Fantastycznie ogląda się serial „High Score” na Netflixie. Nie pamiętam, kiedy po raz ostani całe dzieciństwo i dorastanie przeleciało mi przed oczami tak błyskawicznie. Przy okazji dowiedziałem się, kto stoi naprawdę za odciągającym mnie od prawdziwego boiska diabłem, który wciąż siedział na ramieniu i szeptał: „jeszcze jedna partyjka, dobra?”.
W osiedlowej kawiarni jest tłok, ale to nie kolejka za deserem. Dłonie pachną metalem, to od monet ściskanych w kieszeni, z obawą, żeby któryś ze starszych chłopaków nie zabrał dwuzłotówki. Czasu niewiele, presja duża. Siadasz i kilka par oczu zerka z zazdrością, ale też ponagla, deprymuje, żebyś skusił i zwolnił miejsce. Kiedy wyciągasz drugą monetę, słychać szmer zniecierpliwienia. Pochylasz się nad niewielkim urządzeniem, siadasz na stołeczku i słyszysz znajome dźwięki. Za chwilę kosmiczne monstra zaczną obsuwać się, rząd za rzędem, próbując cię unicestwić. Strzelasz jak szalony. Te obrazki zakodują się w twoim mózgu i kiedy zamkniesz oczy przed snem, zobaczysz tylko postaci ze Space Invaders.
Tomoshiro Nishikado miał bujną wyobraźnię. Uważał, że ośmiornice to obcy, widywał je wiele razy, nie musiał nawet zamykać oczu. Kiedy nauczył się programować, stworzył rysunki w zeszycie, w nim zapisał również algorytmy. Ma go do dziś, choć trzeba uważać, kiedy przewracasz strony – mogą wypaść. Przeniósł to na komputery. Japonia oszalała. Do jego potworów z kosmosu strzelał cały kraj, powstawały specjalne miejsca do naparzania w Space Invaders. To był pierwszy potężny impuls, który uruchomił lawinę na linii Japonia – USA. Dwa wysokorozwinięte państwa ruszyły w pościg, którego wtedy, na przełomie lat 70. i 80., nikt nie umiał i nie chciał zatrzymać.
Nastolatki z twarzami, w których odbijały się monitory – te z domowych, prymitywnych komputerów, czy maszyn w salonach gier, ruszyły w wyścig. Wydaje wam się, że dzisiaj szaleństwo na e-sportowych zawodach to coś nowego? Obejrzyjcie serial, a przekonacie się, że to wszystko zaczęło się bardzo dawno temu. Dzieciaki wymiatające w Tetris albo Pac-Mana, przepychanki pomiędzy komputerowymi gigantami, pierwsze kartridże, konsole, wejście Nintendo, nic nie uświadamia szaleństwa, jakie ogarnęło świat, a kończy się w waszym smartfonie dziś, tu i teraz. No właśnie, kończy? Chyba nie.
Kiedy dzisiaj słyszycie niezwykle popularne stwierdzenie, że „leży szkolenie młodzieży”, często argumentem bywa opowieść byłych piłkarzy o tym, jak to starsze pokolenia nie grały na komputerze, bo go nie miały, więc osiedlowe mecze stanowiły jedyną rozrywkę. Ale to kwestia wyboru. Sorry, nikt nie powie, że w USA brakowało sportowych sukcesów, tak jak nikt nie ośmieli się rzucić tezę, iż rodzin nie było tam stać na komputer Atari. Zresztą, Robert Lewandowski jest dowodem na to, że w latach 90. wciąż mogłeś ominąć pułapki zastawione na kariery przez konsolę.
Zawsze miałem problem z jednoznaczną oceną przydatności gier komputerowych w naszym życiu. Można je uznać z taką samą łatwością za stratę czasu, jak i za coś, co rozwija nasze szare komórki (bliżej mi do tej drugiej opcji). Na pewno bywają frustrujące, a dysfunkcyjne jednostki nie zrozumieją, że istnieje granica pomiędzy strzelaniem do ludzi w grze a strzelaniem do ludzi na żywo. Jak wszystko w nadmiarze szkodzą, choć znam parę rzeczy, które szkodzą bardziej i nie muszą to być od razu narkotyki czy alkohol, wystarczy, że wspomnę smog.
Jest coś creepy w patrzeniu na dzieciaki, które przystępowały do mistrzostw świata Nintendo 30 lat temu, ale z drugiej strony – patrzymy dziś na faceta, który wtedy, jako dziesięciolatek genialnie grał w Mario Bros czy Tetris (też kochałem) i wcale nie widzimy jakiegoś freaka czy, jak to się ładnie mówi „no life’a”.
Miniserial „High Score” to potężny kawałek historii życia kolejnych pokoleń, zamknięty w równoległym świecie, do którego tyle razy przecież uciekaliśmy. Sam wiem dobrze, co dały mi komputery i gry. Przede wszystkim niesamowicie rozwinęły wyobraźnię i zdolności manualne, do tego stopnia, że dziś, nie grając na przykład w FIFĘ trzy lata, mogę usiąść i bez problemu stoczyć – nierówną, ale jednak – batalię z kimś dużo młodszym. Nie jest to umiejętność potrzebna do czegokolwiek, ale daje satysfakcję, że człowiek jeszcze żyje i ma się dobrze. Dały mi również coś dużo ważniejszego – okazję do socjalizowania się, komputerów nie było dużo, więc graliśmy w kilku, zazwyczaj to była jakaś piłkarska zręcznościówka albo menedżer. Batalie w Sensible Soccer, czy Football Managera były normą, potem pojawiła się FIFA i skradła show. Tomoshiro Nishikado widział wielkie ośmiornice, które atakowały ziemię, myśmy mogli wreszcie przeprowadzać akcje marzeń i strzelać gole przy pełnych trybunach.
Najciekawszym wątkiem związanym w moim życiu z grami jest jednak ten, o którym chyba nigdy nie wspominałem. Gazety, które zamieszczały w Polsce recenzje gier: „Bajtek”, potem „Top Secret”, czy „Secret Service”, zatrudniały dziennikarzy nie tylko o egzotycznych pseudonimach, ale przede wszystkim potrafiących znakomicie pisać. Czytałem ich teksty z wypiekami na twarzy, było w nich poczucie humoru, sporo mądrego słownictwa, a po latach dochodzę, że w jakiejś części od nich uczyłem się, jak pisać teksty. Jako siedemnastolatek napisałem nawet parę próbek do jednego z tych magazynów, moim wielkim marzeniem było kiedyś tam pracować. Wszystkie te recenzje były jednak niczym więcej, jak nieudolnym naśladownictwem, kanciastymi wypocinami chłopaka, który niczego nie przeżył, niczego nie widział. Cieszę się, że nie dano mi tam szansy, bo dzięki temu zdecydowanie częściej bywałem w rzeczywistości niż w wirtualnym świecie, co jednak niezmiernie sobie chwalę.