FUTBOLOWA GORĄCZKA #20. Nie siedź już przed tym komputerem, wyjdź na dwór. Dzień Dziecka to dobry moment na pogadanie o sporcie

Zobacz również:Pomiędzy grą a rzeczywistością, podwórkiem a monitorem. High Score, w pogoni za najlepszym wynikiem.
kids-sport-e1591024554261.jpg
fot. Lars Ronbog / FrontZoneSport via Getty Images

Dzień Dziecka przez lata kojarzył mi się ze wspaniałym wydarzeniem. Na stadionie MCKS Czeladź miejscowe szkoły podstawowe zbierały się, by rywalizować w dziwacznych konkurencjach – biegu po odwróconej ławeczce czy skakaniu w workach. Dla nas, chłopaków kochających futbol, była to namiastka udziału w meczu przy wypełnionych trybunach. Ale sportu wcale nie uprawialiśmy od święta.

Tytułowe zdanie słyszałem oczywiście kilka razy w swoim życiu, jednak nigdy szczególnie przeciwko niemu nie protestowałem. Choć komputer pojawił się w moim życiu dość wcześnie, bo już w drugiej klasie szkoły podstawowej zostałem posiadaczem pięknego Atari 65XE, a gry skutecznie odciągały mnie od zapewne bardziej wartościowych zajęć, to jednak podwórko miało cały czas swój naturalny magnetyzm, bez względu na porę roku. I startowało w moim życiu z pole position, zawsze.

Jasne, że czasy się zmieniły i chociaż nie jestem zwolennikiem hasła „kiedyś to było”, to uważam, że niektóre sprawy z „kiedyś” przydałyby się tutaj i teraz. Na przykład śnieg. Kiedy moja córka wypowiedziała to słowo, dotarło do mnie, że zna je z bajki. Na żywo niestety nie widziała. Dostała na gwiazdkę sanki, ale ani razu na nich nie jeździła. Cóż, jej dzieciństwo od mojego w tym aspekcie z pewnością może się różnić.

Myśmy uprawiali i slalom, i skoki, graliśmy w hokeja, a zdobywanie wrogich śnieżnych fortec od biedy też uznalibyśmy za dyscyplinę sportu. Latem było kolarstwo, biegi, no i piłka nożna, zawsze najważniejsza. Siatkówka na trzepaku, koszykówka, gdy do Polski z hukiem weszła moda na NBA. To się kształtowało naturalnie, nikt nas nie pchał do sportu. Z jakiegoś dziwnego powodu uznawaliśmy, że musimy go uprawiać.

Kiedy jestem z Manią na placu zabaw, obserwuję z jaką łatwością zdobywa nowe umiejętności. Małemu dziecku wystarczy coś raz pokazać i po chwili robi to perfekcyjnie. Na przykład wspinaczka na zjeżdżalnię. Dzieci mają nieprawdopodobne zdolności manualne, gibkość. I potrzebę ruchu. Wcale nie uważam, że dzisiejsze dziecko to dziecko zgnuśniałe, leżące przed telewizorem.

Mania ma dwa lata, a kocha rowerek, bieganie, często przynosi mi piłkę, oczywiście taką, która grają w Premier League, i prosi, żebyśmy pokopali. Nie ukrywam, że bardzo mnie te momenty cieszą, bo pokazują, że łatwo się dogadamy. Kocham sport i chciałbym tę miłość w niej zaszczepić. Dać jej spróbować paru rzeczy. Nie musi zostać medalistką olimpijską, nie mam takich ambicji, ale jeśli będzie chciała nauczyć się jeździć na nartach, czy zająć bieganiem na długich dystansach, to na maksa ją w tym będę wspierał. Nigdy nie zapiszę się do Komitetu Oszalałych Rodziców, ale z pewnością będę czujny, uważam, że to mój obowiązek. Być może wymaga to powiedzenia raz na jakiś czas: „Nie siedź już przed tym komputerem, wyjdź na dwór”. Okej, jeśli to ma pomóc?

Dzień Dziecka to naprawdę dobry moment na pogadanie o sporcie. To wcale nie musi być tylko czynne uprawianie jakiejś dyscypliny, ale też opowieść o idolach. Chciałbym, żeby nasza córeczka wiedziała, kim był Michael Jordan albo Novak Djoković. Inspirujące historie mogą rozpalić w dziecku płomień.

To wszystko sprowadza się w zasadzie do jednego – zainteresowania światem, jaki nas otacza. Sport jest jego integralną częścią, pokazuje to idealnie czas, w którym wychodzimy z pandemii. Ludzie potrzebują igrzysk, żeby nie zwariować od codzienności, szczególnie kiedy ta jest trudna. Nie my, współcześni, to wymyśliliśmy.

Nigdy nie ośmieliłbym się ubzdurać sobie, że Mania zostanie sławną tenisistką i obsesyjnie do tego dążyć. Przeczytałem biografię Andre Agassiego i super, że został tak wielkim graczem, ale za cholerę nie chciałbym, aby moje dziecko miało takie dzieciństwo. A sam, jako ojciec, nie mógłbym sobie spojrzeć w twarz, tak rujnując najlepszy czas w życiu małego człowieka.

Sport jest zajebisty, bo uczy rywalizacji, ale też integracji. Wyrabia charakter. Nawet na amatorskim poziomie może dać wielką satysfakcję – gdy pobija się rekord w wyciskaniu na klatkę (chyba że strzeli bark, jak mój), czy łamie jakiś wynik w półmaratonie. Znam wielu ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z zawodowym sportem, ale sprawia im dziką satysfakcję. Objadą Skandynawię na rowerach, zaliczają wysokie góry, mierzą się z Iron Manem. Niesamowite jest to, że kompletnie traci znaczenie fakt, w jakim miejscu się dorastało. Właśnie skończyłem rozmawiać z Aleksandarem Vukoviciem, urodzonym w Banja Luce. Jego dzieciństwo wyglądało tak samo jak moje. Rano piłka, po południu piłka, a wieczorem, dla odmiany, piłka. To się nazywa uniwersalizm. Jedziesz na wakacje i spotykasz kolesia z Amsterdamu, a po chwili już rozmawiacie o tym, jak grał tam Arek Milik. Dyskusje błyskawicznie schodzą na futbol. To jak porozumienie za pomocą niewidzialnego włącznika. Pod tym względem my, faceci, nigdy nie przestajemy być dziećmi.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.