.
Wiele razy widziałem po meczu Ligi Mistrzów czy Premier League, jak zawodnik lub trener mówili z wyrzutem do rzecznika: – Jeszcze jeden? Chodziło o to, że akurat czeka na nich ostatni rozmówca, zabłąkany dziennikarz z Meksyku, a może taki jak ja, z Polski. Potem jednak wygrywał profesjonalizm. On na tym poziomie jest obowiązkowy. Oczywiście są niechlubne wyjątki, jednak większość piłkarzy i trenerów ze światowego topu, z którymi miałem okazję rozmawiać, okazała się normalnymi, życzliwymi ludźmi. Niektórych, jak Juergena Kloppa, Edena Hazrda czy Christiana Eriksena nazwałbym nawet „sympatycznymi zawodowcami”. Duża klasa.
Będzie brakowało tych krótkich rozmówek, nawet jeśli ktoś twierdzi, że one nic wielkiego nie wnoszą. Wnoszą do warsztatu. Dialog z żywym człowiekim daje ci inny rodzaj spojrzenia na niego. Wiesz, jak buduje zdania, co ciekawego ma do powiedzenia o skończonym meczu, rejestrujesz czy jest miłym człowiekiem, czy gburem, a to już dużo. Poza tym – jesteś w centrum wydarzeń. Kibice i my, dziennikarze, będziemy teraz jechać dokładnie na tym samym wózku. Usytuowanym daleko od murawy. Ale wiecie co? Może dzięki temu piłkarze zrozumieją, że i wy, i my, jesteśmy jednak ważną częścią tej gry?