Tak jak w życiu pewne są tylko dwie rzeczy – śmierć i podatki, tak w futbolu – dymisja trenera. Raz na milion przypadków zdarza się taki sir Alex Ferguson, który trwa na posadzie przez ćwierć wieku, do emerytury. Generalnie jednak na świecie więcej jest Watfordów i rodzin Pozzo, niż cierpliwych, wyrozumiałych szefów. Nie przekłada się to tylko na piłkę nożną. Każdego dnia ludzie na całym globie tracą pracę i zastępują ich inni. Plastycznie ujął to kiedyś Claudio Ranieri, jeszcze gdy prowadził Chelsea. – Piłkarscy menedżerowie są jak spadochroniarze. Czasem spadochron się nie otwiera i uderzasz o ziemię. Ja mam tylko parasol – uśmiechnął się gorzko i wkrótce po tym został zwolniony.
To właśnie Włoch kilkanaście lat później zdobył mistrzostwo Anglii z Leicester City. Byłem w stu procentach przekonany, że po takim sukcesie właściciele klubu pozwolą mu pracować dalej, nawet jeśli spuści drużynę do Championship. Ale Ranieri stał się klasyczną ofiarą własnego sukcesu. Rozbudził ambicje, których wcześniej na King Power Stadium nikt nie miał. Gdyby wiedział, jak to będzie dalej wyglądać, być może powiedziałby „do widzenia” zaraz po mistrzostwie, ale nie ma trenera, który nie chciałby więcej i więcej, ponieważ prowadzenie drużyny na takim poziomie to pewnego rodzaju narkotyk.
Dymisji szkoleniowców jest tak dużo, jak ofiar w „Squid game”. Właśnie dlatego przywykliśmy, już nie robi to na nas wrażenia. Jesteśmy tylko postronnymi obserwatorami. Z Legii zwolniono właśnie Czesława Michniewicza, a być może nawet w momencie, w którym czytacie ten tekst, na Old Trafford nie pracuje już Ole Gunnar Solskjaer. Nie jestem wyrocznią i nie wiem, czy następca pierwszego i ewentualny następca drugiego będą lepszymi trenerami, wiem jednak, że w tym kociołku cały czas bulgocze. Nie na darmo ktoś wymyślił wyświechtany frazes: karuzela trenerska.
Wiem też z całą pewnością, że to co absolutnie uchodzi płazem piłkarzom, potrafi wystawić wysoki rachunek trenerom. Zawodnicy zostają. Nie martwią się o to, poza jednostkami, czy następny menedżer doprowadzi ich do sukcesów, raczej próbują odgadnąć własny los. Ci odstawieni liczą, że zaczną grać, ci z pierwszego składu boją się, że z niego wylecą.
Czasem zmiana trenera nie daje nic (patrz wspomniany Watford), ale innym razem bywa bardzo potrzebna (patrz Chelsea). Jedno jest też chyba niezmienne w tym środowisku – jeśli właściciele zaczynają bardzo mocno wspierać trenera, za chwilę traci on posadę. Obserwowałem to w ekstraklasie, której zjawiska opisywałem przez kilka lat. Spotykałem się nawet z sytuacjami, gdy los trenera wisiał na włosku, a prezes dzień przed zwolnieniem jegomościa, na konferencji prasowej, mówił, że z całą pewnością będzie on pracował do końca sezonu. Podobnie było w Leicester, Ranieri dostał publiczne wsparcie, a potem go wywalono. Teraz zarząd ma niby wspierać OGS, ale jednak milczy, a w dialogu milczenie może być poważnym problemem.
Im więcej wiesz o mechanizmach rządzących piłką nożną, z tym większą przykrością na to patrzysz. Są oczywiście niekiedy takie mecze jak Manchester United – Liverpool, kiedy porywa cię czyste piękno ofensywy, zapominasz o całym tym syfie, ale finalnie pomiędzy kolejkami ligowymi ludzie muszą o czymś rozmawiać, są to więc najczęściej pomyłki sędziowskie i rozważania na temat tego, czy dany menedżer się nadaje.
Piękne zdanie na temat pracy menedżera powiedział kiedyś George Graham. – Wielu zawodników myśli, że obejmą posadę trenera po karierze, będą się ze wszystkimi przyjaźnić, ale niestety – finalnie musisz podejmować przykre decyzje, które ranią ludzi. Jeśli tego nie lubisz, nie zostawaj futbolowym menedżerem – wyznał.
Rozszerzyłbym to na inne profesje. Każdy menedżer, w każdej firmie/korporacji prędzej czy później podzieli los Franka Lamparda, Steve’a Bruce’a czy Czesława Michniewicza. To również znak czasów. Tylko najlepsi umieją ustawić się w punkcie, który przebiega na styku linii podziwu i strachu. Ale balansowanie w tym stanie jest wyczerpujące.
Piłkarscy menedżerowie nie są głupi, wiedzą na co się piszą, kiedy obejmują drużynę. Od tej właśnie sekundy bije ich zegar. To jak rodeo, siadasz na grzbiecie i liczysz, że przetrwasz parę chwil dłużej niż poprzednik. Gordon Strachan, który prowadził Artura Boruca w Celticu Glasgow, rzucił niegdyś: – Nie ma menedżerów, którzy wierzą głęboko w to, że zostaną w klubie tak długo, by załapać się na jakiś jubileusz, jeden z tych, gdzie wręczają złoty zegarek.
Dawno temu Arsene Wenger, który przepracował dwie dekady w Arsenalu, powiedział, że nie poszedłby nigdy do klubu zmieniającego menedżera co pół roku. Fajnie się to wtedy mówiło, dzisiaj, niestety, nikt nie da gwarancji. Nie jest nia nawet kontrakt, bo przecież zawsze można wypłacić odszkodowanie. Francuz uważał również, że wielkie kluby, chcące zdobywać trofea, muszą szukać stabilizacji. I w pełni się z nim zgadzam.
„Piłka nożna jest dziś jak wojna nuklearna. Nie ma zwycięzców, co najwyżej ocaleni” – tak barwnie świat trenerów w Anglii opisał Tommy Docherty w 1992 roku i niesamowite, jak ponadczasowy stał się ten cytat.
Piłkarze Manchesteru United i wielu innych klubów mają swoje grupki na WhatsAppie, nie muszą się dziś spotykać na mieście czy naradzać w szatni, co dalej zrobić. Chcą głównie przetrwać, kasować wysokie tygodniówki. Zwolnionego menedżera pożegnają czułym wpisem na Instagramie, nowego powitają dobrym słowem. Kula ziemska nie zatrzyma się nawet na sekundę. – W kadrze mam dwudziestu czterech facetów, wystawię jedenastu, więc z moich obliczeń wynika, że od razu trzynastu staje się moimi wrogami – tłumaczył to kiedyś całkiem logicznie John Toshack, gdy prowadził Walię.
Ale najlepiej sprawę spuentował Didier Deschamps. Kiedy był trenerem Monaco, jego zespół wyeliminował Chelsea Ranieriego z Ligi Mistrzów. Dziennikarze zrzucili całą winę na Włocha. Francuz stanął jednak w obronie pokonanego i wyjaśnił: – Menedżer jest odpowiedzialny za dziesięć procent zwycięstw i dziewięćdziesiąt procent porażek. Tak to właśnie działa.