Dziesiąty album arystokratki popu rozczarowuje, ale dyskusja wokół niej nie ustaje. Podkopywanie znaczenia Taylor Swift dla współcznego popu i przemysłu muzycznego w ogóle to krótkowzroczny hejt.
Taylor Swift jest jedną z największych gwiazd muzyki popularnej naszych czasów. To nie tylko efekt ciężkiej pracy, talentu, czy wsparcia rodziców, które było kluczowe na początkowym etapie jej kariery. Taylor – świadomie lub nie – stała się również anty(bohaterką) epoki nadinformacji, sygnałem naprowadzającym dla plotkarskich portali i punktem odniesienia dla sfrustrowanych artystów starszej daty, którzy obrali ją sobie za symbol upadku nowoczesnego popu.
To żadna tajemnica, że dzisiaj to, co wokół muzyki, liczy się równie mocno – a może nawet mocniej – niż sama muzyka. W przypadku Taylor Swift muzyka wciąż jest najbardziej solidnym fundamentem jej sukcesu, a do płyt takich, jak Red, czy 1989 wraca się z radością i zachwytem. Co jest tym bardziej warte uznania, im więcej wiemy o procesie twórczym artystki. W przeciwieństwie do wielu innych gwiazd popu, lwią część muzyki i tekstów pisze sama, co ma odbicie w bardzo osobistej formie utworów. Niestety, tam, gdzie muzyczna forma zniżkuje, wkradają się pewne osobiste obsesje, które Taylor eksploruje z bardzo mieszanym skutkiem. Najnowszy, dziesiąty krążek artystki, Midnights, sytuuje się w ogonie jej twórczości. Co jest o tyle dziwne, że pozamuzyczny kontekst zdecydowanie jej sprzyja, a o dramach z przeszłości zapomniano już jakiś czas temu.
Siłą rzeczy meandry amerykańskiej muzyki popularnej rozumiemy w ograniczony sposób, bardziej dzięki rykoszetom informacji, niż byciu w centrum zdarzeń. Dlatego łatwo przeoczyć fakt, że Taylor Swift swoją karierą dokonała czegoś niesamowitego. Awansów ze świata country na międzynarodowe, popowe sceny nie było przed nią zbyt wiele. Dolly Parton? Może. Shania Twain? Tu już bardziej, ale nawet w świecie country wokalistka nie miała łatwo i trudno uznać ją za najlepszy przykład. Muzyka country to rodzaj lokalnego popu w USA i Kanadzie, ze swoim własnym, dość hermetycznym obiegiem, który przez długie lata funkcjonował równolegle do popowych machin, zlokalizowanych w Los Angeles czy Nowym Jorku. Świat stolicy country, Nashville, to tak samo potężny biznes, wydający muzykę o popularności, którą ciężko zrozumieć po tej stronie Oceanu. I jasne, dzisiaj crossoverów country z regularnymi listami przebojów jest bodaj najwięcej w historii – od koszmarków w rodzaju Florida Georgia Line po udany country trap Lil Nas X-a, ale jeszcze 15 lat temu granica oddzielająca zwykły pop od country była mocno strzeżoną przeprawą. Historycznym sukcesem Taylor Swift było zatarcie tej linii i przetarcie szlaku dla wielu artystów i artystek, które pojawiły się po niej.
Rodzice autorki 1989 dosyć szybko zauważyli talent i pasję córki do muzyki, i po cichu, nie zdradzając powodu przeprowadzki, opuścili West Reading w Pennsylvanii na rzecz Nashville. Materialne zaplecze, zbudowane dzięki karierom w finansjach i marketingu, zabezpieczyło inwestycję w karierę Taylor. Inwestycja opłaciła się dość szybko i artystka podpisała kontrakt z Sony/ATV Music Publishing w wieku 15 lat. Swift sprawnie podbiła scenę country, ale od samego początku możemy usłyszeć, że zmysł do melodii i produkcyjne aspiracje mocno rozpychały sztywne ramy gatunku w kowbojkach.
Trio albumów Taylor Swift – Fearless – Speka Now to nie tylko zapis dojrzewania artystki, ale również zdecydowanego marszu w stronę popu. Komercyjnie płyty rozbijały bank, królując na listach przebojów, zarówno country, jak i pop. Wydany 10 lat temu album Red to kluczowy moment w karierze artystki, pełen klasycznych przebojów akces do I ligi światowej muzyki popularnej. Wydany dwa lata później 1989 tylko umocnił ten trend, do dzisiaj będąc w absolutnej czołówce popowych płyt XXI wieku.
Muzyka to jedno, osobowość i życie prywatne to drugie. Taylor Swift miała skomplikowaną relację z mediami, szczególnie plotkarskimi. Dorastanie w blasku fleszy determinuje pewne zachowania, a artystka była łatwym celem, bo nie tylko była idolką nastolatek – w seksistowskim świecie to już grzech sam w sobie, ale także przelewała porywy serca na papier. Seria głośnych związków ze znanymi osobami odbijała się w tekstach utworów, a te sygnały trafiały nie tylko do obsesyjnego fanbase’u, ale też zwykłych sępów, gotowych nakręcać internetowy hejt w imię klikalności.
Taylor zyskała miano królowej dramy, a media prześcigały się w śledzeniu spisków i konfliktów, choćby jej potyczki z Katy Perry. W niektórych przypadkach artystyczna samodzielność była dla niej uciążliwa. W końcu tekst utworu, który można odnieść do rzeczywistych wydarzeń, jest o wiele bardziej żyznym gruntem do plotkowania od tradycyjnej, popowej abstrakcji i uniwersalności doświadczeń. Nie pomogły ataki delikwenta, który dzisiaj mianuje się Ye – przeciąganie młodziutkiej gwiazdy przez publiczną ścieżkę zdrowia było radochą dla trolli i piwniczaków z gruntu nienawidzących popu, ale także sporą traumą dla artystki stawiającej pierwsze dorosłe kroki w branży. Efektem tych perturbacji był Reputation, słabiutki album, na którym Swift próbowała przekuć złą prasę w silną, mroczną personę. Jak się okazało, maksyma o niekarmieniu trolli sprawdziła się po raz kolejny.
Dokumentalny film Miss Americana to konieczny kontekst dla zrozumienia pewnych artystycznych posunięć artystki. Osoby sprowadzające ją do wymiaru pustej gwiazdy popu zobaczyły wielowymiarową postać, która zmagała się z branżowymi uprzedzeniami i niecnymi praktykami. Najpierw w ciasnym świecie country, potem w popowym kieracie, który na najwyższym poziomie popularności jest wymagającą aktywnością psychofizyczną. Kiedy postanowiła wypowiedzieć się o aktualnej polityce (wspierając dwójkę demokratycznych kandydatów w rodzinnym stanie Tennessee), spotkała się z falą hejtu ze strony amerykańskiej prawicy. To był 2018, a już rok później znowu zderzyła się z twardą rzeczywistością.
Szemrany manager Scooter Braun wykupił label Big Machine, a co za tym idzie, również prawa do masterów pierwszych sześciu albumów artystki. Nawet nie ukrywał, że za ruchem czai się zwykła złośliwość. Oglądając Miss Americanę, widzimy jak stopniowo upada mit Taylor Swift jako bezwolnego pionka w rękach branży. Hejt, szczególnie ten ze strony Westa, wcale nie spływa po niej jak po Królowej Lodu, a podważanie artystycznych kompetencji boli tym bardziej, że na tle reszty branży panuje nad naprawdę ogromną częścią swojej twórczości. A ta, po niewypale Reputation, znowu ekscytowała. Lover (2019) to płyta, którą z powodzeniem można postawić na równi z 1989, deklaracja wolności i oczyszczenia z toksyn medialnej sieczki. Folkowy dyptyk z 2020, Folklore i Evermore, to tylko przypieczętowanie jej pozycji jako jednej z najlepszych songwriterek współczesnego popu. Oczekiwania na nową płytę artystki były bardzo duże, napompowane świetną wydawniczą passą i uspokojeniem toksycznych, plotkarskich wód. Potyczkę ze Scooterem Braunem wygrała nokautem – zawodnik stał się wrogiem publicznym numer 1, a Taylor zakasała rękawy i zaczęła nagrywać wszystkie albumy wydane przez Big Machine na nowo. Przyszłość jawiła się w różowych barwach.
Midnights, dziesiąty album artystki, od samego początku był w interesującym miejscu. Oczyszczona z dramatycznego błota internetowych hejtów i niecnych branżowych zagrywek, a do tego uhonorowana przez półakustyczne albumy (w muzyce trudno o lepsze papiery na bycie dojrzałym), Taylor może odetchnąć. Opinia publiczna jest zdecydowanie po jej stronie, co było widać w lekkiej potyczce z Damonem Albarnem. Lider Blur zasugerował, że Swift nie pisze swoich utworów, co oczywiście jest kompletną nieprawdą. Do obrony artystki ruszyły całe zastępy sojuszniczych tweetów i artykułów, a brytyjski muzyk był zmuszony do przeprosin. Jeszcze nigdy wcześniej Swift nie miała wokół siebie tak dobrej atmosfery. Tym ciężej pisze się o Midnights. To najbardziej nijaka z popowych płyt artystki.
Na początku cieszyłem się na powrót do przebojowych aranżacji – tak, Folklore i Evermore są kojąco ładne, ale chyba nie tego szukam w muzyce Swift, ale teraz chciałbym, żeby lekcje z poprzednich dwóch wydawnictw mocniej zasiliły to dziesiąte. Tekstowo jest tu więcej przestrzałów niż zazwyczaj, aranżacyjnie po prostu wieje nudą. Utwory takie, jak Lavender Haze, Karma, czy Anti-Hero próbują aranżacji z 1989, z wyjątkowo przeciętnym rezultatem. You’re On Your Own, Kid to bodaj jedyna udana wycieczka do tamtych czasów, z eskalującą aranżacją, dzięki której najlepsze utwory Swift stawały się klasykami. Koszmarne cięgi zebrał producent płyty, Jack Antonoff, który został wytypowany na głównego winowajcę. Rozumiem, że czasami trudno pogodzić się z tym, że idolka zawodzi, ale w końcu lubimy Taylor również za to, że sama pisze swoje piosenki, więc i tutaj trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Na Midnights słyszymy twórczą zniżkę formy, jeśli nie kryzys.
Dwie słabe płyty na dziesięć to i tak świetny wynik. Taylor Swift jest doskonałym kontrargumentem tych, kótrzy oskarżają pop o bezosobowość, czy bezduszne kalkulacje wykluczające czynnik ludzki. Owszem, zdarza się i tak, ale najlepszy pop, przy całym swoim profesjonalizmie i produkcyjnej taśmie z jakiej często składa się proces twórczy i tak polega na szczerości. Kiedy Taylor Swift czuła się silna, nagrywała 1989. Kiedy targały nią wątpliwości, a internetowy hejt nie ustawał, wysuwała naprzód swoją mroczną personę i gubiła się w artystycznych niewypałach Reputation. Kiedy osiadła na laurach i wykaraskała się ze sztucznych kontrowersji, wypuściła przeciętniaka w postaci Midnights. Każda płyta Taylor Swift jest szczera i osobista, co jest interesującym artystycznie paradoksem.
Czy można być autentycznym, kiedy ma się na podorędziu miliony fanów i fanek? To może wydawać się niemożliwe, ale autorka 1989 daje twierdzącą odpowiedź. Dziesiąty krążek artystki powstawał w sprzyjających warunkach, a jej fanbase jest wielki jak nigdy dotąd. Midnights bije komercyjne rekordy, mimo bardzo słabej recepcji krytycznej. Niezależnie od tego, co myślimy o Taylor Swift, jest ikoną współczesnego popu i egzemplum kulturowych i społecznych procesów, które mu towarzyszą. Była jedną z pierwszych ofiar memicznych wojen (Ye z mikrofonem z haniebnej akcji w trakcie MTV VMA wszedł do kanonu memów), została oszukana przez rekiny branży, ścierała się z mitem apolityczności gwiazd muzyki popularnej, a media plotkarskie i społecznościowe poddawały wiwisekcji jej życie osobiste.
Taylor Swift jest personifikacją kultury popularnej XXI wieku, jej cieni, blasków i potencjału. Mimo prób odzyskiwania siebie, na zawsze pozostanie własnością dyskursów i bezosobowym tematem dyskusji: od muzyki po życie prywatne. Nawet największe fanki i fani mają problem z traktowaniem jej jak człowieka, co wyszło w automatycznym zrzucaniu winy za porażkę Midnights na Jacka Antonoffa. Jak to, bogini Taylor nagrała coś słabego? To niemożliwe, do tego na pewno przyczynił się ktoś inny! Zresztą, analiza tej parasocjalnej relacji zasługuje na całą książkę. Taka pozycja byłaby mniej o Taylor, a bardziej o fanowskiej mentalności epoki internetu, tej pogmatwanej siatce dziwacznych, toksycznych i pięknych zachowań. Gwiazdy pokroju Swift są w interesującej, niemal kwantowej pozycji wobec rzeczywistości: istnieją realnie, a zarazem są tylko odbiciem sumy komunikatów na swój temat. Gdyby tylko muzyka była wciąż tak interesująca jak to zagadnienie! Ale Taylor wróci do formy, w to akurat nie wątpię.
Komentarze 0