Szkoda tylko, że więcej emocji niż na ekranie znajdziecie w komentarzach hejtujących Disneya. Albo za kolor skóry Ariel, albo odświeżanie klasyka z własnego repertuaru.
Podobno bał się kobiet, a jednocześnie marzył o wielkiej miłości, takiej od pierwszego wejrzenia i na całe życie. Ale ta nigdy do niego nie przyszła, choć Hans Christian Andersen zakochiwał się kilkukrotnie. Zawsze do szaleństwa i zawsze nieszczęśliwie. Jego biografowie podkreślają, że lęk przed kobietami pisarz wyniósł z domu – jedna z ciotek Andersena prowadziła w XIX-wiecznej Kopenhadze dom publiczny, w którym pracowała jego przyrodnia siostra, a autor literackiego pierwowzoru Małej Syrenki napatrzył się na seks zbyt wcześnie. Dlatego wątek trudnej, nieszczęśliwej miłości przewijał się przez wiele z jego utworów – Andersen eskapistycznie przelewał swoje nadzieje i projekcje własnej przyszłości na karty baśni.
Miłość Ariel i księcia Eryka też jest z gatunku tych trudnych, w co zresztą widz zostaje wprowadzony od pierwszych minut, gdy marynarze na statku usiłują zabić syrenę, w rzeczywistości okazującą się sunącym pod powierzchnią morza delfinem. Nad wodą przaśny świat ludzi, pod nią piękne uniwersum mieszkańców głębin niczym z ostatniego Avatara – na tym kontraście lecimy do końca projekcji, choć oczywiście obie rzeczywistości muszą zacząć się przenikać, skoro serce księcia zaczyna bić mocniej w stronę tajemniczej dziewczyny, która, podczas wypadku statku, wyłowiła go z wody. A i Ariel ciągnie do świata ludzi, bo chce uciec z pola widzenia ojca, króla Trytona.
Ale nie o fabułę rozchodzi się hejtującym (średnia 2.4/10 na Filmwebie jeszcze przed premierą filmu), a – przede wszystkim – kolor skóry Halle Bailey, wcielającej się w postać syrenki. Oto cztery powody, dla których producenci zaangażowali do tej roli czarną aktorkę:
– Bo mogli
– Bo Bailey zagrała świetnie
– Bo to czytelny i zwyczajnie miły gest w stronę czarnej publiczności
– Bo niejako ma to uzasadnienie fabularne
Pierwszy powód nie wymaga komentarza; w kinie można robić wszystko, odkąd 120 lat temu Georges Melies wysłał ludzi na Księżyc i kazał im walczyć z jakimiś robalami. Drugi też nie, oczywiście dla każdego, kto widział film. W syrence Halle Bailey (1/2 duetu Chloe&Halle) dziecinna naiwność pięknie łączy się z buntem wobec świata starszych. Jest urocza, ciekawa świata, kiedy trzeba, romantyczna, a kiedy trzeba – twarda; same niesamowite oczy Bailey robią za nią połowę roboty. Tu trzeba od razu dodać, że na wysokości zadania stanęła też dubbingująca ją Sara James z niepodrabialnym zadziorem w głosie i wyśpiewaniem wszystkich piosenek z soundtracku bez najmniejszego pudła. Dla kontrastu – wcielający się w rolę Eryka Jonah Hauer-King jest okrutnie wręcz drętwy i aż trudno uwierzyć, że musiał być wyłowiony przez Ariel z oceanu, skoro drewno unosi się na wodzie. Wygrywana jak na szkolnej akademii emocjonalność Eryka nijak ma się do naturalnej Ariel. Szkoda – poważny zgrzyt.
Jeśli chodzi o gest wobec czarnej publiczności to słowem wyjaśnienia – nie jest tak, że Afroamerykanie (pod rękę z osobami nieheteronormatywnymi, wiadomo) zabrali białym kino. To biali są wciąż najmocniejszą reprezentacją hollywoodzkiej kinematografii i zapewne nie zmieni się to dopóty, dopóki czarni będą mieli większe możliwości (przede wszystkim wynikające z nierównego startu i częstszego wychowywania się w biedzie), by studiować w szkołach filmowych – ot i cała historia. Pohukiwanie na rzekomą nadreprezentację czarnych aktorek i aktorów wynika z tego, że przez dziesiątki lat nie zwykli być angażowani do ról pierwszoplanowych, a teraz są. I trochę wiąże się to z uzasadnieniem fabularnym. Czy kolor skóry Bailey nie określa jej w podobnym stopniu, jak łuski i ogon nie określają Ariel w oczach świata ludzi? Można się uśmiechnąć, gdyby nie była to rzeczywista stereotypizacja i nie dziwiłoby, gdyby taka myśl przeszła przez głowę producentom. Chociaż jeszcze raz – Halle zagrała tak dobrze, że w zasadzie ten czynnik zamyka usta marudzącym na czarną syrenkę.
Można za to marudzić na pewnego rodzaju niedobór emocji aktorskiej wersji Małej Syrenki, zwłaszcza jeśli zestawić ją z disneyowską animacją z 1989 roku. Ale to pułapka, w którą wpadł już Król Lew – kino animowane zawsze ma tę przewagę w posługiwaniu się większą paletą uczuć niż kino aktorskie, co w filmie Marshalla szczególnie widać przy postaciach zwierzęcych: Sebastianie, Florku i Bladze, jakby wziętych z któregoś z tych dokumentów, w których lektorką jest Krystyna Czubówna. Jest Mała Syrenka odrobinę przydługa (czy dworskie epizody nie powinny być ciut bardziej okrojone?), za to z dobrymi efektami specjalnymi i kilkoma przepięknie zrealizowanymi ujęciami; te ogniowe fajerwerki, opadające na taflę wody podczas katastrofy statku, zostają w głowie na długo. Soundtrack? Nie tak dobry jak ten z klasycznej animacji, natomiast umówmy się, oscarowa ścieżka dźwiękowa Alana Menkena to jedna z najlepszych rzeczy, jakie przytrafiły się bajkom Disneya. Wystarczyło, żeby tylko w nowej wersji filmu niczego nie spieprzyć i wszyscy będą zadowoleni.
Co prawda nie wszyscy są zadowoleni z tego, że ta Mała Syrenka w ogóle powstała; po co wersja aktorska, skoro mamy doskonałą animację? Mamy – tyle że dla grupy docelowej to już ramota. Skoro tamta Mała Syrenka zażarła w pokoleniu urodzonych w latach 70. i 80., trzeba było trochę poczekać i zaproponować kolejną adaptację baśni Andersena dla współczesnych młodszych widzów. Za ćwierć wieku dostaniemy kolejną Małą Syrenkę, a za 50 lat – jeszcze jedną. Wtedy, oczywiście, Halle Bailey będzie traktowana jako ideał tego, co można zrobić z tą rolą, dokładnie tak, jak teraz już tęskni się za Danielem Craigiem, który przecież miał być za niski do zagrania Bonda. A na razie po prostu nie czytajcie komentarzy.
Komentarze 0