Rozegrał ponad czterdzieści meczów w reprezentacji USA, chociaż w ostatniej chwili ominęła go impreza życia, czyli finały mistrzostw świata w 1994 roku. Wychowywał się w Gwardii Warszawa, gdzie terminował u boku Dariusza Wdowczyka. Od ponad dwudziestu lat ceniony komentator ESPN, największej sportowej stacji telewizyjnej w Ameryce. Janusza Michalika w Polsce zna niewielu i dlatego postanowiliśmy naprawić ten błąd.
Marcin Harasimowicz: Co robi komentator sportowy w dobie koronawirusa i przymusowej kwarantanny?
Janusz Michalik: Nudzi się (śmiech). Na pewno jest to sytuacja, w jakiej żaden komentator sportowy jeszcze do tej pory nie był. Ale są w niej wszyscy, niezależnie do kraju i kontynentu, a w Ameryce to się dopiero zaczyna. Brakuje mi piłki nożnej, ale z drugiej strony – w tym zawodzie często czułem się trochę jak pies, który ciągle goni własny ogon. Albo komentowałem mecze, albo przygotowywałem się do meczów albo oglądałem inne ligi, i tak w kółko, od rana do wieczora… Teraz mam więcej czasu dla siebie i mogę robić inne rzeczy, ale jednocześnie wiem, że za 3-4 tygodnie będzie mi ciężko bez futbolu.
Karierę piłkarską zaczynałeś w Polsce…
Do USA przyleciałem jako osiemnastolatek, więc wszystkiego nauczyłem się w Polsce – w Ameryce już tylko szlifowałem umiejętności. Tutaj byłem pionierem. Grałem zawodowo w lidze halowej, bo te normalne nie istniały, a jak powstawały to szybko bankrutowały. Później znalazłem się – jako jeden z tak zwanych „originals” – w inauguracyjnym sezonie Major League Soccer. Byłem już po trzydziestce, ale jeszcze zdążyłem zagrać w paru sezonach.
Wróćmy jednak do Polski i Gwardii Warszawa, gdzie się wychowałeś.
Tak, wszedłem do szerokiej kadry Gwardii w pierwszej lidze. Mieliśmy wtedy bardzo mocny skład – z Darkiem Dziekanowskim, Krzysztofem Baranem, Banaszkiewiczem i Wdowczykiem. Pamiętam, że po rundzie jesiennej zajmowaliśmy bodaj drugie miejsce za Pogonią Szczecin, ale na sam koniec – i to pomimo tylu indywidualności – zostaliśmy zdegradowani! Nie miałem szans na granie, bo na mojej pozycji, czyli lewej obronie, występował Wdowczyk. Trener Aleksander Brożyniak zabrał mnie jednak na zimowe zgrupowanie i dał kilka szans w sparingach. Grałem jednak głównie w drużynie rezerw. W tym samym czasie jeździłem na zgrupowania reprezentacji Polski do lat szesnastu. Moim dobrym kolegą z Gwardii, z którym mieszkałem w tym samym pokoju na każdym obozie kadry był Maciek Szczęsny. Młodzieżówką opiekował się wtedy Władysław Stachurski, a wiesz kto był jego asystentem?
Kto?
Janusz Wójcik.
No proszę! Jak go wspominasz?
Przyznam szczerze – jak przez mgłę. On wtedy jeszcze nie był tym Januszem Wójcikiem, którym został później – barwną postacią. Tutaj pełnił funkcję asystenta i za bardzo się nie wychylał. Lepiej znałem Stachurskiego, który był przyjacielem mojego ojca z czasów wspólnej gry w Gwardii. Zresztą ja wtedy – jako młody chłopak – jeździłem na zgrupowania po to, aby się jak najlepiej pokazać, zaimponować trenerowi. Tylko o tym myślałem. Nawet mnie nie interesowało za bardzo, kto jest asystentem.
Jak wylądowałeś w Ameryce?
Tata wyjechał w 1975 roku i miał zieloną kartę. Potem dostał obywatelstwo. Najpierw przyleciałem tylko na letnie wakacje, ale wróciłem do Polski. Wiadomo, powoli przebijałem się w Gwardii, mogłem trenować z naprawdę świetnymi piłkarzami, dostawałem regularnie powołania do młodzieżówki… Poleciałem jednak raz jeszcze rok później i wtedy już zostałem. To była trudna decyzja. Bardzo szybko dostałem papiery, nigdy nie miałem z tym problemu. Wspólnie długo się nad tym zastanawialiśmy. Nikt nie wiedział, kiedy komunizm się skończy. To przyspieszyło decyzję.
Jaka była twoja droga do piłkarskiej reprezentacji USA?
Dziwna. Nigdy o tym nie myślałem, bo po pierwsze – musiałem najpierw dostać zieloną kartę, a potem czekać pięć lat na obywatelstwo, a po drugie – nie istniała żadna profesjonalna liga. Reprezentacja USA po raz pierwszy zakwalifikowała się na mundial w 1990 roku, który oglądałem w telewizji. W kolejnym byliśmy gospodarzami, więc federacja zatrudniła w roli selekcjonera Borę Milutinovicia, powierzając mu zadanie zbudowania zespołu. Zatrzymajmy się w tym miejscu na chwilę… Parę lat wcześniej poznałem Johna „Jasia” Kowalskiego, który był trenerem drużyny z Pittsburgha. W pewnym momencie grało w niej kilku Polaków: Piotrek Mowlik, Krzysiek Sobieski – niegdyś znakomity bramkarz Legii – Janusz Sybis, Zdzisiek Kapka… Ktoś mu polecił moją osobę i tak się poznaliśmy. Potem trafiłem do Cleveland Force, gdzie grałem u Tino Leikovskiego. Gdy wiadomo było, że Bora przyjdzie, ale nie od razu, federacja USA musiała wytypować „selekcjonera tymczasowego” i wybór padł na… Jasia. Ja mu wtedy trochę pomagałem, bo sam jeszcze nie miałem paszportu, gdy kadra poleciała do Polski na mecz towarzyski i wygrała 3:2. Gdy już zostałem obywatelem, Jasiu przedstawił mnie Borze, a ten powiedział, że będzie mi się przyglądać. W końcu zadebiutowałem w maju 1991 roku z Urugwajem i zostałem w tym zespole praktycznie do samych finałów mistrzostw świata. Byłem jednym z dwóch ostatnich zawodników, którzy odpadli z kadry na mundial.

Bardzo to przeżyłeś?
Oczywiście. To był przez wiele lat bolesny temat i pozostaje nim do dziś. Każdy piłkarz marzy o tym, aby grać w finałach mistrzostw świata. To jest najwyższy poziom. Dziś wiele osób stara się mówić, że najważniejsza jest Liga Mistrzów i rzeczywiście, ranga tych rozgrywek znacznie wzrosła, ale jednak mundial to mundial i nic tego nie zmieni. Przeżyłem ten fakt, ale nigdy nie skarżyłem się mediom. Często czytam polską prasę i gdy polscy piłkarze wyjeżdżają za granicę, to mam wrażenie, że za każdym razem widzę ten sam wywiad: „No przyjechałem do nowego zespołu, złapałem kontuzję, potem zmienił się trener, który miał inną wizję i na mnie nie stawiał...”. I tego typu rzeczy… Ja nigdy nie szukałem i nie będę szukać wymówek. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie zawsze wybiera się najlepszych. Trener ma swoje osobiste preferencje. Musi wybrać grupę 23 zawodników, którzy najlepiej do siebie pasują. Widocznie czegoś mi zabrakło. Nie pokazałem w meczach i treningach tego, czego selekcjoner szukał. Gdybym robił wszystko, co do mnie należało, to pojechałbym na mundial, ale stało się inaczej. Zresztą jemu też było głupio, bo mnie lubił. Trudno. I tak pozostały mi piękne wspomnienia, ponad 40 oficjalnych meczów w kadrze, do tego sparingi z wielkim Milanem w 1991 roku, obok Barcy Pepa Guardioli chyba najlepszej drużyny wszech czasów, z Rijkaardem, Van Bastenem i Gullitem. Graliśmy też z Juventusem z Baggio i Del Piero oraz Fiorentiną z Effenbergiem, Batistutą, Laudrupem i Baiano. Brak udziału w mistrzostwach świata to jest jednak bez wątpienia moja największa sportowa porażka. Nie byłem już młodym piłkarzem i wiedziałem, że to jedyna szansa.
W reprezentacji strzeliłeś też jednego gola.
Tak, w wyjazdowym meczu z Arabią Saudyjską. Piłka odbijała się jak w bilardzie i jakoś po drodze do bramki trafiła mnie w nogę. Ja nie byłem snajperem, grałem na zmianę w obronie albo w pomocy.
Nie zakończyłeś kariery za wcześnie?
Nie, dlaczego? Miałem już 33 lata i to było dwadzieścia lat temu. Wtedy kariery były krótsze. Poza tym jeszcze jak występowałem w reprezentacji, to zaczynałem współpracować z telewizją ESPN. Siedziba tej stacji jest w Connecticut, gdzie też mieszkałem, więc bardzo mi to pasowało. Zacząłem powoli myśleć, co będę robił po zakończeniu kariery piłkarza. Teoretycznie mogłem jeszcze przedłużyć ją o dwa lata, ale w MLS nie mógłbym liczyć na wysokie zarobki, więc nawet finansowo niewiele mi to dawało. Sportowo też już bym się nie poprawił. A tutaj pojawiała się szansa na nową, ekscytującą karierę w największej sportowej telewizji, więc długo się nad tym nie zastanawiałem. Bardzo się w to wciągnąłem. Pamiętam, że podczas mundialu w 1994 roku Darek Szpakowski zaprosił mnie do skomentowania meczu na Rose Bowl w Pasadenie dla polskiej telewizji. To był jeden, jedyny raz w moim życiu, gdy mogłem robić to w języku polskim.

Wielu Polaków po emigracji do Stanów Zjednoczonych odcina się od Polski, a ty wprost przeciwnie – podkreślasz swoją polskość na każdym kroku.
Nigdy nie zapomnę, skąd pochodzę. W moim domu zawsze mówiło się w języku ojczystym. Syn także mówi po polsku. Człowiek powinien wiedzieć, gdzie się urodził. Ostatnio niestety rzadziej jestem w kraju, ale bywały momenty, gdy przyjeżdżałem regularnie. Gdy USA wylosowały Polskę w grupie na mistrzostwach świata w 2002 roku, zostałem zatrudniony jako konsultant i brałem udział w wyjeździe na mecz towarzyski. Teraz jest z tym gorzej, bo praktycznie cała moja rodzina mieszka w Ameryce – mam na myśli rodziców, bo nie posiadam rodzeństwa – a obowiązki zawodowe mocno mnie ograniczają. Nadal mnie jednak ciągnie do Warszawy. Momentami bardzo za nią tęsknię. Ja wiem, że niektórzy po emigracji starają się zapomnieć o Polsce, ale ja nigdy tego nie rozumiałem. Cenię sobie USA, dobrze mi się tutaj żyję, ale jestem dumny z wychowania, jakie dostałem w kraju. Tam nauczyłem się dyscypliny oraz odróżniać dobro od zła. Zresztą moje dzieciństwo było szczęśliwe. Nie musiałem wcale wyjeżdżać. Mój ojciec grał w Gwardii – pamiętam jak oglądałem jego mecze w pucharach z Feyenoordem, PSV i Bologną. To był klub milicyjny, więc o piłkarzy dbano. Nie musieliśmy się o nic martwić. Moja rodzina miała wszystko, czego potrzebowała. Powiem tak: Polska mnie wychowała na dobrego człowieka. I to sobie cenię najbardziej.
Oglądasz czasem mecze polskiej ekstraklasy albo reprezentacji?
Jeśli chodzi o reprezentację Polski, to oglądam wszystkie mecze eliminacyjne oraz na wielkich turniejach, a niektóre z nich komentuję w ESPN. Jeśli chodzi o sparingi, to te najważniejsze, owszem, a te mniej ważne omijam, ale przynajmniej zerknę na wszystkie bramki. Liga – nie, bo nie mam na to czasu. Ciągle albo komentuję Serie A, albo muszę coś zrobić o Bundeslidze, albo przygotowuję się do programu o Premier League… Gdy jednak gra Lech z Legią, to staram się obejrzeć. Do tego czytam regularnie „Piłkę Nożną”, zacząłem też zaglądać na wasz portal. Jak już wspomniałem, bardzo się kolegowałem z Maćkiem Szczęsnym, więc cieszę się, że mogę teraz regularnie komentować mecze jego syna w Juventusie.
W Polsce ciągle wielu dziennikarzy uważa, że tamtejsza liga jest mocniejsza od Major League Soccer. Nie podzielasz tego zdania?
MLS jest lepsza… Powiem więcej – nie tylko pod względem poziomu sportowego, ale przede wszystkim jeśli chodzi o profesjonalizm. Uważam, że to jest jedna z pięciu-sześciu najlepiej zorganizowanych lig świata. Zobacz, jacy zawodnicy tutaj przyjeżdżają, ile dołącza nowych, mocnych klubów. A pomyśleć, że to wszystko zrobiono w ciągu 25 lat! Polska liga istnieje już ponad sto lat, ale niewiele się zmieniła od czasów, gdy ja przebijałem się do warszawskiej Gwardii. W ekstraklasie ludziom brakuje konsekwencji. Uważam, że powinna promować polskich piłkarzy, budować zespoły w oparciu o rodaków i tylko dobierać zawodników z zagranicy, którzy są na tyle lepsi, że ci młodzi będą mogli się czegoś od nich nauczyć. Tymczasem widzę teraz w składach mnóstwo przeciętnych obcokrajowców. Takich, którzy tylko blokują miejsce młodym Polakom. Ta strategia nie ma sensu.
Dlaczego Polacy generalnie nie zrobili wielkiej furory w MLS?
Nie zgadzam się. Kilku było znakomitych. Sam grałem w inauguracyjnym sezonie ligi w Columbus Crew. Trener zaczął mnie wypytywać o Roberta Warzychę, którego wszyscy doskonale znali z Evertonu, więc od razu go poleciłem. To była wielka niespodzianka, że taki zawodnik chce przyjechać do nowo powstałej ligi. Wszystko dopiero raczkowało, pieniądze były małe… Polskim piłkarzom z wyższej półki bardziej opłacało się wyjechać do Niemiec albo Holandii. Dopiero teraz, gdy dowiadują się, jakie pieniądze można zarobić w MLS, to bardzo chętnie podejmują temat. Stąd więcej transferów w ostatnich dwóch latach. Komu jednak tak naprawdę nie wyszło? Jacek Ziober był świetnym piłkarzem u szczytu kariery, gdy występował w reprezentacji oraz w lidze francuskiej. Miał niesamowite przyspieszenie, znakomicie dryblował. Do Tampy trafił jednak w schyłkowym okresie kariery. Do tego oni grali mecze w środku dnia – sto stopni Fahrenheita, sto procent wilgotności… Sam pamiętam, że te wyjazdy do Tampy to był prawdziwy koszmar (śmiech). Juskowiak też znalazł się w Nowym Jorku bardzo późno. Spójrz jednak na naszą trójkę z Chicago: Podbrożny, Kosecki i Nowak. Wszyscy bardzo cenieni i kluczowi w zdobyciu przez Fire mistrzowskiego tytułu. Nowak był w pewnym momencie najlepszym graczem ligi. Powiem tak – w formie ze szczytu kariery grałby w obecnej reprezentacji Polski z zamkniętymi oczami. Taki to był piłkarz! Miał dynamikę, fantastyczną lewą nogę, kręcił wszystkimi… Spokojnie mógł nadal występować w mocnej lidze europejskiej, ale chciał przylecieć do Stanów. A że nie wyszło Zioberowi, czy Juskowiakowi? Donadoni i Matthaeus wypadli w MLS fatalnie, a nikt nie kwestionuje, że byli wielkimi piłkarzami. Po prostu trafili tutaj za późno. Teraz jednak w lidze grają młodzi Polacy. Trzymam kciuki za Przybyłkę, który rozegrał świetny sezon. Buksa, o którym gadałem z Brucem Areną, bardzo dobrze prezentował się w sparingach i w dwóch pierwszych meczach. Widać, że ma duże umiejętności. Wiem, że w Portland wiążą duże nadzieje z Niezgodą, bo bardzo dobrze znam trenera Timbers i często z nim rozmawiam. Myślę, że Frankowskiego też stać na więcej niż pokazał w ubiegłym sezonie, bo to jest dobry piłkarz. Mam nadzieję, że zobaczymy ich w akcji już niebawem, bo ta cała kwarantanna już zaczyna mi doskwierać. Oby!