Dominik Szoboszlai w weekend ustrzelił hat-tricka, a za moment na celownik weźmie Lokomotiw Moskwa w Lidze Mistrzów. Nie ma wątpliwości: to jego ostatnie podrygi w Salzburgu. Właśnie oglądamy początek wielkiej kariery, która być może przepadłaby na starcie, gdyby nie upór i fantazja ojca.
Ten aspekt coraz częściej będzie przewijać się u graczy nowej generacji. Młodzi nie biegają dziś po podwórku z kluczem na szyi. Nie rosną w błocie, jak mawiał Maradona. I nie jeżdżą na treningi same, bo wożą ich rodzice. To oni projektują kariery, wspierają, a kiedy przychodzi kryzys, podejmują właściwe decyzje. Mówił o tym choćby Benjamin Pavard albo Claudio Marchisio. Szoboszlai też nie ukrywa, że największą rolę w jego edukacji odegrał ojciec Zsolt. Były piłkarz dobrze wiedział, jakim bagnem jest węgierski system szkolenia i zrobił wszystko, by syna prowadzić inaczej.
Dzisiaj Węgrzy wypinają klaty, bo mają gracza klasy światowej. Obrazki, jak 20-latek bierze piłkę w meczu z Islandią i pędzi przed siebie, by dać narodowi awans na Euro, obiegły świat. A obok przecież cały czas mamy Ligę Mistrzów i fantastyczny zespół Jessego Marscha. Szoboszlai ma wszystko: wizję, podanie, strzał - wystarczy choćby przypomnieć gola z Lokomotiwem sprzed miesiąca. Uderzenie Węgra już teraz ma klauzulę 25 mln euro, a za moment będzie miało dwa razy więcej.
WYRZUCENI Z AKADEMII
Węgrzy mówią, że takiego talentu nie mieli od czasów Lajosa Detariego. Tylko że ten grał w innej epoce - mógł trafić do Olympiakosu albo Frankfurtu, a Szoboszlai już teraz ma oferty z Milanu, Arsenalu i innych wielkich marek Europy. Jego agent Matyas Esterhazy prawie codziennie pojawia się w węgierskich mediach. Razem z ojcem Zsoltem trzyma w rękach diament i ciągle go szlifuje. Szoboszlai w Salzburgu przyjaźnił się z Erlingiem Haalandem. Mówi się nawet, że to on inspirował go do cięższej pracy, bo wcześniej Węgier był z tych, którzy lubią odpuścić. Dzisiaj wszyscy w Salzburgu chwalą go, że w ciągu roku zmienił mentalność i podejście do piłki. A że ma ogromy talent, to i eksplodował błyskawicznie.
Ojciec Dominika miał kolejno osiem i trzynaście lat, gdy pochował matkę i ojca. Gdy dorastał, opiekował się nim brat. Potem został przeciętnym piłkarzem, a kiedy doczekał się syna, miał dwa marzenia: być dla niego ojcem, jakiego sam nie miał i zrobić wszystko, by młody miał lepiej niż on. Do przedszkola chodzili razem i zawsze z piłką. Trenowali też razem, bo ojciec był trenerem w akademii Videotonu.
Rok temu usiedli razem na kanapie telewizji śniadaniowej i z ochotą wspominali tamte czasy: celowe wpuszczanie młodego do starszych grup, by ciągnąć go w górę. I nieustanne dociskanie śruby. Kiedyś w trakcie jednego ze spotkań Dominik dostał „wędkę” w pierwszej połowie. Nie odzywał się do ojca przez kilka dni, a potem zacisnął zęby i w kolejnym meczu był najlepszy na placu. - Nie miałem w domu Playstation. Moi rówieśnicy chodzili do kina, a ja grałem w piłkę - wspominał w "Nemzeti Sport".
NIE PĘKA NA ROBOCIE
Jeden z dziennikarzy porównał kiedyś Zsolta do słynnego ojca sióstr Polgar. Facet wymyślił sobie, że wychowa najlepsze szachistki w historii i tej idei podporządkował życie. Ojciec Szoboszlaia, słysząc te porównanie, nawet mu przytaknął. Slalomy z butelek w mieszkaniu robił młodemu już w wieku trzech lat. Powtarzał: masz kiwać, co nie nie do końca szło w parze z programem akademii. Któregoś razu skłócił się z kierownictwem, więc zabrał syna i razem z przyjaciółmi poszedł na swoje. Założył szkółkę Fonix-Gold. Postawił na turnieje międzynarodowe i separację od węgierskiego piekiełka. Dzisiaj mówi: infrastruktura poszła u nas do przodu, ale dalej władzę mają zakute łby. Nie zmieniłby decyzji z 2015 roku, gdy puścił Dominika do Austrii.
Salzburg obserwował go mniej więcej przez rok, świetnie prezentował się w reprezentacji Węgier do lat 15. Potem ogrywał się w satelickim FC Liefering. W międzyczasie zapewnił też awans na Euro kadrze U-17, i to podobnie jak ostatnio golem w ostatniej minucie meczu. Pod tym względem - jak to mówią - nie pęka na robocie.
200 WOLNYCH DZIENNIE
Austriacy na początku uważali go nawet za lekko aroganckiego. Szoboszlai wściekał się, gdy zaspał na śniadanie przed finałem młodzieżowego Pucharu Austrii i za karę usiadł na ławce. Innym razem obraził się na Marco Rose, gdy ten ściągnął go z boiska. Były trener Salzburga wiele razy słyszał: daj pograć chłopakowi, a mimo to stosunkowo ostrożnie wprowadzał go do gry. Węgier dopiero u Jessego Marscha wystrzelił z armaty, szczególnie po okresie lockdownu. Od czerwca rozegrał 26 meczów, strzelił 15 goli i ma 19 asyst. Do tego dorzućmy jeszcze walory estetyczne - to się po prostu ogląda.
Marsch pogodził się z tym, że w styczniu uściska Szoboszlaia i powie mu: ruszaj na podbój świata. Salzburg znowu zarobi, a przyszły pracodawca dostanie piłkarza o ogromnym potencjale wzrostu. Jego ojciec mówi: "On jest chory na punkcie rozwoju, kiedyś wykonywał po 200 rzutów wolnych dziennie". Niedawno zatrudnił też Shane'a Tusupa, byłego pływaka, który pomaga mu w rozwoju fizycznym i kondycyjnym. Zwracał też na to uwagę dyrektor Salzburga, Christoph Freund. Że młody poprawił sylwetkę i cały czas, jeśli widzi braki, to próbuje je korygować.
Można oczywiście sprawdzać dane w platformach statystycznych i wytykać pomocnikowi Red Bulla mankamenty w obronie. Ale to ciągle gracz nastawiony na rozwój. Poza tym rośnie w ofensywie. Z "ósemki" przeistoczył się w "dziesiątkę", częsciej operuje bliżej lewego skrzydła, cały czas pompuje niesamowite liczby. Według strony fbref.com tylko Messi stworzył w tej edycji Ligi Mistrzów więcej sytuacji zakończonych strzałem. Mamy więc doskonałą kombinację umiejętności, pewności siebie, wsparcia otoczenia i głowy nastawionej na cel. Innymi słowy: rośnie gwiazda i przyszły lider. Gdziekolwiek trafi.