John Kowalski. Ballada o Jasiu z Miłkowa, który podbił piłkarską Amerykę

Zobacz również:Pierwszy skalp Niezgody. Portland Timbers wygrali turniej MLS
john-kowalski-e1588177420710.jpg
fot. Aubrey Washington /Allsport

Jest jedną z najbarwniejszych postaci w polskiej piłce, o której mało kto w naszym kraju pamięta. Jan aka John Kowalski podbił Amerykę – jako trener doszedł aż do funkcji selekcjonera reprezentacji USA, a wcześniej i później załatwił dobrą pracę za Oceanem wielu znanym polskim piłkarzom. Poznajcie człowieka, krążą o nim legendy, a wszyscy rozmówcy wypowiadają się wyłącznie w samych superlatywach.

Kowalski urodził się w Miłkowie pod Jelenią Górą na początku lat 50-tych. – Ojciec pracował w Jeleniej Górze, więc jeździliśmy tam często Pekaesem. Zaczynałem trenować jako trampkarz w miejscowych Karkonoszach. Wtedy jeszcze klub miał siedzibę w Miłkowie – wspomina nasz rozmówca. Do Ameryki wyemigrował jako szesnastolatek. – Dziadkowie ze strony ojca urodzili się na Queensie w Nowym Jorku. W 1918 roku wrócili do Polski. Dziadek kupił dużo ziemi koło Mdzewa, blisko głównej drogi z Warszawy do Gdańska. Gdy mówiło się o tym, że nadchodzi wojna, starsi bracia ojca nie chcieli iść do wojska, więc w 1938 roku polecieli z powrotem do Ameryki. Ojciec i matka zostali na miejscu. Przeszli przez wojnę. W 1965 roku bracia ściągnęli nas do Stanów. Pamiętam dokładnie ten dzień, 16 września wylądowałem na John Kennedy Airport i zostałem już tam na stałe – mówi Kowalski.

GADOCHA W GOŚCINIE

W Nowym Jorku poszedł do szkoły średniej i nadal grał w piłkę w klubie złożonym głównie z emigrantów z Niemiec i Węgier. – Trenowaliśmy raz albo dwa razy w tygodniu na błocie, bo boisko w Metropolitan Oval nie miało trawy. Poziom był nawet wysoki, bo niektórzy piłkarze trafili później do zawodowej NASL. Ja wylądowałem na uczelni w New Haven i zostałem w Connecticut. Tam zacząłem występować w drużynie Polish Eagles (Polskie Sokoły). Przyjeżdżało tam sporo zawodników, którzy kończyli kariery w naszej ekstraklasie. Byli już po trzydziestce, a tutaj mogli sobie dorobić i to całkiem nieźle. Za jeden dzień pracy w fabryce, czy zakładzie dostawali po sto dolarów, co wówczas w przeliczeniu na złotówki oznaczało fortunę. Mogli więc wrócić do kraju, jeśli chcieli, i urządzić sobie życie – opowiada z pasją w głosie Kowalski, po czym dodaje: – Liga stanowa w Connecticut stała wtedy na wysokim poziomie. Włosi mieli swoją ekipę, była drużyna o nazwie Vasco da Gama złożona z Brazylijczyków i Portugalczyków. Ja zostałem grającym asystentem trenera. Tak rozpoczynałem swoją karierę w tym zawodzie.

Niedługo później powstała liga halowa, a właścicielem Cincinnati Kids został legendarny baseballista Pete Rose - ten sam, który później brał udział w słynnej aferze hazardowej. Kumpel Kowalskiego, Ukrainiec Len Bilous namówił go na pracę. Rose jednak zmienił klub, podpisał kontrakt w Filadelfii i już nie chciał się bawić w futbol. Dlatego stamtąd przeniósł się do Hartford Helions. – Jako trener zarabiałem już dużo więcej i mogłem ściągnąć polskich piłkarzy. Sprowadziłem Janusza Mikulskiego, który grał w Odrze Opole i Ryszarda Buta z Pogoni. W 1979 roku trafił do nas Robert Gadocha i nawet mieszkał u mnie przez trzy miesiące, bo nie miał domu. Był już w zaawansowanym wieku i mało trenował, bo w przeciwnym razie ciągle nadrywał mięśnie, a to dwugłowy, a to pachwiny… Na boisku ciągle jednak pokazywał duże umiejętności – mówi nam wychowanek Karkonoszy Miłków, który poźniej uczył grać w piłkę Amerykanów.

LATO BYŁ BLISKO

Z Hartford przeniósł się do Pittsburgh Spirit, gdzie zbudował już niemal stricte polską drużynę. W pewnym sensie trudno się dziwić, gdyż miasto to słynęło z dużej liczby emigrantów z naszego kraju. Polacy wyjeżdżali tam już w XIX wieku. - Wszędzie można trafić na polskie nazwiska – wśród prawników, lekarzy, biznesmenów, nawet jeśli wielu z nich nie potrafi mówić ani słowa po polsku – opowiada Kowalski. – Do Pittsburgha ściągnąłem bramkarza Krzyśka Sobieskiego z Legii, Stanisława Terleckiego, Adama Topolskiego, później także Zdziśka Kapkę, Piotra Mowlika i Janusza Sybisa. Byłem już praktycznie dogadany z Grześkiem Latą. Miał do nas trafić zaraz po mistrzostwach świata w Hiszpanii, gdzie przecież nadal należał do najlepszych zawodników turnieju. Ostatecznie wybrał jednak ofertę z Atlante z Meksyku i od razu złamał nogę. Stało się to zresztą w dziwnych okolicznościach. Grał w ping ponga z synem w domu, krzywo stanął i coś gruchnęło. Szkoda, że nie dołączył do nas w Pittsburghu.

1000 DOLARÓW ZA GOLA

Największą gwiazdą zespołu był Terlecki. Do Pittsburgha trafił w niezwykłych okolicznościach – w normalnej lidze grać nie mógł, bo po głośnej aferze na Okęciu PZPN nałożył na niego roczną dyskwalifikację. – Akurat dochodził do siebie po operacji kolana. W 1981 roku pojechałem spotkać się z nim w Nowym Jorku. Staszek żalił mi się, że płaci srogą cenę za zaangażowanie się w politykę. Mówił, że został zawieszony za to, iż otwarcie wspierał Solidarność, a nie żadne tam rozróby. Opowiadał, że Piechniczek chciał go wziąć na mundial do Hiszpanii, ale związkowi działacze nie wyrazili zgody. Był oficjalnie zawieszony, ale interweniowaliśmy w FIFA i dostał warunkowo zgodę na występy w lidze halowej. Podpisał kontrakt i z miejsca stał się naszym najlepszym zawodnikiem – mówi Kowalski, który Terleckiego seniora wspomina ciepło. – To był świetny piłkarz, znakomity technicznie i ogólnie dobry człowiek. Miał jednak problemy z temperamentem. Był bardzo wybuchowy, niestabilny emocjonalnie. Wystarczyło, aby ktoś podpalił lont i eksplodował w ciągu kilku sekund. To go trochę w życiu kosztowało. Ciągle się z kimś kłócił.

Terlecki dostał najwyższy kontrakt w całej lidze – zarabiał aż 200 tysięcy dolarów rocznie. – O połowę więcej niż Mario Lemieux, ówczesna gwiazda miejscowej drużyny zawodowej w hokeja Pittsburgh Penguins – zaznacza Kowalski. – Właściciel, który zresztą teraz jest w posiadaniu wielkiego klubu NFL San Francisco 49ers, miał do niego słabość. Kto wie, może Staszek zawdzięcza ten kontrakt jednej sytuacji, gdy… załatwił mu spotkaniem z papieżem Janem Pawłem II. Z księdzem, który był sekretarzem Ojca Świętego, znał się od dziecka. Gdy Papież przyleciał na Wschodnie Wybrzeże, załatwił mu więc prywatną audiencję. Nasz boss był zachwycony! – wspomina ówczesny trener jednego z najbardziej kontrowersyjnych polskich piłkarzy w historii, dodając: – W pierwszym sezonie Staszek strzelił 73 bramki i to zrobiło na wszystkich wielkie wrażenie. Na drugi rok dostał więc klauzulę w kontrakcie, że za każdego gola płacono mu ekstra tysiąc dolarów. Niestety to zrujnowało nam zespół. Staszek przestał komukolwiek podawać, grał sam, kiwał się z całą drużyną przeciwną i myślał tylko o strzelaniu bramek. Strzał miał świetny – spod kolana, bardzo mocny, precyzyjny… Niestety nie widział na boisku swoich kolegów. Zakiwał naszą drużynę na śmierć!

Z BOISKA DO HALI

Polska ekipa w Pittsburghu miała krótki, ale bardzo intensywny żywot. W pewnym momencie – przez pół roku – występował w niej nawet Bobo Kaczmarek. Stała się jednak ofiarą własnego sukcesu. – Na nasze mecze przychodziło średnio ponad 10 tysięcy widzów, a na Pittsburgh Penguins tylko pięć tysięcy. Właściciel uznał, że musi zamknąć jeden z tych klubów. Padło na nas. Nie chciał, abyśmy byli konkurencją dla Penguins – wspomina z żalem trener Spirit.

Z klubu odszedł w 1985 roku, ale został trenerem halowej reprezentacji USA. Warto wspomnieć, że w latach 80-tych „indoor soccer” był w tym kraju znacznie bardziej popularny niż mecze rozgrywane na normalnych stadionach. W Ameryce nie było wtedy w pełni profesjonalnej ligi, a kibice pasjonowali się „halówką”. Kowalski poprowadził kadrę do dużych sukcesów. W 1989 roku pod jego wodzą Amerykanie zdobyli brąz podczas mistrzostw świata w Holandii. Trzy lata później było jeszcze lepiej – srebro na turnieju w Hong Kongu. – Wielu spośród moich podopiecznych stanowiło później trzon normalnej reprezentacji na mundialu w 1990, a nawet 1994 roku. Grali u mnie choćby Peter Vermees, dziś trener Kansas City w MLS oraz Tab Ramos – wspomina Kowalski.

BEZ KONTRAKTU NA MUNDIAL

W 1991 roku doszedł na sam szczyt i został tymczasowym selekcjonerem reprezentacji USA! – Prowadziłem ten zespół przez kilka miesięcy, zanim funkcję objął Bora Milutinović. Zresztą zostałem od razu jego asystentem. Można powiedzieć, że w pierwszym okresie funkcjonowania tamtej reprezentacji to ja zbudowałem mu zespół. Nic dziwnego, on nie mówił dobrze po angielsku, a ja znałem wszystkich piłkarzy. Pewnego dnia zwróciłem jego uwagę na młodego chłopaka wychowanego w Polsce, bardzo obiecującego lewonożnego obrońcę. W ten sposób do kadry dołączył Janusz Michalik. Wpadł Borze w oko i został w zespole na trzy lata – opowiada John.

Dlaczego Kowalski nie był asystentem Mulitinovica na historycznym mundialu w Stanach Zjednoczonych. Czy tego żałuje? – Na pewno trochę tak – mówi Kowalski, po czym wyjaśnia: – Sam zrezygnowałem. Miałem wtedy stałą pracę na uczelni, pełne zatrudnienie, ubezpieczenie zdrowotne. Jako asystent w kadrze dostawałem tylko dniówki w wysokości 115 dolarów. Chciałem podpisać stały kontrakt, ale ostatecznie do tego nie doszło. Jak się później okazało pewien bardzo znany trener, którego nazwisko pominę, mocno kopał pode mną dołki. Reprezentacja poleciała na cykl meczów towarzyskich w Europie. Grali w Rosji, akurat gdy czołgi wyjeżdżały na ulicę i kończył się Związek Radziecki, a także w Rumunii, gdzie akurat były zamieszki i w Turcji. Ja nie mogłem zwolnić się z pracy i odpuściłem ten wyjazd, a później się rozstaliśmy. Zamiast tego dostałem do prowadzenia kadrę do lat dwudziestu, którą miałem pod swoją opieką do 1995 roku. Przewinęło się przez nią mnóstwo bardzo ciekawych zawodników, jak Clint Mathis, John O’Brien, Chris Klein, Alexi Lalas, czy Marcelo Balboa – zresztą jako pierwszy ustawiłem ich jako parę stoperów, zanim zrobił to jeszcze Bora – a także Brad Friedel, Kasey Keller, czy Cobi Jones. Oczywiście szkoda mi tego mundialu, ale nie dostałem kontraktu. W przeciwnym razie na pewno bym nie zrezygnował – ocenia polski trener.

TRANSFEROWY NIEWYPAŁ

Został jednak pierwszym polskim szkoleniowcem w powstającej właśnie Major League Soccer. – Miałem dwie oferty, z New York/New Jersey MetroStars i Tampa Bay Mutiny. Generalnym menedżerem klubu z Florydy był Nick Sakiewicz, któremu kiedyś załatwiłem miejsce w bramce w New Haven. Po latach chciał się odwdzięczyć i szybko się dogadaliśmy. Postanowiłem, że ściągnę polskiego piłkarza. Miałem kilka opcji. Mogłem sprowadzić Mirka Okońskiego, napastnika Stali Rzeszów, którego nazwiska już nie pamiętam, oraz Jacka Ziobera. Tego ostatniego mocno rekomendował mi Carlos Valderrama, obaj grali w Montpellier i lubili się – opowiada Kowalski. Pobyt 46-krotnego reprezentanta Polski na Florydzie okazał się jednak całkowitą klapą. – Czytałem w gazetach, że to jest świetny piłkarz, więc miałem spore oczekiwania – wspomina ówczesny trener Mutiny. – Niestety przez sześć tygodni czekał na wizę, poszedł gdzieś grać z kolegami w Polsce i nabawił się poważnej kontuzji kolana. Do rehabilitacji nie podszedł zbyt poważnie. Nie wykonywał zalecanych ćwiczeń, palił i pił. Mimo to nie skasowaliśmy kontraktu po pierwszym roku i sprowadziliśmy go z powrotem na drugi sezon. Jak do nas trafił, okazało się, że z powodu zaniedbań w trakcie rehabilitacji, miał jedną nogę grubszą nad kolanem o sześć centymetrów! Jego gra w piłkę przypominała jazdę samochodem, który ma trzy opony sprawne i jednego flaka… Widać było, że facet ma technikę, dużo zwodów, umie podać krótką piłkę na jeden kontakt, ale już ruszyć szybciej do przodu, wyjść na pozycję, zagrać na dystans – niekoniecznie. W sumie zagrał w kilku meczach i mu podziękowaliśmy – mówi Kowalski.

Tampa Bay Mutiny pod jego wodzą w tym sezonie wygrało trzy mecze i miało dwanaście porażek, ale aż dziewięć po remisach w regulaminowym czasie gry, wtedy w takiej sytuacji odbywała się seria rzutów karnych. – Na dziewięć serii karnych przegraliśmy wszystkich dziewięć. Do dziś nie mogę w to uwierzyć! – kręci głową Kowalski. Z Florydy trafił z powrotem do Pittsburgha, gdzie akurat budowano zespół w niższej lidze USL. Do Polaków bynajmniej się nie zraził. Do nowej drużyny ściągnął Mirosława Jaworskiego z Ruchu, Jacka Kota z Zawiszy Bydgoszcz oraz byłego reprezentanta Polski, znanego choćby z występów w warszawskiej Legii, Adam Fedoruka. – Dobrze nam szło, mieliśmy ponad pięć tysięcy widzów na każdym meczu! Miałem podpisać nowy kontrakt, ale mój agent zawalił sprawę i po dwóch latach wróciłem do pracy na uczelni – wspomina Kowalski, który na Robert Morris University trenował drużynę kobiet aż do ubiegłego roku. Z dniem 1 stycznia przeszedł na zasłużoną emeryturę. Jak sam mówi, ciągnie go do Polski i z żoną chce przylecieć na kilka miesięcy do Wrocławia. – Wynajmiemy mieszkanie, będę chodził po Rynku i na piwo do Spiża. Moje ulubione miejsce! – mówi najbardziej utytułowany polski trener, o którym w Polsce… słyszało przecież niewielu. Mogło być jednak zupełnie inaczej.

OFERTA Z POLSKI

W 2008 roku odezwał się do niego Józef Wojciechowski, wówczas kontrowersyjny właściciel Polonii Warszawa. – Wszystko załatwiał Staszek Terlecki – wspomina Kowalski. – Miałem zostać trenerem Polonii, wszystko było już dogadane. Ustaliliśmy warunki kontraktu. Moim asystentem miał zostać Adam Topolski. Dostałem bilety lotnicze. Miałem lecieć do Polski o ósmej rano, a o piątej zadzwonił do mnie jeden z najbliższych współpracowników Wojciechowskiego. Powiedział: słuchaj, popełniasz błąd. On zwalnia trzech-czterech trenerów na sezon, w ogóle ich nie szanuje, po co ci to? Tak mnie nakręcił, że zostałem w domu. Nie poleciałem. Po czym porozmawiałem z prezesem i zrezygnowałem. Inna przyczyna była taka, że nie miałem licencji UEFA. Wojciechowski mówił jednak: spokojnie, nie martw się, wszystko załatwimy z Grześkiem Latą, który wtedy był prezesem PZPN. Zresztą ja znałem nie tylko Latę, ale także Żmudę i Bońka. Gdy poleciałem na mundial w Hiszpanii jako kibic, to jedyny miałem samochód. Jeździłem więc po nich pod Barcelonę i zabierałem w wolnych chwilach na miasto.

Jak sam przyznaje – to była jedyna oferta, jaką kiedykolwiek otrzymał z Polski. Kto wie, może gdyby poprowadził Polonię do mistrzostwa Polski, Wojciechowski byłby właścicielem klubu do dziś, a Kowalski przymierzał się do prowadzenia reprezentacji? Może Boniek przypomniałby sobie o tamtych podróżach z jakże miłych dla niego czasów finałów mistrzostw świata w Hiszpanii? Zawodowy futbol jest jednak pełen takich „gdybań” i alternatywnych historii. John Kowalski nie traci kontaktu z polską piłką, ogląda wszystkie mecze reprezentacji, a teraz zapewnia, że na pewno obejrzy spotkanie Legii z Lechem, gdy ponownie wystartuje nasza ekstraklasa. Ze kariery może być zadowolony, wręcz dumny, bo osiągnął bardzo wiele: medale światowych imprez, stanowisko selekcjonera reprezentacji USA, prowadzenie drużyny w MLS… Zawsze pomagał Polakom na emigracji, co nie jest tak oczywiste, jeśli chodzi o amerykańską Polonię. John Kowalski na pewno zasłużył na to, aby dowiedziało się o nim nowe pokolenie kibiców – wychowanych na iPhone’ach, tabletach i YouTube. A jeśli wpadniecie na niego któregoś słonecznego dnia we wrocławskim Spiżu, to nie wstydźcie się i wiedzcie jedno – gość potrafi opowiadać o piłce z pasją godzinami.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
W jego sercu na zawsze pozostaje Los Angeles i drużyna Jeziorowców. Marcin Harasimowicz przesyła korespondencję z USA, gdzie opisuje najważniejsze wydarzenia ze świata NBA.