Na moment przed premierą Nie czas umierać przypominamy jedno z naszych najobszerniejszych zestawień. 24 produkcje, od najgorszej do najlepszej.
Do tej pory wrogowie Bonda byli ludźmi. Tym razem antagonistą stał się również koronawirus. Przypominamy, gdyby nie on, Nie czas umierać obejrzelibyśmy już w kwietniu 2020 roku. Po kilkukrotnie przekładanej premierze (spekulowano nawet, że film zostanie pokazany na jednej z wiodących platform streamingowych) klamka zapadła – film jest pokazywany od 28 września, a do polskich kin trafi 1 października.
Tyle dobrego, że przynajmniej było trochę czasu, żeby odświeżyć sobie wszystkie 24 części przygód agenta 007. Która najlepsza, która najsłabsza? Ilu widzów, tyle zestawień. My proponujemy takie:
Moonraker (1979)
Bond w kosmosie. To w zasadzie wystarczy za uzasadnienie ostatniego miejsca, ale lista przewinień jest dłuższa. Era Rogera Moore’a (7 filmów, od 1973 do 1985) znana jest z lżejszego tonu i dużej ilości humoru, ale Moonraker to za mocny odlot, który stał się autoparodią. Zły magnat finansowy posiadający stację kosmiczną, z planami unicestwienia całej ludzkości, który zamiast zabić Bonda, za każdym razem wymyśla idiotyczne scenariusze jego unicestwienia – bądźmy szczerzy, to pomysł rodem z Austina Powersa. Dodajmy do tego absurdalne sceny romantyczne z Buźką (aka Szczęki, to ten wielkolud z metalowymi zębami), oraz gołębiem i gondolą, a przepis na katastrofę gotowy. Jednak największym problemem Moonrakera jest nieciekawa i nużąca fabuła, bazująca w głównej mierze na końcowej sekwencji laserowej strzelaniny w kosmosie, przypominająca nieudaną podróbkę Gwiezdnych Wojen lub produkcję klasy B prosto ze stajni Rogera Cormana. Można obejrzeć po czterech piwach dla śmiechu.
Śmierć nadejdzie jutro (2002)
Śmierć nadeszła, ale dla kierunku, w jakim podążała franczyza 007. Twórcy Die Another Day po prostu przesadzili: niewidzialny samochód, walki pomiędzy wirującymi laserami, złoczyńca z diamentami w twarzy, Madonna z szablą i wisienka na torcie – Bond surfujący na fali tsunami, uciekający przed satelitarną bronią, która strzela promieniami słonecznymi w roztapiający się lodowiec. A wszystko to opakowane w nieznośne, tandetnie wyglądające efekty cyfrowe. Kiedy Bond zaczyna przypominać Szybkich i wściekłych, nie wróży to niczego dobrego, dlatego producenci zdecydowali się na odważny ruch, zmienili aktora i zrestartowali serię. Wszystko dzięki Die Another Day, które było 20. częścią i z tej okazji zawierało masę irytujących nawiązań do poprzednich Bondów. Nie możemy nie wspomnieć o tytułowym kawałku Madonny, który nigdy nie powinien znaleźć się w cyklu przygód 007, zawsze kojarzonym z dobrą muzyką. Chyba jedynym plusem tej części jest Halle Berry.
007 Quantum of Solace (2008)
Nasi tłumacze, pomijając przedziwny zabieg z dodaniem 007 na przedzie tytułu, na szczęście nie próbowali przenosić Quantum of Solace na nasz język. Szczypta ukojenia brzmiałaby jeszcze bardziej niedorzecznie. Ten prosty jak budowa cepa sensacyjniak bardzo chciał być niczym Ultimatum Bourne’a, ale scenariusz i realizacja położyły go na łopatki. Film powstawał w trudnym momencie strajku scenarzystów, przez co reżyser Marc Forster i Daniel Craig byli zmuszeni własnoręcznie napisać skrypt i dialogi, na podstawie zaledwie zarysu scenariusza. Wyszło jak wyszło, czyli nie bardzo. Najbardziej kuleje fatalny montaż; otwierająca scena pościgu samochodowego przypomina patrzenie na stroboskop, a dalej wcale nie jest lepiej. Nudny, nijaki przeciwnik, kompletnie zmarnowana Olga Kurylenko, brak płynności i niezrozumienie przez reżysera konwencji kina akcji, widoczne najmocniej podczas strzelaniny w operze i gonitwy po dachach z początku filmu. W efekcie Quantum of Solace bardziej przypomina produkcję z Jasonem Stathamem niż Jamesa Bonda, a gdyby zamienić tych dwóch aktorów na potrzeby filmu, nikt nie poczułby różnicy. Marc Forster podobno żalił się producentom, że nie czuje się pewnie w scenach akcji i nie wie, jak je kręcić. To powinno wystarczyć za komentarz.
Operacja Piorun (1965)
Sporo tu ikonicznych elementów, które będą w przyszłości kojarzone z Bondem, chociażby jetpack (rakietowy plecak), przeciwnik pozbawiony oka i posiadający obrzydliwie drogi jacht... Oraz cały wątek organizacji WIDMO. Jednak pomimo wielu dobrych części składowych, Operacja piorun nie sprawdza się za dobrze jako kontynuacja rewelacyjnego Goldfingera. Reżyser Terence Young podjął ryzyko, przenosząc wiele scen akcji pod wodę. Być może w roku 1965 robiły wrażenie, niestety dziś harpunowy pojedynek nurków trąci myszką, a mnogość scen morskich sprawia, że film się niemiłosiernie dłuży. Fabuła sprowadza się do prostego schematu – zły facet chce ukraść wielką bombę i szantażować rząd. Film na szczęście ratuje Sean Connery, który jak zawsze jest świetny, oraz zjawiskowa Claudine Auger.
Świat to za mało (1999)
Co najbardziej zapada w pamięć po seansie The World Is Not Enough? Świetna piosenka tytułowa w wykonaniu zespołu Garbage. Reszta to taka bondowska średnia z tendencją zniżkową. Świat to za mało jest jak składanka The Best Of, która zawiera wszystkie sztandarowe utwory, ale daleko jej do oryginalności i spójności pełnoprawnego albumu. Jest tu pozornie wszystko – piękna, niebezpieczna kobieta, bondowsko dziwny adwersarz, gadżety, pościgi i strzelaniny, ale ten miks pozbawiony jest własnej tożsamości. Punkt dla scenarzystów Neila Purvisa i Roberta Wade’a za przemycienie do filmu licznych gier słownych, dwuznaczności i żartów z podtekstem seksualnym. Bonusowy punkt za posągowo piękną Sophie Marceau oraz – specjalne wyróżnienie – za fizyczkę nuklearną Denise Richards. To jeden z tych żartów, który nigdy nie przestanie bawić.
Żyje się tylko dwa razy (1967)
Japonia, składany jak meble z IKEI helikopter i arcyłotr z kotem, mieszkający w wulkanie; jednym słowem bondowska klasyka. You Only Live Twice ma papiery na świetne kino, ale momentami trochę przynudza. Film stoi przede wszystkim doskonałym finałowym starciem z Blofeldem w głównej bazie organizacji WIDMO; rozmach i wielkość scenografii robi wrażenie. Jednak nim do niej dotrzemy, musimy przebrnąć przez spore dłużyzny i, co gorsza, przez ucharakteryzowanego na Japończyka Seana Connery'ego. Największym atutem filmu jest oczywiście świetny Donald Pleasence w roli ikonicznego antagonisty Bonda, Ernsta Stavro Blofelda. Sceny z nim to najlepsze momenty Żyje się tylko dwa razy. Z plusów można wymienić też bardzo dobrą piosenkę tytułową w wykonaniu Nancy Sinatry, którą w 1998 roku wysamplował Robbie Williams w hicie Millenium. Teledysk do tego numeru to czysty hołd dla Bondów z Seanem Connerym.
Ośmiorniczka (1983)
Roger Moore robi tu wiele dziwnych rzeczy, na przykład z okrzykiem Tarzana skacze na lianach w dżungli, poskramia tygrysa komendą siad! i biega po cyrku przebrany za klauna. Wybaczamy mu, bo pomijając te osobliwe momenty, Ośmiorniczka daje sporo frajdy. Przede wszystkim mamy tu nie jednego, lecz kilku barwnych złoczyńców i ciekawą (choć często przewidywalną) intrygę. Wartka akcja, lekkość, spora dawka humoru; Octopussy to idealny Bond na relaks, gdy mamy ochotę pośmiać się i rozerwać. Ciekawostka: wcielająca się w tytułową Ośmiorniczkę Maud Adams wystąpiła dziewięć lat wcześniej w Człowieku ze złotym pistoletem, w roli dziewczyny granego przez Christophera Lee Francisco Scaramangi.
Spectre (2015)
Jeden z najdziwniejszych Bondów, a już na pewno najbardziej... niezdecydowany. Czy to kontynuacja poważnego i dekonstruktywnego Skyfall, czy też hołd do ery Seana Connery'ego? Twórcy chyba sami nie są pewni. Produkcja pozostaje w rozkroku pomiędzy dwoma stylami, co samo w sobie nie było by złe, gdyby film był bardziej dynamiczny. Imponująca sekwencja otwierająca i następujący po niej teledysk to szczytowe momenty, po których następuje nagły spadek i spowolnienie akcji. Intryga jest interesująca, ale dla każdego, kto jest obcykany w Bondach, twisty fabularne, jak i tożsamość głównego złoczyńcy Spectre, nie będą zaskoczeniem, bo tak naprawdę spoiler znajduje się już w tytule. Sam Mendes to bardzo dobry twórca dramatyczny, ale oglądając tę część, gołym okiem widać, że sceny akcji nie są jego mocną stroną; praktycznie każda sekwencja – czy to pościg, czy strzelanina kończą się, nim dobrze się rozkręcą; zupełnie jakby reżyser chciał mieć je z głowy. Wątek miłosny wypada dość blado, pomiędzy Craigiem a Seydoux nie ma chemii. Nie jest źle, ale po kontynuacji Skyfall oczekiwaliśmy więcej, szczególnie gdy ma się w obsadzie dwukrotnego laureata Oscara Christopha Waltza. Ten jednak, jako główny złoczyńca, wypada sztampowo.
Diamenty są wieczne (1971)
Miszmasz dziwnych pomysłów – akcja rozpoczyna się od przemytu diamentów a kończy na platformie wiertniczej, po drodze zahaczając o pustynie i makietę księżyca. Do tego para złoczyńców, którzy są co najmniej osobliwi. I zaskakujący powrót łotra, którego można było uznać za zmarłego. Wszystko to mogłoby zgrzytać w rękach innego reżysera, ale na szczęście za Diamenty są wieczne odpowiada Guy Hamilton, który wie, jak nakręcić dobrego Bonda. Warto nadmienić, że Sean Connery powraca tu po raz ostatni do roli, po niezbyt dobrym przyjęciu jednorazowego występu George’a Lazenby'ego i robi to z przytupem – już w pierwszej minucie filmu dusi kobietę stanikiem, po czym wrzuca Blofelda do zbiornika wrzącej brunatnej mazi. Tytułowy utwór muzyczny w wykonaniu Shirley Bassey to perełka, z której Kanye West czerpał w swoim hicie Diamonds from Sierra Leone.
W obliczu śmierci (1987)
Film znany też pod starszym tytułem Żywe światło dnia – to pierwszy z dwóch Bondów z Timothym Daltonem. Patrząc z perspektywy czasu na krótki epizod Daltona, można zauważyć, że twórcy i aktor próbowali przetrzeć szlak drodze, którą poszedł później Daniel Craig w Casino Royale – Bond Daltona był bardziej brutalny, fizyczny, dynamiczny i realny, niż ten odgrywany go Roger Moore. Z dwóch obrazów Daltona, Living Daylights jest bardziej zabawną i lżejszą częścią. 007 dostaje od Q sporo gadżetów, w tym pięknego Astona Martina V8 Vantage Volante, wyposażonego standardowo w rakiety, lasery i napęd rakietowy. Dalton jako Bond jest solidny i wiarygodny, dzięki czemu nie tylko sceny akcji zyskują na jakości, ale też i bardziej dramatyczne momenty, gdy wymagana jest gra aktorska i pokazanie większej gamy emocji. W obliczu śmierci to spełniony film szpiegowski z dobrym scenariuszem, ale jeśli to za mało, by kogoś przekonać, mamy w nim scenę ucieczki po śniegu na futerale od wiolonczeli.
Zabójczy widok (1985)
Dobra rozrywka. Lwią część spektaklu kradnie Christopher Walken, którego kreacja to jeden z najciekawszych bondowskich złoczyńców – rozchwiany emocjonalnie, niebezpiecznie inteligentny psychopata; godny przeciwnik Bonda. Walkenowi towarzyszy piosenkarka, modelka i aktorka – Grace Jones, która jest bardzo charyzmatycznym dodatkiem do tego dziwnego koktajlu osobowości. W filmie na moment pojawia się nawet Dolph Lundgren, ówczesny chłopak Jones, ale łatwo go przeoczyć. Tytułowy utwór wykonuje zespół Duran Duran i być może jest to mało bondowski kawałek, ale my go uwielbiamy.
Człowiek ze złotym pistoletem (1974)
Wciągająca scena początkowa przedstawia nam tytułowego antagonistę filmu, który w przeciwieństwie do wielu innych przeciwników Bonda nie ma demonicznego planu zniszczenia świata, tylko prywatny zatarg z naszym bohaterem, powodowany chorą ambicją. Wcielający się w tę rolę Christopher Lee to obsadowy strzał w dziesiątkę. Aktor był już przymierzany do roli złoczyńcy w Doktorze No, pierwszej odsłonie przygód brytyjskiego szpiega, która ostatecznie trafiła do Josepha Wisemana. Co się odwlecze, to nie uciecze. Prócz kilku typowych dla ery Rogera Moore’a komediowych momentów, Człowiek ze złotym pistoletem ma mocną drugoplanową galerię osobliwości, w postaci socjopatycznego karła Nick Nacka, oraz szalonego szeryfa J.W. Peppera. Momenty z tym drugim to highlighty filmu.
Jutro nie umiera nigdy (1997)
To jednym z tych Bondów, który jest naprawdę solidny i gwarantuje dobrą zabawę. Nic nie wykracza tu poza standard, a jednocześnie nic nie sprawia, że możnaby mieć do tej części jakiekolwiek zarzuty – interesujący i inteligentny złoczyńca, z charyzmatycznym pomagierem, piękna dziewczyna, zabawne sceny z Q, multum zabawek i sterowane zdalnie BMW, gadające po niemiecku. Czego chcieć więcej? Intryga jest sprytnie uknuta i bardzo daleka od sztampowych motywów kradzieży wielkiej bomby, która ma zniszczyć świat. Wcielający się w antagonistę Jonathan Pryce jest świetny, choć momentami trochę szarżuje. A tytułowa piosenka Sheryl Crow jest fantastyczna i należy do naszych ulubionych w serii.
Tylko dla twoich oczu (1981)
To najbardziej surowa, brutalna i pozbawiona humoru część z Rogerem Moorem. To pierwszy film Johna Glena, który nakręci później jeszcze cztery odsłony przygód brytyjskiego szpiega. Na charakter For Your Eyes Only wpłynęło zbyt dużo głupot w poprzedzającym go Moonrakerze; producenci uznali, że potrzebny jest powrót do bardziej przyziemnej stylistyki, stąd też większy realizm i mniej wspomagających Bonda gadżetów. Dzięki tym zabiegom, For Your Eyes Only to sprawny i momentami trzymający w napięciu film sensacyjny (świetna scena górskiej wspinaczki na linach). Warto nadmienić, że podczas kręcenia filmu zmarł wcielający się od 1962 roku w rolę M, Bernard Lee, który został zastąpiony przez Roberta Browna. Mamy tu też sugestywną scenę, w której Bond z kopniaka posyła chybotający się na krawędzi skarpy samochód, ze znajdującym się w środku złoczyńcą. Moore z początku odmówił zagrania jej, tłumacząc reżyserowi, że jego bohater nigdy nie postąpiłby tak brutalnie, jednak ostatecznie dał się przekonać.
Pozdrowienia z Rosji (1963)
James Bond powraca! krzyczały w 1963 roku plakaty, zapowiadające drugi film bondowskiej franczyzy. Kontynuator zawsze ma pod górkę, wszak to na jego barkach stoi sukces pierwszego filmu. Na szczęście Pozdrowienia z Rosji spełniły oczekiwania i być może właśnie dzięki temu seria mogła trwać przez tyle lat. From Russia With Love kontynuuje wątek tajemniczej organizacji WIDMO, podjętej już w Doktorze No i stawia Bonda naprzeciw kilku niebezpiecznych zakapiorów i jednej wyjątkowo pięknej kobiety. Oczywiście zero zero siedem nie jedzie na misję z gołymi rękoma; to w tej części po raz pierwszy dostaje od Q gadżety, tym razem w postaci walizki zawierającej takie atrakcje jak ukryty nóż, amunicja, gaz paraliżujący i zestaw złotych monet. Pozdrowienia z Rosji miały dwa razy większy budżet od poprzednika, dzięki czemu akcja jest bardziej wartka, szczególnie finałowy pościg motorówkami, zakończony kilkoma cieszącymi oko eksplozjami i fantastyczna scena bójki w Orient Expressie.
W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości (1969)
Jedyny Bond, w którym wystąpił nieznany wówczas, australijski aktor George Lazenby, po tym jak Sean Connery zrezygnował z roli (by później jeszcze raz powrócić). Producenci odkryli Lazenby'ego w reklamie czekolady i po castingu zaproponowali mu kontrakt na siedem filmów, jednak ówczesny agent aktora wmówił mu, że w latach 70. nikt nie będzie oglądał Bondów, dlatego też Lazenby odszedł już po jednym występie. Nie ma tego złego, bo jako Bond był trochę drewniany i gdyby nie on, W tajnej służbie J.K.M. mogłoby być jedną z najlepszych odsłon. Kręcony w śnieżnej scenerii szwajcarskich gór i zawierający wiele fantastycznych scen pościgów na nartach, do tego mamy tu Telly'ego Savalasa jako Blofelda i bardzo ważny wątek fabularny, dotyczący śmierci żony Bonda, który przewija się przez wiele kolejnych części, aż do Licencji na zabijanie. No i ten rewelacyjny motyw muzyczny Johna Barry'ego!
Żyj i pozwól umrzeć (1973)
Pierwszy występ Rogera Moore’a w roli brytyjskiego super szpiega, co wiązało się z nowym, bardziej luźnym tonym całej serii. Live and Let Die to mocny początek ery Moore’a i start eksplorowania przez Bonda nowych zakątków świata, poznawania odmiennych kultur. W Żyj i pozwól umrzeć mamy klimat niemal jak z filmu blaxploitation; Harlem, wielkie amerykańskie Cadillaki, niemal całą czarną obsadę i tematykę voodoo, czyli węże, klątwy i trupy powstające z grobów. Live and Let Die to także pierwszy Bond, w którym obiektem miłosnego zainteresowania agenta staje się Afroamerykanka. Po raz pierwszy też Bond dostaje od Q swój słynny, wielofunkcyjny zegarek Omega – w tej części potrafił emitować pole magnetyczne i przyciągać metalowe przedmioty, oraz teoretycznie, zmienić tor lotu pocisku. Nie mogło też zabraknąć wielkiego kolesia z metalową ręką, który tresuje aligatory. Tytułowy utwór nagrany przez członka The Beatles, Paula McCartneya z zespołem The Wings to klasyk.
Szpieg, który mnie kochał (1977)
Ta część wprost ocieka wszystkim, co w Bondach najlepsze. I zaskakuje rozmachem! Scenografie, które zbudowano na potrzeby filmu, były tak imponujące, że reżyser i operator mieli problem z odpowiednim oświetleniem całości; na szczęście z pomocą przybył sam Stanley Kubrick, który potajemnie został doradcą technicznym, dzięki czemu sceny kręcone w podwodnym mieście i nocne zdjęcia na tle piramid robią wrażenie do dziś. Szpieg, który mnie kochał to pierwszy Bond, w którym ekranowa partnerka 007 nie jest traktowana jako ładny ozdobnik, a pełnoprawna, umiejąca zadbać o siebie agentka, żeński odpowiednik Bonda. The Spy Who Loved Me to również debiut ikonicznego bondowskiego łotra, znanego jako Buźka (w nowszych tłumaczeniach Szczęki). Ten mający dwa metry i osiemnaście centymetrów gigant z metalowymi zębami, gra tu kilka naprawdę świetnych scen, gdy chociażby własnoręcznie dewastuje półciężarówkę lub zagryza rekina. Bardzo dużo tu dobra, ale najlepsze zachowaliśmy na koniec – przepchany bajerami i totalnie niesamowity, biały Lotus Esprit S1, którym można pływać. To autko było marzeniem każdego, kto za dzieciaka oglądał Szpiega, który mnie kochał.
Doktor No (1962)
Niektórzy mówią, że jest archaiczny, inni, że kolejne części były lepsze, ale to nie zmienia faktu, że Doktor No był pierwszy. To tu usłyszeliśmy klasyczne My name is Bond. James Bond wypowiedziane z gracją i nonszalancją Seana Connery'ego. To dzięki temu filmowi poznaliśmy tego wspaniałego szkockiego aktora, którego seria Bonda wyniosła na wyżyny popularności. To tu usłyszeliśmy po raz pierwszy genialny motyw muzyczny Johna Barry'ego i zobaczyliśmy widzianego okiem lufy pistoletu mężczyznę w kapeluszu, który strzela w naszym kierunku, nie wiedząc jeszcze, że właśnie tworzy historię, ikoniczną sekwencję, która na zawsze będzie kojarzona z marką 007. Doktor No nie tylko zbudował podwaliny pod wszystkie kolejne części, stworzył przede wszystkim wizerunek Jamesa Bonda rękoma reżysera Terence’a Younge'a. To on nauczył Seana Conery'ego jak ma chodzić, mówić, wyglądać i zachowywać się jako Bond, co ma pić i jak ma się ubierać, nauczył go stylu, klasy i wykuł jego ekranową tożsamość. Wszystkie te elementy stały się matrycą dla przyszłych aktorów i twórców Bonda. Nie ma wątpliwości, że film zestarzał się wizualnie, a niektóre sceny akcji i pościgów wyglądają śmiesznie, ale w tym tkwi też jego urok. Żadna z jego wad nie zmienia faktu, że Doktor No nadal jest i będzie nieśmiertelny.
Skyfall (2012)
Nakręcony przez Sama Mendesa Skyfall, to dekonstrukcja Bonda; metaforyczne uśmiercenie bohatera, by wykuć go na nowo. Skyfall to poniekąd nowy początek dla całej serii, film który przywraca ikoniczne postaci i elementy, dokonuje przetasowania obsady i wyjaśnia, dlaczego analogowy szpieg jest potrzebny w cyfrowym świecie. Reżyser znany z takich filmów jak American Beauty czy Droga do zatracenia wniósł do świata Bonda elementy dramatyczne znane z innych jego filmów, tworząc nową jakość i jednocześnie najbardziej kasową część w historii marki (ponad miliard dolarów zysku). Daniel Craig daje w Skyfall popis aktorstwa, udowadniając, że pod względem talentu i przekazywania emocji jest najlepszym aktorem wcielającym się w Bonda i naturalnym następcą dziedzictwa Seana Connery'ego. Skyfall to Bond zachwycający wizualnie, od miejskich ujęć surowego Londynu, przez piękne Macau, aż po cudowne, przepastne plenery w Szkocji; wszystko wygląda wspaniale, gdy za kamerą stoi Roger Deakins. Skyfall otrzymało dwa Oscary, w tym za najlepszą piosenkę dla Adele.
Licencja na zabijanie (1989)
Reżyser John Glen nakręcił pięć Bondów, z czego Licencja na zabijanie, jego ostatni, pozostaje tym najlepszym. Licence To Kill to najbardziej surowy i brutalny Bond w całej serii. Tym razem nie mamy do czynienia ze słuchającym rozkazów szefostwa brytyjskim agentem, tylko napędzanym złością człowiekiem, który chce wyrównać prywatne porachunki z narkotykowym baronem. Bond działa na własną rękę, bez wsparcia i poparcia agencji, z listem gończym na plecach i zaledwie kilkoma gadżetami. To Bond, który nie ma czasu na popijanie Martini na plaży i romansowanie z przygodnymi kobietami; wszystko, co robi, przybliża go do celu – wendetty. Bond w interpretacji Daltona to bardziej człowiek z krwi i kości niż komiksowy bohater z czasów Rogera Moore’a, znacznie mroczniejszy, co nie spodobało się wszystkim fanom i krytykom. Licencja na zabijanie, jako film z 1989 roku, to nie tylko koniec pewnej epoki, to także ostatni tytuł dla trzech bardzo ważnych dla franczyzy osób – wcielającego się w postać M od 1977 roku Roberta Browna, twórcy 14 bondowskich czołówek Maurice’a Bindera oraz Alberta R. Broccoli, głównego producenta, związanego z serią od samego początku. Był to także ostatni Bond dla Timothy'ego Daltona, który w związku z sześcioletnią przerwą pomiędzy kolejną częścią zrezygnował z roli. Szkoda, gdyż w kolejnej, głównego złego miał zagrać Anthony Hopkins.
Goldeneye (1995)
Część, którą można uznać za nowe otwarcie serii. Bondem zostaje Pierce Brosnan, szefową sekcji MI6 po raz pierwszy jest kobieta, i to nie byle kto, bo Judi Dench, zmieniona zostaje też Moneypenny. W zasadzie ze starej obsady pozostał tylko Desmond Llewelyn w roli Q. Powrócił cięty humor i fantastyczne gadżety, zaś Brosnan okazał się idealnym połączeniem uroku i lekkości w dostarczaniu żartów, z fizyczną siłą i dynamicznością. Goldeneye to także pierwszy Bond, który bazował na oryginalnym scenariuszu, nie czerpiąc ani nie adaptując żadnej powieści z przepastnej bibliografii Iana Fleminga. Wybuchowa mieszanka akcji, humoru i romansu, z najciekawszym zestawem złoczyńców, jakich widzieliśmy w całej serii. Sean Bean, Alan Cumming i Gottfried John są świetni, ale prym wiedzie tu Famke Janssen jako totalnie przegięta i szalona femme fatale, Xenia Onatopp. Oczywiście nie możemy nie wspomnieć o naszej własnej, rodzimej dziewczynie Bonda, pięknej Izabelli Scorupco, która wciela się w inteligentną i zaradną programistkę komputerową, żadną tam stereotypową damę w opałach. Goldeneye posiada też najlepszą czołówkę wejściową, i dla wielu najlepszą piosenkę tytułową, w wykonaniu Tiny Turner.
Goldfinger (1964)
Bardzo mało brakowało, żeby Goldfinger zajął pierwsze miejsce. W zasadzie można potraktować drugie i pierwsze ex equo, bo gdyby ktoś, kto nigdy nie oglądał żadnego Bonda, zapytał nas o jedną, jedyną rekomendację, byłby to Goldfinger, film który zawiera w sobie wszystko to, za co pokochaliśmy serię – styl, klasę, intrygę, interesujących antagonistów, cięty, brytyjski humor, piękne kobiety i wspaniałą ścieżkę dźwiękową. Goldfinger wprowadził mnóstwo elementów, które w postaci klisz wyświetlają nam się przed oczami, gdy myślimy o Bondzie – początkowa scena akcji przed napisami, nie mająca związku z wydarzeniami w filmie, srebrny Aston Martin DB5 z mocno ponad standardowym wyposażeniem, Bond przerzucający się sarkastycznymi uwagami ze swoim kwatermistrzem Q, niebezpiecznie inteligentny przeciwnik ze skomplikowanym planem i jego dziwny, jeszcze bardziej niebezpieczny pomagier, najczęściej z jakimś fizycznym defektem lub wynaturzeniem, wreszcie piosenkarka z silnym głosem wykonująca tytułowy utwór – wszystko to miało swój początek w Goldfingerze. To klasa sama w sobie i film ponadczasowy, w którym znajdziemy najlepszą wymiankę słowną pomiędzy bohaterem, a jego wrogiem, w całej historii słownych wymianek pomiędzy bohaterami, a ich wrogami:
Bond: Do You expect me to talk?
Goldfinger: No Mr. Bond, I expect you to die.
Casino Royale (2006)
Dziesięć lat po miękkim zrestartowaniu serii, Martin Campbell powraca do Bonda, by ponownie stać się jego reformatorem. Pierce Brosnan po wypełnieniu kontraktu na cztery filmy miał 50 lat, postanowił więc nie iść drogą Rogera Moore’a i w 2004 roku zrezygnował z roli. Rozpoczęły się potężne i bardzo nagłośnione medialnie poszukiwania nowego aktora; brani byli chyba pod uwagę wszyscy wysocy, przystojni bruneci z brytyjskim akcentem, a rolę zgarnął blondyn o niebieskich oczach. Craig. Daniel Craig.
Lawinę ówczesnego hejtu dobrze pamiętamy, Craig był nazywany za brzydkim i za niskim by grać Bonda, fani byli oburzeni, kobiety zatroskane, brukowce miały używanie, aż do czasu premiery Casino Royale, gdy okazało się, że Craig to objawienie. Od czasu Seana Connery'ego nie było tak charyzmatycznego wcielenia Jamesa Bonda. Craig nadał postaci realności, dał jej ludzkie emocje, jednocześnie tworząc autentyczny wizerunek agenta, który oprócz bycia tępym instrumentem do zabijania, posiada uczucia i wrażliwość. Razem z ekranową partnerką Evą Green tworzą duet, od którego chemię czuć na kilometr. Duński aktor Mads Mikkelsen jako Le Chifre stworzył niezapomnianą kreację i z miejsca wskoczył na podium najlepiej napisanych i zagranych przeciwników Bonda. Reżyser Martin Campbell wraz ze scenarzystami wykreował zaś nowy standard dla przygód agenta 007, wprowadzając go odważnie w XXI wiek i oferując zupełnie nową jakość. Casino Royale wywraca do góry nogami bondowskie schematy i daje przykład, jak powinno się z sukcesem rebootować długoletnią serię filmową. Warto wspomnieć też o fantastycznym utworze początkowym w wykonaniu Chrisa Cornella i absolutnie przepięknym Astonie Martinie DBS V12, którym Bond długo się w filmie nie nacieszył.