Od wczesnych sreber JWP na murach, przez płytę PCP i cyfrowe rilisy Hewry, aż po solowy album Trafisz do nieba… Bielański MC o kilku aliasach po raz pierwszy – specjalnie dla newonce – opowiada swoją historię.
Artykuł pierwotnie ukazał się w marcu 2024 roku
Moi ludzie na ziole, moi ludzie na pasach – tymi słowami zaczyna się jeden z najbardziej dywersyjnych refrenów zeszłego roku. Na Kombinatoryce HAŁASTRY nawinął go Gicik A’mane znany też jako Amen Pacierzu, AMEN czy też – co dzisiaj nie jest już żadną tajemnicą – Foster JWP. I choć w przeciągu ostatnich dwóch lat można go było usłyszeć tylko na featach – 1988, Siwers, Zdechły Osa, Kosi/Szczur czy wspomniana już tu reprezentacja Kotliny – to z każdą kolejną linijką coraz pilniej namawiałem go na to, by wreszcie zdecydował się pogadać nie tylko w kuluarach, ale również publicznie. Przypomniałem sobie o tym ilekroć na mieście widziałem któreś 90sowe srebro GLOK, robiłem sobie powtórkę z Numer Jeden Wróg Publiczny JWP czy Północ Centrum Południe PCP.
Utwierdziłem się w tym, jak skumałem, że ten wychowanek Chomiczówki pojawia się w tracklistach tak ważnych i zupełnie różnych płyt jak Dobra częstotliwość Praktika i Życie na kredycie WWO, Wkurwiony dzieciak Bonusa RPK i Prosto Mixtape DJ-a Kebsa, Wojtek Sokół Sokoła i Sos, ciuchy i borciuchy Kaza Bałagane i Belmondo. Przywodziły mi to na myśl odpalane przez kumpli na różnych youtube parties teledyski do drugiej odsłony trasy U ciebie w mieście i Reprezentuje siebie Bez Cenzury. Przede wszystkim jednak myślałem o tym za każdym razem, gdy odświeżałem sobie wczesną dyskografię Hewry (co robię bardzo często) i debiutancką solówkę AMENA Trafisz do nieba (co robię nieco rzadziej), bo naprawdę niewiele jest w polskim rapie dróg równie osobnych jak ta, którą od ponad ćwierć wieku kroczy Fryderyk Chop’N.
Kiedy więc w końcu spotkaliśmy się w cichej obecności dyktafonu, wiadomo było od razu, że nie będzie to rozmowa ani krótka ani pozbawiona dygresji. Gadka o deskorolce, dresiarstwie i dicho, kreatywnej zabawie, przemocowym reggae i metaforze bez jak; tym, która płyta sprawdzi się najlepiej w roli wprowadzenia w newschool i jak się sprawy miały na warszawskich Bielanach u schyłku zeszłego wieku...
Z której części Chomiczówki jesteś? Pamiętam kumpla jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, któremu kij bejsbolowy połamali na plecach w trakcie wojny podjazdowej West Chomicz vs. East Chomicz.
W całej Warszawie wtedy było grubo. Pamiętam czasy, gdy skini i punkowcy się napierdalali. Zawsze w dzień wagarowicza były grube awantury. Mieszkaliśmy na parterze i za dzieciaka – gdy miałem dwanaście czy trzynaście lat i już mnie to napierdalanie trochę fascynowało – to pod samym oknem obserwowałem jeden fight. Trzech na dwóch. Paski, ćwieki, pałki… A ja to sobie wszystko oglądałem przez okno… To było ciekawe zjawisko, te grupki napierdalające się po całym osiedlu.
Sam jestem chyba bardziej z East, z ulicy Conrada, ale bujaliśmy się wszędzie. To moje towarzystwo deskorolkowo-dresowe raczej wszędzie miało poważanie.
Z której opcji byłeś - deskorolkowej czy dresowej?
Trochę jeździłem na desce, ale jakiś szczególnie dobry nigdy nie byłem. To też były inne czasy do jeżdżenia, bo – już nawet pomijając kwestię kasy – to teraz jest po prostu łatwiej nauczyć się tricków. Odpalasz sobie Youtube, zwalniasz tam prędkość i widzisz po kolei co i jak masz zrobić. Jak teraz na to patrzę, to widzę, dlaczego niektórych tricków za chuja nie mogłem zrobić. Oczywiście coś tam mi już wtedy wychodziło, ale bez szału.
Deskorolka była wtedy swoistym fenomenem łączącym ludzi z bardzo różnych domów, dzielnic i subkultur. W czasach kiedy właściwie każda odmienność bardzo szybko prowadziła do konfliktu, tu jeździli wszyscy razem: bogaci i biedni, hardcore punki i hiphopowcy, Wola i Targówek.
Moje towarzystwo to byli skejci przemieszani z dresiarzami, choć wtedy jeszcze nikt tak nie mówił. Klimat disco-złodziejski; jeszcze nie żaden rap i… to było zajebiste. Ja zresztą do dzisiaj lubię słuchać dicho, szczególnie tego z lat dziewięćdziesiątych, bo z osiemdziesiątych to chyba każdy lubi. Teraz już wszyscy chyba tak mówią, ale ja naprawdę słucham wszystkiego i dzielę muzykę tylko na fajną i chujową. Mnóstwo rapu jest chujowe, a nawet disco polo może być fajne; niekoniecznie jako sama muzyka, ale zjawisko, które ciągnie ludzi za sobą i ma swój sznyt.
Do tego jeszcze wrócimy, ale zostańmy jeszcze chwilę przy deskorolce…
U mnie to była kwestia środowiskowa. Wszyscy wokół mnie jeździli, więc czy ja bym chciał czy nie chciał… To zawsze była dla mnie magia, ekwilibrystyka, jak oni to robią?! Moja pierwsza zajawka, bo wcześniej fascynował mnie tylko boks, ale z racji tego, że moi rodzice nie byli szczególnie wspierający, to nigdy nawet porządnie nie zacząłem. Ojcu się nie chciało mnie wozić na Gwardię, gdzie byłem na jakichś pokazowych treningach i może dobrze, że tam nie poszedłem, bo to milicyjny klub był. Blisko miałem na Legię, ale tu z kolei moja mama się sprzeciwiła, bo wiesz jak się wtedy kojarzył boks… Trochę chyba zresztą słusznie, bo wielu bokserów ode mnie z rejonu poszło później w bandziorkę, a większość bandziorów z tamtych lat albo nie żyje, albo siedzi, albo wyszli po długich latach… Zdecydowana większość nie żyje, bo był to jednak wtedy dziki wschód. Jest taki serial Miasto gniewu, co dobrze ten czas pokazuje; jakie łby wtedy spadały, gdzie i kiedy.
Wielu z 90sowych skejtów to natomiast bardzo kreatywni ludzie i nieważne czy poszli później w muzykę, grafikę, fotografię, film czy reklamę, to całkiem licznej ich części się udało. Ty rap poznałeś przez deskorolkę?
Nie, ja rapu zacząłem słuchać, jak jeszcze w ogóle się nie bujałem z tym moim towarzystwem z Chomiczówki. W chuj dzieciakiem wtedy byłem, bo to była jakaś druga czy trzecia klasa podstawówki, jak z moim sąsiadem Rafałem zachłysnęliśmy się zachodem. Jego kuzyn miał satelitę i nagrywał nam Yo! MTV Raps. Z początku zajaraliśmy się MC Hammerem i Vanilla Ice’m, ale bardzo szybko wjechało też 2 Live Crew, bo jego ojciec kupił kasetę na bazarze i od tego się wszystko zaczęło. A później, już w tych czasach deskorolkowych, miałem koleżkę Segę, który miał jakąś zupełnie absurdalną jak na tamte lata kolekcję amerykańskich kompaktów rapowych i od niego sobie to wszystko zgrywałem – Da Youngsta’s czy wszystkie solowe krążki członków D.I.T.C.
W tamtym czasie już ta twoja grupa deskorolkowo-dresiarska mieszała się jakoś z JWP?
Wtedy JWP to był głównie Wawrzyszew: Rzemysz, Wzorowy i też ludzie, których już później nie było, jak zaczynaliśmy rapować, bo z początku była to ekipa grafficiarska. Z Erosem się najbardziej w tamtych czasach przyjaźniłem i przez niego poznałem Kosiora.
JWP jest dla mnie idealnym przykładem tego, jak bardzo warszawskie środowisko hiphopowe było wymieszane klasowo. Wbrew temu, co się zwykło mówić o robotniczych korzeniach całej tej kultury, byli w niej ludzie z dobrych, inteligenckich domów i…
Hustlera! Chociażby ta deskorolka była wtedy tak kurewsko droga, że ja musiałem cały czas kombinować. Tu od ziomka dostałem jakiś stary zajechany deck, tam jakąś szeroką rybę piłowałem brzeszczotem, bo jak zapytałem mamę, czy kupi mi deskę, to powiedziała, że to jest jej cała miesięczna wypłata czy nawet więcej.
Najtańszy zawsze był rap, ale ty zanim jeszcze zacząłeś nawijać, zaangażowałeś się z początku w inną dziedzinę hip-hopu, czyli wspomniane już tu graffiti. Kilka dni temu widziałem z resztą przy Żeromskiego, któregoś twojego starego GLOK-a.
Tych ksywek, to kilka różnych miałem. Zacząłem malować chyba jakoś w 1997 roku, ale dłuższą chwilę nie wychodziłem z tym na miasto, tylko po osiedlu bombiłem jakieś śmietniki czy inne zakątki, żeby mieć brudnopis zanim to ktoś inny zobaczy. Pierwszy panel zrobiłem natomiast bardzo szybko, bo akurat Francuzi przyjechali – ORSE i PAZE – i głupio by było z nimi nie pójść. Ale w chuj z niego byłem niezadowolony. A później jak już się trochę otrzaskałem, to w okolicach 1998 czy 99 byliśmy jedną z najbardziej aktywnych ekip, jeśli chodzi o miasto. Paneli też trochę robiliśmy, trzymaliśmy się blisko z DSE, WC, RA i… mocno bombiliśmy.
Zaryzykowałbym wręcz twierdzenie, że w pewnym momencie DOT, a później właśnie JWP czy RA najmocniej było widać na mieście. Niektóre z tych sreber wiszą zresztą do dziś – na Wawelskiej chociażby takie z fioletowym outlinem, co dobrze pamiętam, bo tę farbę dostałem od Francuzów. Fultona się chyba nazywała i strasznie byłem zafascynowany tym, jak ona zapierdalała.
Często jak rozmawiam z writerami, którzy zaczęli malować na przełomie milleniów, pojawia się właśnie ten temat brudnopisu, czyli de facto pokory.
Dlatego ja rzadko w ogóle gadam o graffiti, bo teraz w uderzeniu jest ten ignorant style i ja nie do końca się tym jaram. Widzę, kiedy coś za tym idzie, jak ktoś ma technikę i to jest przemyślane. Ale w wielu przypadkach, to jest po prostu chujnia. Mnóstwo toy-uchów wychodzi na miasto, bo myślą, że tyle jest tej chujni wszędzie, że ich chujnia też będzie fajna.
Za tym idzie dużo szersza i poważniejsza refleksja na temat 90sów. To, że wtedy każdy chciał być zaakceptowany przez grupę i kluczem do tego było często wyrobienie sobie skilla i spełnienie jakiś norm. Grupa była natomiast potrzebna, bo rzeczywistość była nieporównywalnie bardziej bezwzględna i…
…trzeba było się nauczyć napierdalać? Moja mama była dozorczynią i jak mnie widywali rano, jak jej pomagałem – na łopacie latałem i śnieg odgarniałem – to od razu były jakieś próby wyśmiewania tego. I przez chwilę mnie to bolało. Trochę ten smutek w sobie dusiłem, ale w pewnym momencie mi się przelało i zacząłem ich po prostu napierdalać. I tu znowu: inne czasy. Bo wtedy można było nieporównywalnie bardziej bezkarnie się napierdalać, a dziś nawet jak się dzieciaki pobiją, to się zdarza, że któryś rodzic gdzieś pójdzie i zgłosi. A moja znajomość z kilkoma koleżkami, z którymi do dzisiaj dobrze żyję i mam kontakt, zaczęła się od sparingu.
Wrażliwość trzeba było wtedy schować za gardą uniesionych pięści i spojrzenia typu co się patrzysz…
Wrażliwość to jest bardzo istotna cecha, jeśli chodzi o robienie… czegokolwiek. Czy to będzie malowanie czy rap; jakakolwiek właściwie ekspresja czy kreatywność.
Nie pamiętam, kiedy i gdzie po raz pierwszy usłyszałem twoją ekspresję rapową… Ty miałeś podobnie jak Kosior czy Eros, że bardziej niż nawijać chciałeś jednak malować?
Mój legalny debiut to był chyba 2002 rok i pierwszy album WSZ i CNE. Bo ja dosyć późno zacząłem rapować – w 2000 albo 2001 roku – ale od początku bardzo chciałem to robić. W którymś momencie doszedłem do wniosku, że jeśli chcę coś robić dobrze, to muszę skupić się na jednej rzeczy; niekoniecznie rezygnować z drugiej, ale jednak więcej sił przerobowych włożyć w jedną. I wtedy zdecydowałem, że wolę robić rap, bo fascynował mnie od dziecka, a że żadnym mistrzem rysowania nigdy nie byłem, to powiedziałem sobie, że pierdolę – przestaję robić graffiti.
I tu znowu wracamy do brudnopisu. U ciebie to była kartka i długopis czy raczej freestyle z ekipą, intuicyjny zapis pomysłów czy podręcznikowa praca nad techniką?
Freestyle na melanżach do pewnego momentu szedł gruby, ale tu znowu – doszedłem kiedyś do wniosku, że to pierdolę, bo lubię rzeczy estetycznie dojebane. I nie mówię teraz, że wszystkie moje rzeczy takie są, ale w momencie kiedy je robiłem, to mi się podobały. Coś tam więc zacząłem pisać, ale od początku miałem wyjebane na jakikolwiek reguły. Siłą rzeczy to jakoś musi się wszystko zgadzać, ale nigdy nie liczyłem sylab i nie pisałem równo wersów. Niedawno nawet się z kimś spierałem, czy wszystko musi być w zgodzie z jakąś powszechnie przyjętą normą, bo moim zdaniem nie musi. Koniec końców ma być estetycznie spoko. Przekminka dotyczyła kolorów przeciwstawnych i ta osoba twierdziła, że inaczej projektować nie można, a ja odwrotnie, bo ważne jest tylko to, żeby ten końcowy produkt wyglądał fajnie. I tak samo w muzyce, że niby musi być zwrotka-refren-zwrotka-refren. Według mnie nie musi, co w moich numerach często słychać.
Z początku były to jednak dosyć klasyczne szesnastki. Północ Centrum Południe, U ciebie w mieście i w końcu, po latach, pierwszy album JWP Numer jeden wróg publiczny. Moment, w którym JWP finalnie przybiło się na to, że jest ekipą rapową, a nie tylko graffiti.
A czy to ważne? Ekipa to ekipa. Nasz debiut się mocno przeciągnął, o rok czy nawet dwa, bo ktoś tam tupnął nogą i przetrzymał w szufladzie. Ale dla mnie to jest najważniejsza rzecz z tego okresu. Bo przy U ciebie w mieście ja też pracowałem organizacyjnie i się trochę gubię, gdzie my tam graliśmy czy nagrywaliśmy, a gdzie ja ogarniałem logistykę. A PCP…
To, jak legenda głosi, wieczny melanż.
I to słychać w tych kawałkach. Planu nie mieliśmy na to żadnego i freestyle szedł mocny. Studio Stocznia i wieczny problem z tym, żeby tam w ogóle wejść, bo po którejś tam godzinie już w ogóle nie chcieli nas wpuszczać. Były te kołowroty, portiernia i musieliśmy po dachach zapierdalać w tę i z powrotem za każdym razem, jak chcieliśmy wyjść do sklepu. Pomieszkiwaliśmy tam w ogóle w tamtym czasie i… wesoło było. Siedziałem tam za każdym razem do momentu aż hajs mi się całkiem skończył. Wtedy z powrotem do Warszawy, żeby jakoś ten kwit sprawnie wykombinować i znów nad morze. A później mi jeszcze przychodziły te wszystkie wezwania do zapłaty na chatę, bo wszędzie bez biletu; lata później mnie jeszcze za to ścigali.
Jak patrzę z perspektywy czasu na te wszystkie zwrotki z tamtych lat, to mocno się odróżniałeś od reszty składu.
Ja to się czasem za głowę łapię, jak dziś tego słucham, choć wtedy pewnie byłem z wszystkiego zadowolony. W tamtym czasie było bardzo mocne przeświadczenie, że im szybciej nawijasz, tym jesteś lepszy; że musisz jak karabin napierdalać, a ja od zawsze zupełnie odwrotnie myślałem i chłopaki chyba nie do końca to kumali. Dla mnie najważniejsze było operowanie pauzą – less means more – pauza daje klimat i buduje napięcie. Tylko wielu ludzi ma – i ja też do pewnego momentu miałem – problem z tym, żeby wejść po tej pauzie z powrotem w tempo i rytm. Teraz mi to przychodzi naturalnie, ale wtedy… nie zawsze. Kiedy więc Kosior i Eros zapierdalali obaj bardzo szybko, a nagle wjeżdżał mój slow flow, to dla mnie to było fajne, bo były różnice, ale… niekoniecznie się w tym ze sobą zgadzaliśmy, bo oni chyba nie wiedzieli, do czego ja dążę. Dopiero po latach, jak gadałem z Kosim, to mi przyznał, że sobie to przez lata wypracowałem.
Skąd u ciebie ten slow flow, z południa?
Wtedy słuchałem głównie Prodigy’ego. On był dla mnie największym kotem, a do najszybszych nie należał. Południa już wtedy słuchał Ostap, a ja co najwyżej podsłuchiwałem, bo do pewnego momentu byłem naprawdę zatwardziałym truescholowcem czy 90’sowcem i mówiłem: co to, kurwa, w ogóle jest, tych hi-hatów tyle najebane… Bardzo naturalnie mi to jednak przeszło, bo w pewnym momencie byłem już tak znudzony tym rapem z dziewięćdziesiątych, że musiałem zacząć słuchać czegoś nowego. W okolicach 2011 roku już naprawdę nic się nie dało znaleźć takiego, co by nadal miało ten posmak dawnych czasów, a jednocześnie było jakkolwiek fresh, więc zacząłem szukać i w końcu trafiłem na płytę Finally Rich. Ona jest wprost idealna, żeby się bezkolizyjnie przerzucić. Po wielokroć, jak gadałem z różnymi ortodoksami i oni mi mówili jak ty w ogóle możesz tego słuchać, to im polecałem ten album i kilku przynajmniej się przekonało. Dojebana jest ta płyta, bo jest na niej jeszcze całkiem sporo takich starych sznytów ale podanych w zupełnie nowy sposób; Young Chop zajebisty producent.
Poza wolniejszym flow, które widać często nawet patrząc na zapisy waszych zwrotek na geniusie, wyróżniały Cię wtedy jeszcze niedokładne rymy, bardzo dźwięczny dobór słów, z których korzystałeś, i chyba najbardziej uliczny sznyt w całej ekipie.
Jak patrzę na to z perspektywy czasu, to chyba aż za bardzo cisnąłem wtedy w tę uliczną stronę. Ale też dzięki temu wypracowałem sobie po latach to, że tę ulicę wciąż słychać, choć ja nie mam już na nią żadnego parcia.
Wtedy też jednak ta ulica o Ciebie się upomniała i na dłuższą chwilę przepadłeś, żeby wrócić dopiero po latach, pod inną ksywą i z inną ekipą.
Chwilę mnie nie było, z JWP mi się drogi rozeszły i wtedy złapałem jakiegoś bloka z pisaniem tekstów. Do tej pory jest zresztą ślad po nim na mixtejpie Prosto. Za każdym razem, jak słyszę tę zwrotkę, to żałuję, że w ogóle ją nagrałem, a już na pewno, że ją puściłem. Bardzo jestem z niej niezadowolony, a było to poniekąd domkniecie całego tego etapu JWP. Chwilę później Tony Hawk przyjechał do Warszawy i tam, na Placu Piłsudskiego spotkałem Ostapa, z którym umówiliśmy się niezobowiązująco, żeby się zacząć ustawiać i słuchać sobie rzeczy. Od razu właściwie zaczęliśmy też coś nagrywać i przez dłuższą chwilę Hewra to było nas dwóch. Wszystko leciało do szuflady i… do dzisiaj tam większość tych rzeczy siedzi, nieporównywalnie więcej niż to, co wyszło.
Pamiętam, że gdy w 2016 roku pisałem pierwszy tekst o Hewrze, to kim są ludzie stojący za tym projektem, było jeszcze pilnie strzeżoną tajemnicą.
Barwy głosu jednak nie oszukasz. Choć my się staraliśmy, to wszystko jak najbardziej pogmatwać. Gdy wrzucaliśmy kawałki na youtube, to szukaliśmy takich fontów, żeby nie dało się tego znaleźć w wyszukiwarce. ∀$ᴚoℲ, na przykład, była tak podpisana. Nie dość, że do góry nogami, to jeszcze w lustrzanym odbiciu, żebyś wejść w to mógł tylko z naszego kanału. Ja nigdy nie miałem parcia na to, żeby być rozpoznawalnym i wspinać się po kolejnych szczeblach kariery. Dawno temu już obrałem zupełnie inną ścieżkę zawodową i dzięki temu mogłem zawsze robić muzykę, która mi się podoba. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jak to ktoś odbierze i czy w ogóle zrozumie.
No właśnie, to zrozumie wydaje mi się tu słowem kluczem, bo wiele twoich tekstów może się z pozoru wydać dosyć prosta czy wręcz bełkotliwa. Jak się nad tym nie pochylisz, to nic nie skumasz.
Jestem wymagający – w stosunku do siebie i do innych. Jeśli siedzę nad tekstem, to staram się zawsze, żeby to było dojebane, żeby tam było nie dość, że drugie to czasem jeszcze i trzecie czy czwarte dno; jak najwięcej metafor bez użycia słowa jak. Sam sobie to utrudniam, bo mógłbym przecież usiąść i literalnie całą tę piosenkę zajebać. Większość hitów jest skrajnie dosłowna i chyba nie ma co ludzi na siłę od tego odwodzić czy zmuszać do myślenia. Tylko ja nigdy nie robiłem tego dla ludzi, robiłem to zawsze dla siebie i dlatego pewnie nigdy szczególnie płodny nie byłem.
Na podobne myślenie naprowadził Cię właśnie ten okres hewrajski?
Zalążki tego miałem już wcześniej, ale wtedy zaczęliśmy kminić, żeby te nasze teksty były jak najbardziej pojebane i najmniej zrozumiałe; żeby słuchacz musiał się nad tym chwilę zastanowić, żeby w ogóle coś z tego złapać. Wtedy też mi się spodobało – i do dzisiaj mi się podoba – to, żeby teksty były takie pozornie infantylne. Kluczowe jest tu natomiast słowo pozornie, bo jak słucham sobie różnych rzeczy z mainstreamu, to tam tego pozornie brakuje.
Zawsze mnie fascynowało to, jak dobrze w tamtym momencie złapaliście tę całą post-ironię. To, że w dobie internetu pojęcia na serio i na żarty stały właściwie anachroniczne. Coś, co większość młodych ludzi wysysa ze światłowodu, a wy zbudowaliście na tym swój język, będąc już ludźmi w całkiem słusznym wieku.
Zgredami już, kurwa, będąc. Bo jakie to niby ma znaczenie czy to jest na serio czy na żarty, po co to w ogóle rozkminiać. Jeśli ktoś to nagrywa i jeszcze później wypuszcza, to nawet jeśli ci się wydaje, że to nie jest na serio, to jednak dla niego po części jest, bo wkłada w to jakieś moce przerobowe: czas, energię i często też kasę.
Ta (pozorna) infantylność była też u Was bardzo dobrze skontrastowana tym, że było to wszystko nieco… – nie wiem jak to do końca nazwać, ale niech będzie – groźne.
To w ogóle nie było zamierzone. Co tam jest groźne?
Chyba ta ulica, co, jak wspominałeś, już nie masz na nią żadnego parcia, ale jednak ona wychodzi.
Bo jak masz w sobie jakiś zalążek czegoś takiego, to chyba nie sposób to ukryć i to po prostu czuć. Bosses don’t speak. Jak na siłę chcesz być groźny, to już na wstępie jesteś odbierany jako niegroźny, a jak coś tam z ciebie takiego wyjdzie, coś przemycisz albo nieświadomie nawet ci wpadnie, to później tak to jest odbierane.
Ta wulgarność, chwilami wręcz przerysowana, czego dobrym obrazem jest Twój wers Jesteś kurwą, zdechniesz kurwą, kurwa, kurwo, też na pewno ma wpływ na taki odbiór.
Ten numer miał się w ogóle nie ukazać przez ten tekst i tam ta wiązanka była z początku jeszcze dłuższa, a dziś… ludzie dziarają to sobie na skórze. Bralczyk mówił kiedyś o tym, że naprawdę niewiele jest innych słów, z których tak dobrze możesz odczytać emocje; nawet jak nie rozumiesz języka. Ostatnio moja kobieta puściła mi jakiegoś stand-upera, co się rozwodził nad słowem kurwa i mówił tam dokładnie to samo, co Bralczyk lata wcześniej. Wulgaryzmy w ogóle są fajne, tylko ja nie mogę ich za bardzo używać, bo mi wszyscy mówią, że ja tak brudno bluzgam. Gdy się zapędzę, to moja kobieta mi mówi, że wiesz, odechciewa mi się w ogóle przy tobie siedzieć, jak tak kurwisz. Tak bardzo emocjonalnie naładowane jest każde to przekleństwo. Bo ja już chyba w dużym stopniu wyzbyłem się tej mojej złości i żółci, co mi przez lata towarzyszyła; teraz niech miłość wraca z powrotem do nadawcy, ale niekiedy to jeszcze pewnie ze mnie wychodzi. Wszystko więc zależy od tego, jak z tych bluzgów korzystasz. Ostatnio od pań z przedszkola usłyszałem, że mój syn jest wulgarny ale dobrze wychowany i… jakoś tam mi się to podoba.
A to, co zrobiliście wspólnie pod szyldem Hewry, nadal ci się podoba czy też patrzysz na to dziś krytycznie?
Z większości tych rzeczy wciąż jestem zadowolony. Wiadomo, że coś tam bym po czasie pozmieniał, coś tam zrobiłem pod presją, bo jednak robiliśmy to wszystko wspólnie, ale… było, co było i na dobre to wszystkim wyszło. Dziś oni mają swój fanbase, ja mam swój – dużo mniejszy, ale też przez to dużo mi bliższy. Ja już ten temat zamknąłem, nic mnie już nie denerwuje i życzę im dobrze.
Rewolucję tu na naszym krajowym podwórku, żeście, moim skromnym zdaniem, zrobili…
Bardzo różnie to ludzie odbierali. Był w ogóle taki numer, co nie wiem czy się w końcu ukazał, w którym zasmplowaliśmy w intro Onara, który w jakimś wywiadzie tak się śmiesznie zamotał, bo go zapytali o Hewrę i jemu to się wtedy ewidentnie nie podobało, ale chyba wiedział, że to my i nie chciał, żeby wyszło niezręcznie. Do dzisiaj zresztą, jak spotykam ludzi i gdzieś tam wychodzi, że ja przy tym robiłem, to oni są w szoku. Bo ja dziś, po czterdziestce – jak mi się dzieci urodziły, to już jakoś jednak dojrzałem – i to im do tego zupełnie nie pasuje. Ja natomiast zawsze to traktowałem trochę jak… zabawę. Nie wiem do końca, czy to jest dobre słowo, ale to był taki czas, że ja już za bardzo nie chodziłem na melanże i dla mnie takim zamiennikiem stało się pójście do studia; pobawić się muzyką i coś tam przy okazji lekko się skropić..
Wydaje mi się, że zabawa jest wprost idealnym słowem, bo kojarzy się z dziećmi, a kreatywność widzę jako bardzo dziecięcą cechę. Zawsze mi się przypomina w takich momentach rozmowa z Eugeniuszem Rudnikiem – poważnym panem, realizatorem nagrań w Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia i współpracownikiem Krzysztofa Pendereckiego – który mi mówił: panie Filipie, my to się bawiliśmy w tym studiu jak dzieci, po kieliszeczku tę taśmę, żeśmy z pokoju do pokoju wyciągali, nożyczkami cięliśmy, bałagan po sobie zostawialiśmy.
My kiedyś wzięliśmy na warsztat Delię Derbyshire, która pracowała w brytyjskim studiu BBC Radiophonic Workshop i po części w ogóle kładła podwaliny pod współczesną muzykę elektroniczną. Wtedy jeszcze nie było syntezatorów, więc ona cięła te taśmy, kleiła scotchem i ten zajebisty motyw przewodni do Dr’a Who, między innymi, zrobiła. Kozacki jest ten numer, od czasu do czasu sobie go puszczam i pamiętam, że był pomysł, żeby go zsamplować.
Wróćmy jednak do zabawy.
Miałem wtedy na to większe parcie, bo już dobre ileś lat pracowałem w korpo i to życie takie systematyczne miałem, że musiałem sobie znaleźć od tego jakąś odskocznię. Na melanże już mi się wtedy odechciało chodzić, bo wiesz, jaka jest Warszawa. Dziś już nieporównywalnie mniej niż kiedyś, ale awantura dalej wisi tu w powietrzu, a mi, po raz pierwszy w życiu, nie chciało się już w tym dalej uczestniczyć. I ja też zawsze wolałem bawić się we własnym gronie. Jak szedłem do klubu na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, to za każdym razem było moje grono, czyli chłopaki z Mokotowa, chłopaki z Gocławia, chłopaki z Ursynowa, wszystkie ekipy jakoś tam się kojarzyły i choć bywały czasem różne niesnaski, to każdy każdego znał. Wtedy na Bielanach i Żoliborzu może były ze trzy ekipy z tego naszego klimatu, które coś robiły, bo wiadomo, że słuchających było więcej. A dziś to jest tak duża społeczność, że już się często ludzie nawet nie kojarzą, nie mówiąc o tym, żeby się znali. I co ja będę z obcymi melanżował? Wolałem iść do studia i tam odreagować te wszystkie rzeczy z życia codziennego z pracą na czele; tam się pobawić.
To jest rzecz, która też miała spory wpływ na to, jak bardzo przemówiły do ludzi Wasze nagrania z tego czasu. Spontaniczność, luz i synergia, która rodzi podczas wspólnych posiedzeń w studiu, a nie kiedy producent wysyła raperowi paczkę bitów.
To jest proces, zaangażowanie od samego początku; to zawsze była wypadkowa naszych różnych pomysłów. Kuba jest wybitnym producentem. Ma słuch, gust, szerokie horyzonty muzyczne… Za każdym razem jak zaczynaliśmy te nasze sesje, to najpierw słuchaliśmy przez parę godzin różnych rzeczy i się… rozpijaliśmy. Nawet jeśli pojawiały się u nas jakieś inspiracje czy punkty odniesienia, to nikt by raczej ich się nie domyślił, a nie – jak to zwykle bywa – że po dwóch taktach już znasz konkretne referencje. Ja miałem jakiś wpływ na bity, a Kuba czasem na to, co ja pisałem i też może przez to w końcu nam się drogi rozeszły, bo nikt się tam raczej wzajemnie nie doceniał. Bo to są rzeczy, których nie możesz zmierzyć. Jakby się to dało wszystko dokładnie policzyć, to byśmy sobie ustalili, co dokładnie kto zrobił i się dogadali jak dorośli ludzie. A to są rzeczy zupełnie niemierzalne, bo czasem największy wpływ ma w ekipie ziomek, co właściwie nic twórczego nie robi, ale akurat coś powie; nic muzycznie nie wnosi, ale bez niego wszystko się może wyjebać.
Kiedy natomiast wasze drogi się rozeszły, dosyć prędko zabrałeś się za działalność solową.
Bo wiedziałem, że jak to prześpię, to znów będzie taki zmarnowany czas jak po rozstaniu z JWP. Skumałem się z Maćkiem, który chciał mnie zaprosić na jakiś swój zupełnie nierapowy album i miał studio, więc zacząłem sobie tam do niego zupełnie niezobowiązująco chodzić. Szybko się polubiliśmy, więc były warunki, okoliczności i… postanowiłem iść za ciosem.
Efektem czego jest twoje pierwsze solo. Trafisz do nieba to jedna z najdziwniejszych polskich płyt rapowych roku 2021, a pewnie i całej historii krajowej sceny.
Jak teraz na to patrzę z perspektywy czasu, to w chuj niezadowolony jestem z tej płyty. Wiesz, Maciek nigdy nic z rapem wspólnego nie miał, więc wyszło to właśnie tak… dziwnie. Bo mi od początku bardzo zależało na tym, żebym miał też swój wkład w te bity, a że nie jestem producentem i nie mam tej całej wiedzy technicznej, to potrzebowałem to zrobić z kimś, kto to ma. Chciałem też przyeksperymentować, bo, kurwa, fajnie by było być jednym z pierwszych, którzy jakiś nurt wyznaczą i tak sobie myślałem, że ten newschool jest już tak przeruchany, że ta historia musi kiedyś zatoczyć koło. Te wszystkie trapy czy drille nic już w sobie świeżego nie mają, więc w końcu pewnie wróci ten oldschool czy trueschool, tylko na pewno w nowej formie – na tych osiemset ósemkach, w nowych tempach; tym, co Alchemist poniekąd zaczął robić na przykład na Americaz Nightmare. I tak mi się ten pomysł wtedy spodobał, że spróbowałem stworzyć własną wersję tego, jak by to mogło brzmieć.
Na czym polegał twój wkład produkcyjny w ten krążek?
Jakieś arpeggio zagrałem, na klawiszu coś tam popykałem, powiedziałem Maćkowi, jak ma być perka ułożona; razem po prostu robiliśmy. Bo ja już wcześniej coś tam sobie kiedyś kombinowałem. W 2002 czy 2003 pożyczyłem od Waca Akaikę. Z dwa albo trzy miesiące miałem ją na chacie i w chuj nią byłem zajarany. Pamiętam, że nawet jakiś bit, który wtedy zrobiłem, spodobał się chłopakom z JWP. Tyko potem oddałem, czasu nie miałem i już tego nie kontynuowałem. A dziś żałuję, że już za stary jestem, żeby się tego wszystkiego nauczyć, bo bardzo chętnie bym to robił i wiem, że bym robił zajebiście. Bo mam przekminkę ale nie mam wiedzy. Żadnej książki nigdy na ten temat nie przeczytałem i wiem o czym mówię, ale często nie umiem tego nazwać; wiem o co mi chodzi, ale nie znam terminologii. Może kiedyś jeszcze do tego siądę – lektury nadrobię, tutoriale pooglądam… Parę lat temu nawet zainstalowałem sobie FruityLoopsa i coś tam kminiłem, ale za chwilę znów brak czasu i tyle.
Ja bardzo doceniam Trafisz do nieba za to jak bardzo jest osobne. Nie jest to może w pełni udany eksperyment, ale jego efekty są intrygujące – dziwne, uliczne brzmienie.
Ja w ogóle o tym nie myślałem, żeby to było dziwne; naturalnie mi to przyszło. Tak ma być i chuj. I kilka rzeczy stamtąd do dzisiaj mi się podoba, zwłaszcza ten dubowy numer PIERDALAJ. On jest jednym z bardziej udanych. Jest bardzo surowy w kwestii ilości wykorzystanych tam dźwięków, cały oparty na brzmieniu i… w ogóle podoba mi się to brzmienie, które Maciek z tego wyciągnął.
Zatrzymajmy się na moment przy tym dubie i szerzej też całej jamajskiej przekmince, bo Ty przecież jesteś stary rastafiarnin, co zgubił dreadlocki i nieraz o różnych karaibskich wątkach sobie gadaliśmy. Choćby dziś o jungle…
…które dla mnie musi być na AMEN breakach. Jak tego tam nie ma, to od razu przekracza tę magiczną granicę i mam wrażenie, że słucham jakichś drum’n’bassów; od razu mniej mi się chcę. A jungle uwielbiam, od razu bym do tego nawijał, bo to jest ta jamajska tradycja muzyczna wymyślona na nowo. Zupełnie jak te wszystkie newschoolowe rzeczy, które z tego wychodzą, jak choćby Owl Pharoah Travisa i singlowe Blocka La Flame z tego krążka. Tam chyba najlepiej to słychać. Ta inspiracja poszła w zupełnie różne strony i formy, ale jak masz trochę głębszą przekminkę, to od razu to wyczujesz.
Bo Jamajka jest babką, co niestety w Polsce nigdy dostatecznie nie wybrzmiało.
Bo ludziom się to od razu kojarzy z takim klasycznym reggae, którego ja też zupełnie nie słucham, zwłaszcza polskiego. Ja to jestem fanem reggae… przemocowego; zawsze mi te groźniejsze numery bardziej siadały.
I tu dochodzimy do dużo szerszej obserwacji i różnicy pomiędzy Jamajką, Wielką Brytanią czy Stanami i Polską. Że tam te wszystkie przemocowe tjuny nagrywają ludzie nieświadomie nawet bardzo osłuchani, bo babcia im od małego puszczała jazz i gospel, rodzice – soul i funk, a wujek – reggae.
To jest to całe multikulti, a dodatkowo jeszcze chóry kościelne. Bo jak poczytasz o tych wszystkich największych popowych artystach, jak choćby Michael Jackson czy Whitney Houston, to oni wszyscy wyszli z tego. Chóry w ogóle są zajebiste. Ja to dosyć późno skumałem, a dziś lubię sobie posłuchać tak nawet referencyjnie. I też tak sobie ponagrywać różnymi barwami, tonacjami; samym głosem. Będę chciał teraz zrobić numer oparty właściwie tylko na wokalu, jak najmniej bitu i jak najszersze spectrum mojego głosu. To zresztą słychać na tym moim solowym krążku. Tam są rzeczy nawinięte w zupełnie innym tempie, po trzy razy za każdym razem na inny sposób tak, żeby brzmiały jak przesunięte, bo wtedy dopiero się ta nowa harmonia pomiędzy nimi tworzy. Ja to całe na overdubach zrobiłem, nagrywałem jeden przebieg, puszczałem sobie na słuchawkach i do tego dalej dopowiadałem; czasem po kilka takich sekwencji. Takie tam moje pojebane.
To jest ciekawe, że jesteś reprezentantem starej szkoły, a wychodzi na to, że…
Melodia jest dla mnie jednak ważniejsza niż tekst. To, że coś jest finalnie zajebiste, zawsze wynika z kilku różnych rzeczy, bo czasami teksty są dojebane, a muzycznie mi tam brakuje… wielu rzeczy. Innym razem muzycznie jest to bliskie ideału, a tekst mnie żenuje czy wręcz mi uwłacza. Jeśli jednak miałbym się skupiać tylko na tekście, to bym wiersze pisał i tomiki poezji wydawał. A, że to jest muzyka, to na pierwszym planie musi być muzyka. Skupiam się więc bardziej na rytmie i melodii, ale tak, żeby nie było przypału z tekstem. Jak jesteś na to jakkolwiek wyczulony i robisz to w zgodzie ze sobą, to zwykle jednak będzie ok.
Ty w ogóle piszesz teksty?
W tych latach hewrowych zupełnie odszedłem od siedzenia nad kartką. Robię sobie notatki w telefonie, bo dużą część dnia spędzam w samochodzie i to jest czas, kiedy najintensywniej słucham muzyki. Codziennie jest to właściwie kilka godzin i wtedy coś tam sobie zapisuję albo nagrywam, jak mi zależy na tym, żeby jakąś melodię uchwycić. Mam tego od groma, więc jak później idę do studia, to sobie do tego sięgam albo piszę coś zupełnie nowego, ale zawsze na miejscu. I też zwykle preferuję tryb nocny, przez co czasem trudno jest się z kimś zgadać, ale jak robiłem ten mój solowy album, to mieliśmy studio na zasadach spółdzielni, więc zawsze zapisywałem się na wieczór i siedziałem tam do rana. Wychodziłem jednak zwykle z gotowym numerem albo przynajmniej ze szkicem.
Wróćmy na moment jeszcze do tej pauzy, o której wspominałeś na samym początku. Dziś nieporównywalnie więcej raperów ją stosuje…
Ale dalej jest pełno takich, co tam ciszy żadnej u nich nie uświadczysz. Bo jak już tę pauzę zrobią, to nie wrócą i się wyjebie cały kawałek. Rytm jest w kurwę istotny! Kiedyś nieźle mnie rozgryzł jeden zajebisty bębniarz Karol Ludew. Zapytał: Ty jak piszesz teksty, to nie masz trochę takiej perkusyjnej przekminki? No, w chuj mam perkusyjną przekminkę! Czasem piszę tylko pod hi-hat albo staram się tak składać, żeby mój wokal grał jak hi-hat albo i cały zestaw.
Coraz więcej pojawia się ostatnimi czasy tych beatlessowych instrumentali, gdzie za perkę służy głównie rap.
Ja nie wyobrażam sobie bez bębnów. Wręcz odwrotnie: bębny dojebane z subem osiemsetósemki, brzmiące w chuj i żadnych sampli. Bo to, co mnie pierwsze do rapu przyciągnęło, to właśnie te stopy i ten dół. Ja w ogóle w muzyce najbardziej kocham ten dół, taki wręcz na granicy słyszalności. Sub, kurwa, jest sztosem, bebechy się mielą, a jednocześnie jest w tym ta miękkość i subtelność; to jest zajebiste, uwielbiam to.
I tu znów wracamy na Jamajkę. Domykając jednak temat Trafisz do nieba, powiedz, czego się nauczyłeś podczas pracy nad tą płytą?
Przede wszystkim tego, że lepiej mi się robi rzeczy na trzeźwo. W jednym numerze tam zresztą słychać, że ewidentnie napierdolony go nagrałem. Język mi się plącze i najchętniej bym go dziś wyrzucił. Do tego czasu właściwie wszystko, co wyszło pod moją ksywką zrobiłem, napisałem i nagrałem odurzony, a dziś wiem, że chyba najlepsza byłaby dla mnie jakaś taka forma hybrydowa, żebym rzeczy wymyślał delikatnie porobiony, a nagrywał już finalnie na trzeźwo. Bo głos to instrument i jak się napierdolisz, to trochę tak jakbyś rozkręcił struny w gitarze, rozstroił ją zupełnie i wtedy dopiero zaczął grać.
Wszystko można umiejętnie wykorzystać. Historia muzyki rozrywkowej pełna jest przykładów na to, jak różne substancje dyktowały konkretną ekspresję – od najebanego Sreamin’ Jaya Hawkinsa śpiewającego I Put A Spell On You po kodeinowy rap nagrywany na spowolnionym rytmie oddychania i rozluźnionych strunach głosowych.
Są rzeczy, które… nie powiedziałbym, że pomagają ale istnieją w symbiozie z procesem twórczym. Tylko co z tego, że zyskasz czy wypracujesz sobie z ich pomocą jakąś ekspresję i zaczniesz się w tym spełniać, jeśli będziesz mógł to dalej robić tylko przy pomocy substancji, która sprawia, że walą ci się inne rzeczy. Bo nie musisz być przecież wiecznie napierdolony, żeby różne rzeczy zaniedbywać, możesz być na kacu, możesz być delikatnie porobiony i możesz też być wkurwiony na to, że jesteś trzeźwy.
To jest ten klincz, w którym ląduje wiele osób, które całą swoją twórczość zrealizowało pod wpływem. To, że być może na trzeźwo nie będą w stanie dalej tego robić; szczególnie jeśli to, co robią, jest rapem, który cały właściwie tymi używkami pachnie.
I ja też już cały tym pachnę. Tak wcześnie zacząłem melanżować, że nieraz już tego żałowałem, że tak się stało. Zamiast najpierw wziąć się za edukację, pracę i zbudowanie sobie takiej pozycji finansowej, żeby móc sobie wtedy pozwolić na folgowanie, luzowanie i melanż, to ja odwrotnie najpierw sobie folgowałem, luzowałem się i melanżowałem. Przez moment myślałem, że być może uda mi się coś w tej muzyce osiągnąć, co bardzo prędko rzeczywistość mocno zweryfikowała i zupełnie to sobie rozpierdoliłem. Szkołę od razu właściwie zaniedbałem i różnych kierunków studiów zaczynałem z pięć – zawsze zaocznych i weekendowych, a to się gryzło z melanżami. Za wcześnie to wszystko… jakaś szósta klasa, wagary, osiedle i już chyba jestem tym tak przesiąknięty, że nawet jak nie jestem pod wpływem, to i tak to czuć.
Bo też zwykle taki destrukcyjny tryb życia wpływa na indywidualność osób, które go prowadzą, a dodatkowo jeszcze coś tworzą. I często ten rys wciąż w nich pozostaje, kiedy po latach już żyją zupełnie inaczej.
Dzięki temu pewnie łatwiej jest odejść od tej sztampy i schematu. Na trzeźwo zazwyczaj ludzie są mniej odważni, w każdym właściwie obszarze życia. Szczególnie my: biali, wschodni, starzy ludzie. Bo wydaje mi się, że to młode pokolenie już zupełnie tego nie ma, odważniej dziś myślą i mają bardziej otwarte głowy.
I też mają zwykle nieporównywalnie większą świadomość używek.
Ja zanim zdecydowałem się na jakikolwiek specyfik, to zawsze obserwowałem, jak on wpływa na innych. Pełną gamę tego wokół siebie miałem, więc jak ktoś korzystał, to się przyglądałem, jaki stan ludzie mają pod wpływem i jak to wpływa na nich długoterminowo. Dlatego nigdy nie spróbowałem amfetaminy, nigdy nie spróbowałem heroiny i nigdy raczej nie spróbuję tych różnych współczesnych wynalazków, co skład chemiczny mają podobny do plastikowego kubka. Popełniłem ten błąd, że spróbowałem szlugów i nie tyle, że spróbowałem alkoholu, ale że tak beztrosko sobie go przez lata piłem. Ale to znów jest kwestia pokoleniowa. Przez długie dekady nas tu rozpijali, więc jak ktoś nie był wychowany przez alkoholików, to zwykle przez DDA, jak sam nie był DDA, to często alkoholik.
Kumpel mi ostatnio polecił taki film Powrót do tamtych lat i się wkurwiłem na niego, bo to jest dokładnie to, co było wtedy wokół nas wszystkich, to ciągłe chlanie. Ja nie miałem nigdy potrzeby tego jakkolwiek zweryfikować, ale myślę, że jestem alkoholikiem, bo przecież nie musisz być aktywny, żeby być.
I to jest kolejna rzecz, która się w minionych latach dosyć radykalnie zmieniła, to jak młodzi ludzie podchodzą do alkoholu.
Ostatnio z Erosem o tym gadaliśmy, że dzisiaj są trudne czasy na chlanie. Ludzie są często w bardzo skomplikowanych sytuacjach rodzinnych i ekonomicznych. Dzielą się opieka nad dziećmi, spłacają kredyty, boją się, że pracę stracą. I jak sobie w takim trybie chwilę zachleją (nawet nie że żaden cug, tylko po prostu dłuższy melanż), to później może ich to wszystko tak psychicznie dojechać, że… widać to w rosnących statystykach samobójstw. Ja nigdy życia nie chciałem sobie odebrać, ale nieraz byłem na kacu w tym dole, tak dojechany; wszystko cię wtedy przytłacza. To jest trucizna i dlatego też wielu co bardziej radykalnych terapeutów uważa, że powinna być legalizacja właściwie wszystkich narkotyków, a na alkohol prohibicja.
A ty umiesz się bawić bez używek? Pytam nie w kontekście życia prywatnego ale tej twórczej zabawy muzyką, o której wcześniej gadaliśmy.
Tu się chyba nic nie zmienia. Gdybym to wszystko zrobił tak totalnie na poważnie, zaplanował każdy kolejny ruch i potraktował to jak pracę, to by chyba straciło na jakości dla mnie. Bo być może komuś innemu dopiero wtedy by się to jakkolwiek spodobało. Ale ja, jak już mówiłem, szczerze nienawidzę tekstów literalnych, to jest dla mnie dzisiaj najgorsze dno.
A jednak robisz rap, chyba najbardziej dosłowną formę wokalnej ekspresji.
Ale ja go robię nieliteralnie: szyfry, rebusy, hasła, trochę się domyśl! Jak to jest wszystko tak dosłownie wyłożone, to traci cały polot. Sam już się gubię, co w tym jest z tych moich notatek, co napisałem na kolanie w studiu, a co w ogóle nawinąłem ot tak do mikrofonu. Nie myślę już dzisiaj o tym, że to ma być jakkolwiek zagadkowe, bardzo naturalnie mi to przychodzi. Bo na początku się na tym skupiałem, aż gdzieś usłyszałem o tym, jak pisał Lil Wayne. Że on zapisywał całe zeszyty wersów, a później skreślał trzy-czwarte tego wszystkiego. I koniec końców zostaje z tego bardzo mało – jakaś ósemka, czwórka czy nawet celny wers. Ale dziś właśnie taki koncentrat staram się zawsze z tego zrobić.
I to słychać właściwie we wszystkich twoich niedawnych featuringach – u Kosiego czy HAŁASTRY.
No, za dużo mnie tam nie posłuchasz, bo ja już od jakiegoś czasu, jak ktoś mnie zaprasza w gości, to mówię: mogę tylko refren. Osa mnie namówił (albo ja jego) na więcej, a tak to nigdzie zwrotek nie daję, bo dzisiaj jak mam napisać szesnastkę czy nawet ósemkę, to jest dla mnie mnóstwo czasu i roboty. Kiedyś było odwrotnie: za czasów JWP jak miałem wymyślić refren, to od razu zaczynałem przekminiać, że to musi być naprawdę przemyślane i dojebane, chwytliwe, melodyjne i… miałem trudność z tym; dużo łatwiej mi się szesnastkę pisało niż czwórkę refrenu.
Z Fiszem kiedyś gadaliśmy o tym, że im jesteś starszy tym słowa zyskują większą wagę i coraz trudniej jest napisać taką klasyczną rapową szesnastkę, na którą składa się ogromna liczba wyrazów.
A dodatkowo jeszcze im starszy jesteś, tym bardziej wypadasz z obiegu tej nomenklatury czy w ogóle słownictwa, którego używają małolaci. Dlatego ja korzystam z tak wielu zamienników i też dużo mi daje ten język ulicy czy wręcz kryminału. Jak to jesz z giera z płyty 1988, co większość ludzi myśli, że to jakaś skiera – skrrt takie współczesne – a tam jest zupełnie co innego i jest to zajebiste do takiego nienawistnego dissa.
Z grypserą jednak zawsze było to poważne zastanowienie czy w ogóle można tak mówić.
Ja z początku też miałem takiego bloka, bo przecież nie można tak mówić, jak tam nigdy nie byłeś…
A ty przypadkiem nie byłeś?
Nie rozumie. Ale nawet jak byłeś, to na zewnątrz nie powinieneś z tego korzystać, pośród osób, które tam nigdy nie były. Tylko, kurwa, wszyscy z tego korzystają! Samara, sikor, szama… Mnóstwo osób, które tak mówią, nawet nie wie, skąd to się wzięło. Wszyscy tak gadają, więc dlaczego ja miałbym się powstrzymywać przed tym, żeby sięgnąć po te mniej znane słowa. Kiedyś jeszcze chciałem być taki prawilny, że nigdy bym z tego nie skorzystał, a teraz to już nie mam oporów, bo i tak już dawno to wszystko inni przemycili.
Kiedyś też nawinąłeś u Praktika na trzeźwiaka postanowień multum, więc bym cię tu jeszcze podpytał na koniec o twoje przyszłe plany.
U mnie to zawsze była sinusoida. Jak czuję, że to nie jest ten czas, to odpuszczam i nic na siłę nie robię. Po rozstaniu z JWP mnie coś takiego naszło, nie czułem tej zajawki, nic co pisałem, nie było dla mnie fajne i im bardziej się starałem, tym chujowsze to wychodziło. I teraz też miałem taki okres mniej płodny, ale już wracam. Czuję to po tym, co wymyślam i dogrywam ludziom. Jak robisz dużo, to się z tych najlepszych pomysłów szybko wyprztykujesz i robisz zapełniacze. Często mam tak, że jak wyłapię kogoś nowego, kto się dobrze zapowiada i ciekawe rzeczy robi, to im więcej on zaczyna wypuszczać, tym mniej mi się to zaczyna podobać. Mnóstwo ludzi rozmienia się na grosze i gdyby rzadziej coś robili, to by im to wyszło na plus, ale to są te pułapki w które ludzie wpadają, nie tylko przy robieniu muzyki; w każdym właściwie obszarze życia.
A przybijesz się tu na kolejną płytę?
Tak! Nie wiem jeszcze, czy będzie ona w tym roku, czy w przyszłym, ale przed końcem 2025 się na pewno pojawi. I choć nie lubię ani takiego sposobu mówienia o muzyce, który posługuje się jakimiś konkretnymi definicjami, ani też samego tego terminu nie lubię, to będzie to taki klasyczny stary trap; trochę melodyjny a trochę przemocowy. Wyrastający gdzieś z tego, czego na co dzień słucham, a u mnie na pierwszym miejscu jest Future, a później długo, długo nic. Co o tym natomiast powiedzą ludzie, to... zupełnie mnie nie interesuje. Przecież ja ich nigdy nie spotkam. Niech sobie tam mówią komuś innemu, a jak mi powiedzą w twarz, to zaczniemy rozmawiać, bo jak widać po latach, całkiem lubię rozmawiać.
Komentarze 0