Jedyna prawdziwa gwiazda Los Angeles

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Kobe.jpg
fot. Rob Carr/Getty Images

W niedzielę świat stracił nie tylko jednego z najwybitniejszych sportowców tego stulecia, biznesmena, producenta z Oscarem na koncie, dumnego i szczęśliwego ojca… Stracił kogoś powszechnie lubianego i podziwianego. W stolicy gwiazd, jaką jest Los Angeles, on był od dawna gwiazdą największą, z którą nikt nie mógł się równać.

Kilka tygodni temu LeBron James pobił w trakcie meczu kolejny z wielu rekordów, co zostało natychmiast pokazane na jumbotronie. Kibice zaczęli oklaskiwać obecnego lidera Lakers i w Staples Center zrobiło się całkiem przyjemnie. Jednak, gdy kilka minut później na tym samym ekranie realizator wyłapał siedzącego w pierwszym rzędzie Kobe Bryanta - będącego przecież na koszykarskiej emeryturze od ponad trzech lat - publiczność wręcz oszalała. Nagle w hali zrobiło się głośno niczym dziesięć lat wcześniej, gdy Lakers sięgali po dwa ostatnie mistrzowskie tytuły. Wtedy nawet średnio zorientowany gość mógł łatwo zrozumieć - kibice, owszem, zaakceptowali i docenili Jamesa, ale tylko jedna osoba mogła liczyć na ich bezgraniczną miłość i uwielbienie. Tą osobą zawsze był Bryant.

To najtrudniejszy tekst, jaki kiedykolwiek przyszło mi napisać, więc z góry przepraszam, jeśli momentami będzie zbyt osobisty. Inaczej nie miałby jednak sensu… Cała moja przygoda z NBA, o której zaczynałem pisać dokładnie 24 lata temu - cóż za zbieg okoliczności - jest nierozłącznie związana z Bryantem. W 1998 roku jako młodziutki korespondent tygodnika "Basket" dostałem od redakcji (w barterze) bilet lotniczy i za własne pieniądze poleciałem na trzy tygodnie do Nowego Jorku. Zaoszczędziłem 700 dolarów, z których jakoś musiałem się utrzymać, ale wtedy nie miało to żadnego znaczenia. Byłem gotów nocować na podłodze i odżywiać się w McDonaldzie, aby wreszcie na własne oczy zobaczyć ukochaną ligę, wślizgnąć się do szatni, przełamać tremę i porozmawiać z bohaterami mojego dzieciństwa, napisać wyjątkowe korespondencje - wtedy jeszcze, nadawane przy użyciu faksu… Na Meczu Gwiazd przypadkowo posadzono mnie w czwartym rzędzie - tuż za koszem. Ktoś z NBA pomylił się na moją korzyść. Z bliska mogłem zobaczyć, jak 19-letni Bryant rzucił wyzwanie samemu Michaelowi Jordanowi, popisując się niesamowitymi zagraniami i ewidentnie kradnąc show przechodzącej po zakończeniu sezonu na emeryturę legendzie Chicago Bulls. Kobe trafiał z półdystansu, efektownie wsadzał i dominował do tego stopnia, że już w połowie trzeciej kwarty spanikowany trener Zachodu… posadził go na ławce i nie wpuścił do końca spotkania. W przeciwnym razie Jordan nie dostałby nagrody MVP, a przecież scenariusz był z góry ustalony. Kobe miał jednak w nosie hierarchię, on chciał pokonać swojego idola, pokazać że jest gotowy, aby zostać jego następcą. Po tym meczu po raz pierwszy z nim rozmawiałem, a przecież nawet nie był wtedy "bohaterem mojej bajki". Do Stanów leciałem, aby na własne oczy zobaczy Jordana, Scottie Pippena, Karla Malone’a, czy Shawna Kempa, a tu wszyscy nagle tylko "Kobe" i "Kobe"… Kim jest ten bezczelny młokos, bez kompleksów wobec złotej starszyzny, która z NBA uczyniła sport globalny?

Dwa lata później poleciałem na finały NBA do Indianapolis. Tylko na dwa mecze, bo na więcej nie było mnie stać. Tym razem jako korespondent "Życia". Dzięki tej inwestycji w siebie później dostałem pierwszy etat w Warszawie, ale nie to było najważniejsze. Zmęczony po długiej podróży i zmianie czasu mogłem zobaczyć historyczny mecz numer cztery. Pod koniec czwartej kwarty Shaquille O’Neal - wówczas niekwestionowanie najlepszy koszykarz świata - spadł za sześć fauli i wydawało się, że w dogrywce Indiana Pacers z Reggiem Millerem spokojnie wyrównają stan serii. Wtedy jednak Kobe wziął sprawy w swoje ręce, rozgrywając mecz, który uczynił go supergwiazdą i niemal samodzielnie prowadząc drużynę do kluczowej wygranej. Później na konferencji Shaq nazwał go "wielkim, małym bratem". Lakers wywalczyli swój pierwszy mistrzowski tytuł, a później dwa kolejne, stając się dynastią. Jednocześnie rosło napięcie pomiędzy O’Nealem i Bryantem, co jednak historia ocenia teraz nieco inaczej. Po latach obaj nie tylko się pogodzili, ale i szczerze zaprzyjaźnili. Kobe był wujkiem syna Shaqa, a Shaq - córki Bryanta. Ich mistrzowska seria zakończyła się jednak w 2003 roku.

Wtedy po raz pierwszy poleciałem do Los Angeles. Po dwóch miesiącach współpracy z "Przeglądem Sportowym" zadzwonił do mnie z jakiejś warszawskiej knajpy ówczesny wicenaczelny, Paweł Zarzeczny. "Słuchaj Harry, mam dla ciebie dobrą informację - dostałeś etat, ale teraz musisz zrobić wywiad z Kobe Bryantem, bo bez tego nie masz po co wracać. No, na razie". Kobe był wtedy wielką gwiazdą - bodaj największą w całej NBA. Jako przerażony, młody dziennikarz zrobiłem wówczas rzecz, która dziś wydaje mi się nie do pomyślenia. Pojechałem do centrum treningowego w El Segundo, po czym - łamiąc wszelkie zasady i ryzykując dożywotnie odebranie akredytacji - zaczaiłem się w klubowym parkingu przy samochodzie gwiazdora Lakers. Gdy po zajęciach, szedł powolnym krokiem i mnie zobaczył, złożyłem ręce w błagalnym geście i powiedziałem: "Kobe, przyleciałem z Polski i zwolnią mnie z pracy, jak nie udzielisz mi wywiadu. Błagam cię, pięć minut, proszę!". Bryant najpierw popatrzył zdziwiony, po czym uśmiechnął się i machnął ręką do ochroniarza, który zaczął zbliżać się do mnie z mało przyjemnym wyrazem twarzy. "Spokojnie, czemu nie?". Pogadaliśmy. Miałem "exclusive", który później z dumą przywiozłem do redakcji. Tego samego dnia wieczorem Lakers grali z Washington Wizards, a Kobe po raz ostatni w karierze mierzył się z Jordanem. Potraktował to - w swoim stylu - jako wyzwanie. Takiego indywidualnego popisu nie oglądałem nigdy wcześniej. Tylko w pierwszej połowie trafił osiem trójek, jedną za drugą, zdobywając 42 punkty (łącznie 55). W pewnym momencie wykręciłem numer do kumpla w Warszawie, budząc go o piątej w nocy i krzyczałem do słuchawki: "to jest niemożliwe, co właśnie oglądam. To jest najlepszy występ koszykarski wszech czasów!".  Po meczu Kobe uśmiechnął się, gdy mnie zobaczył i - tu również złamałem wszelkie przepisy NBA - podpisał dedykację na koszulce, którą nadal mam w warszawskim mieszkaniu. Następnie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie.

Byłem przekonany, że Lakers uczynią to, czego nie zdołali osiągnąć nawet Chicago Bulls, czyli zdobędą czwarty z rzędu tytuł mistrzowski. Stało się jednak inaczej. Już w drugiej rundzie niespodziewanie wyeliminowali ich San Antonio Spurs. Kobe płakał schodząc z parkietu. Rok później Lakers znów znaleźli się w finale, ale polegli z kretesem z Detroit Pistons. To był najtrudniejszy moment w życiu Bryanta - apogeum konfliktu z Shaqiem, sprawa o gwałt w Colorado, pogarszający się image oraz kiepski występ w finałach. Pamiętam moją kolejną wizytę w Los Angeles. Pozytywnego, uśmiechniętego, życzliwego chłopaka zastąpił przestraszony kłębek nerwów. Wtedy u Kobe'ego zaczął się charakterystyczny nerwowy tik - poruszanie szybko językiem w ustach w przerwach między wypowiedziami. Uciekał wzrokiem, unikał dziennikarzy, siedział z boku, nie rozmawiał nawet z kolegami w szatni. Powoli przechodził w etap "Mamby" - gniewnego wojownika, gotowego rzucić wyzwanie całemu światu. Już nie był powszechnie kochany, miał wielu wrogów, bądź też zwykłych "hejterów". Media coraz częściej przedstawiały go w negatywnym świetle.

Kolejne lata były bardzo trudne dla Bryanta. Miał niewiarygodne, indywidualne momenty - jak choćby historyczne zdobycie 81 punktów przeciwko Toronto Raptors - ale jako jedyna gwiazda Lakers nie był w stanie poprowadzić ich do sukcesu w play-offach. Media przedstawiały go jako rozkapryszonego gwiazdora. W wywiadzie dla radia ESPN powiedział, że jest gotowy opuścić Los Angeles. Pamiętam ten moment dokładnie. Był listopad 2007, gdy po raz kolejny leciałem do Kalifornii. Lakers znajdowali się w dużym kryzysie. Wielu fachowców uważało, że nie zakwalifikują się nawet do play-offów. Sam Kobe był o krok od transferu do - o ironio - Chicago Bulls. Wtedy w szatni unikał miejscowych dziennikarzy. Pamiętam, że podszedłem do niego meczu z Pistons i zacząłem wyliczać - byłem na Meczu Gwiazd, gdy rzuciłeś wyzwanie Jordanowi, potem finały w Indianapolis, rok później All Star w Filadelfii, gdy przyszedłeś na konferencję w koszulce ojca (byłego zawodnika Sixers), a następnie zostałeś wybrany MVP, pomimo przeraźliwych gwizdów miejscowej publiczności, potem mecz z Wizards i znów Jordanem, czyli jednym słowem - przynoszę ci szczęście.

Polubił mnie. Rozmawialiśmy po każdym meczu - coraz dłużej i coraz szczerzej. Po części traktował mnie jako bufor pomiędzy sobą a żądnymi sensacji lokalnymi reporterami, których unikał, a po drugie - myślę, że w tym szalonym dziennikarzu z Polski widział coś innego, interesującego… Kobe był zawsze ciekawy świata. Wychowany we Włoszech, od dziecka kochał "calcio". O piłce nożnej potrafił rozmawiać godzinami. Ba - w domu zdecydowanie częściej oglądał mecze Milanu i Barcelony niż spotkania NBA. Podziwiał Leo Messiego. Interesował się też sztuką i historią. Pod względem intelektualnym w świecie zawodowych koszykarzy sprawiał wrażenie człowieka z innej planety i ten imidż jakoś nie przedostawał się do mediów, ale wystarczyła chwila prywatnej rozmowy, aby zrozumieć, że facet ma szerokie horyzonty, dużo wie i chce wiedzieć jeszcze więcej. Ciągle zadawał pytania - o Polskę, o poziom życia, kuchnię, tradycję… Gdy spadł samolot prezydencki w Smoleńsku - pierwszy podszedł do mnie i złożył kondolencje.

Pamiętam, jak po meczu play-offów z Denver Nuggets wyszedł z szatni z maluchem na ręku. Uśmiechnął się do mnie i powiedział: "to jest Gianna. Zobaczysz, kiedyś będzie grać w koszykówkę!". Pomimo pamiętnej afery w Colorado - po której w ramach przeprosin kupił żonie pierścionek za cztery miliony dolarów - był człowiekiem rodzinnym. Po meczu niemal zawsze wracał do domu w Newport Beach, często helikopterem. Gdy raz w trakcie wyjazdu z zespołem wyszedł z kumplami do knajpy,  przez cały wieczór - co odnotowali nawet paparazzi - prosił kelnerkę wyłącznie o wodę. Lubił mówić o sobie, że jest "jak wino - z wiekiem coraz lepszy", ale sam wina nie pił. LeBron James niedawno przyznał, że lubi sobie strzelić jedną albo dwie lampki wieczorem. Kobe unikał alkoholu. Często zjawiał się w sali treningowej o szóstej rano, zwłaszcza po przegranych meczach. Był chyba najbardziej zdyscyplinowanym i najciężej pracującym koszykarzem w historii. Wręcz nienormalnym, jeśli chodzi o skalę swojego pracoholizmu. Żonę Vanessę kochał mocno i szczerze, nawet jeśli ich małżeństwo przeżywało trudne momenty. Gdy przeprowadziłem się do Los Angeles w 2008 roku (za namową Bryanta, o czym za chwilę), byłem na prawie wszystkich meczach Lakers od kwietnia 2008 do czerwca 2010. W tym pierwszym sezonie Vanessa siedziała przy wejściu do szatni po każdym meczu. Miała swoje krzesełko i pilnowała,  co oczywiście dziennikarze szybko zauważyli. Jedna młoda reporterka próbowała drążyć temat, Vanessa dowiedziała się i… reporterka przestała dostawać akredytacje. Pomyślałem sobie wtedy, że żona Kobe’ego jest najbardziej wpływową osobą w Staples Center, ale ona po prostu trzymała go na krótkiej smyczy…

W 2008 roku Kobe miał łzy w oczach po przegranych finałach z Boston  Celtics. Zagryzł jednak wargi i w dwóch kolejnych latach poprowadził Lakers do upragnionych mistrzowskich tytułów. Już sam - bez Shaqa. Wtedy udowodnił podbił serca nawet najbardziej nieufnych kibiców. Był królem Los Angeles, jedynym i niepodzielnym. W mieście gwiazd to jego gwiazda świeciła najjaśniej i nikt nawet nie próbował tego kwestionować. Żaden Pitt, DiCaprio czy Beckham. Celebryci go ubóstwiali. W mieście często mocno podzielonym kulturowo on był tym, który jednoczył wszystkich bez wyjątku. Gdy po trumfie nad Celtics zapytałem go, ile mistrzowskich tytułów chce zdobyć - skrzywił się, ale po chwili uśmiechnął i dodał: "ile tylko się da". Niestety, nie zdobył już żadnego. Błędne decyzje działaczy, zablokowany przez komisarza Davida Sterna transfer Chrisa Paula, a wreszcie - fatalna w skutkach kontuzja ścięgna Achillesa w 2013 roku, gdy grając niemal w maksymalnym wymiarze czasowym, "zaorany" przez spanikowanego Mike’a d’Antoniego, na własnych obolałych i coraz starszych plecach przeciągnął Lakers rzutem na taśmę do play-offów. Kobe przyzwyczaił wszystkich, że jest niemal superbohaterem, pokonującym podstawowe prawa biologii i fizyki, ale tego dnia wszystko się skończyło. Człowiek z żelaza pękł. Nie psychicznie, ale fizycznie. Później - po długiej rehabilitacji - wrócił, ale już nigdy nie był tym samym zawodnikiem. Widziałem, jak bardzo to przeżywa, dusi w sobie. Czuł, że głowa chce, ale ciało już nie może i strasznie go zjadało od środka. W 2016 roku zakończył karierę nie dlatego, że musiał, ale ponieważ sam nie był w stanie sprostać własnym standardom. W ostatnim meczu rzucił 60 punktów. Lakers rozgrywali katastrofalny sezon, byli jednym z najgorszych zespołów w lidze, ale tego dnia atmosfera w Staples Center przypominała tamte mistrzowskie lata z poprzedniej dekady. To był ostatni moment triumfu idola, uwielbianego przez wszystkich, niezależnie od wieku i zawartości portfela. Kobe wyszedł na środek parkietu, powiedział "Mamba out!" i rzucił mikrofon o ziemię. Po czym… zniknął.

Przestał przychodzić na mecze, ale… nie przestał wygrywać. Stworzył napój energetyczny, który w ciągu trzech lat zdominował rynek. Wyprodukował film krótkometrażowy, po czym odebrał Oscara. Nie przestał ciężko pracować. - Inaczej nie potrafię. Muszę codziennie robić coś nowego. Muszę codziennie iść do pracy - powtarzał. Jednocześnie spędzał czas z rodziną i zaczął trenować ukochaną córeczkę Giannę, uważaną powszechnie za wielki talent. - Ona ma to coś, będzie moją następczynią! - zapowiadał z dumą w głosie. Jak mówił niedawno koledze Arashowi Markaziemu z Los Angeles Times - "Gdy widzę jak się porusza na parkiecie, rozumiem prawa genetyki. Ona jest wyjątkowa. Ma w sobie niesamowitą ciekawość gry. Nawet w trakcie meczów zadaje mi bardzo specyficzne, złożone pytania. Strasznie mi to imponuje". Miałem wrażenie, że zrobienie z niej gwiazdy WNBA to nowa misja i pasja Kobe’ego. Mocno się w to zaangażował.

Nie widziałem go przez dwa lata, ale 29 grudnia ubiegłego roku, niecały miesiąc temu, pojawił się na meczu Lakers w Staples Center. Publiczność zgotowała mu oczywiście wielką owację. Siedział z ukochaną Gigi, której co chwilę tłumaczył poszczególne zagrania. Po zakończeniu spotkania wychodził tunelem i przywitał się z dziennikarzami, pamiętającymi go z dawnych lat. Skomplementował Marka Medinę, że świetnie wygląda i zrzucił kilka kilogramów, następnie tureckiego kolegę Barbarosa Tarpana. Wreszcie zobaczył mnie i wyściskał czule. Zaczął wypytywać: "co u ciebie słychać, czy wszystko w porządku?". To był zupełnie inny Kobe. Szczęśliwy, niesamowicie zrelaksowany, kochający życie. Życzliwy był zawsze, ale nieposkromiona ambicja i żądza rywalizacji budowała w nim pewne napięcie, charakterystyczną intensywność, która mogła odpychać, czy deprymować tych, którzy go nie znali. Teraz jednak zachowywał się niczym jowialny sąsiad zza płotu, z którym robisz barbecue, pijesz piwo i oglądasz mecze w weekendy. Szczęśliwy i pogodzony z życiem. Patrzący z optymizmem w przyszłość…

W 2007 roku, bodaj 23 listopada, o ile dobrze pamiętam - na pewno po meczu z Seattle SuperSonics z debiutantem Kevinem Durantem w składzie - szedłem korytarzem w stronę parkingu, ramię w ramię z Bryantem. Kobe, czy mogę poprosić cię o radę? Dawaj... Mam dobrą karierę w Polsce. Pracuję w telewizji i w gazecie, żyję na wysokim poziomie, ale mam dylemat. Chciałbym spróbować sił w Los Angeles, ale jestem rozdarty. Co ci mówi twoje serce? Słucham? Co ci mówi twoje serce? Moje serce mówi, żeby spróbować… W takim razie zawsze słuchaj swojego serca! - Wtedy Kobe uśmiechnął się szeroko, a jego słowa utkwiły mi w pamięci na lata… "Zawsze słuchaj swojego serca". Najlepsza rada, jaką kiedykolwiek otrzymałem. Najlepsza rada, jaką mogę wam teraz przekazać. "Mamba out..." Ale tylko symbolicznie. W pamięci milionów pozostanie na zawsze.

Kobe-Bryant.jpg

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
W jego sercu na zawsze pozostaje Los Angeles i drużyna Jeziorowców. Marcin Harasimowicz przesyła korespondencję z USA, gdzie opisuje najważniejsze wydarzenia ze świata NBA.