Gwiazdor Johna Wicka jest rzadkim, ale ciekawym przykładem tego, że nawet jeśli ktoś za wszelką cenę nie pcha się na świecznik, by tylko nie zostać zaszufladkowanym, to... tym większe ma szanse na to zaszufladkowanie.
Powszechnie znana jest awersja Reevesa do tego, by dzielić się ze światem swoim życiem prywatnym. Plotkarskie media zastanawiały się: jak to jest, że człowiek, który gra w aktorskiej pierwszej lidze od blisko trzech dekad – co już samo w sobie jest nie lada wyczynem – potrafi pozostać tak tajemniczy. Gdy parę lat temu pojawił się publicznie ze swoją wieloletnią przyjaciółką, Alexandrą Grant, paparazzi oszaleli – w końcu Reeves z kobietą! Nie siedzący samotnie na ławce w parku, nie podróżujący metrem, a takie obrazki trafiały do sieci przez lata. Na ile jednak ta tajemniczość wpływa na jego karierę artystyczną?
25-letni licealista z mema
Zaczynał jako wyluzowany małolat. Pojawiał się na drugim planie w filmach młodzieżowych, reklamach, m.in. Coca-Coli, sesjach zdjęciowych. Przykuwał uwagę swoją lekko orientalną urodą; ojciec Reevesa był pół Chińczykiem, pół Hawajczykiem. Pierwszą ważną kreacją był Chevalier w kostiumowych Niebezpiecznych związkach, gdzie pojawił się na moment u boku Michelle Pfeiffer i Johna Malkovicha. Pierwszą dużą – Ted we Wspaniałej przygodzie Billa i Teda. Opowieść o dwóch zwariowanych nastolatkach, którzy przenoszą się w czasie i poznają słynne postacie z historii świata ukonstytuowała Keanu Reevesa jako twarz młodzieżowego kina końcówki lat 80. Nikomu nie przeszkadzało, że aktor miał wówczas 25 lat. Poza nim samym, choć zgodził się na udział w drugiej części produkcji. Podobno 27. rok życia jest tym, który ostatecznie oddziela ciągoty do bycia małolatem od dorosłości. Ta zasada sprawdziła się w filmografii Keanu Reevesa, który od tamtej pory był już poważnym, dorosłym aktorem, a nie postacią z memów. Nawet jeśli stał się nią dekady później, za to przy użyciu jego wizerunku z lat 80.
Kiedy dojrzał, od razu wskoczył do autobusu pędzącego ku szczytom Hollywood. Dosłownie i w przenośni, bo główna rola w thrillerze Speed. Niebezpieczna prędkość dała mu międzynarodową rozpoznawalność. Później pierwszoplanowe propozycje w dużych tytułach posypały się jak z rękawa; dość powiedzieć, że w latach 90. każdy film z udziałem Keanu Reevesa trafiał do polskich kin, co wcale nie jest tak oczywiste, zważywszy na nie tak wielką wówczas liczbę sal kinowych w Polsce. Johnny Mnemonic, Spacer w chmurach, Feeling Minnesota, Reakcja łańcuchowa, Adwokat diabła... Aktorem zainteresowały się też brukowce. Przez pewien czas głośna stała się plotka, jakoby Reeves miał być... partnerem producenta muzycznego Davida Geffena. Nie warto przejmować się plotkami, Geffena nawet nie znam. Jeśli ktoś zaangażuje mnie dlatego, że posądza mnie o bycie gejem, przeżyję to – skomentował Reeves. Na pewno dolał do ognia oliwy wywiadem dla magazynu Interview, odpowiadając na pytanie o rzekomy homoseksualizm: nie, nie jestem gejem, ale nigdy nic nie wiadomo.
Straszliwie sam
Piszemy o tym dlatego, że już wtedy wokół Keanu Reevesa było pełno znaków zapytania. On sam śmiał się z tego, mówiąc, że jest jak Han Solo – bez domu i bez związków uczuciowych. Z tym domem chodziło o to, że po prostu... nie miał wówczas willi, jak praktycznie wszyscy jego koledzy i koleżanki po fachu; zamiast tego sypiał w hotelach i wynajmowanych mieszkaniach. I dzielił czas na planie z grywaniem na basie w rockowej kapeli Dogstar, w wywiadach chętnie opowiadając o swojej fascynacji muzyką gitarową. Do jego ulubionych zespołów należą Fugazi, Bad Brains, Minor Threat i Sonic Youth, choć – podobno – lubi też twórczość Henryka Mikołaja Góreckiego. Ale wszystko zmienił dopiero przełom mileniów.
Po pierwsze – tragedie rodzinne. W Wigilię świąt Bożego Narodzenia 1999 roku jego ówczesna partnerka, Jennifer Syme, urodziła martwą córkę. Kilkanaście miesięcy później Syme zginęła w wypadku samochodowym, wracając z imprezy u Marilyna Mansona, a Reeves przeżył to tak mocno, że publicznie ogłosił niechęć do wchodzenia w nowe związki.
A po drugie – sukces Matriksa. Ten nakręcony przez szerzej nieznane rodzeństwo Wachowskich film okazał się tak wielkim sukcesem, że na stałe przypisał Keanu Reevesa do roli Neo, Wybrańca w walce ludzi z maszynami. Podobno zdecydował się na nią od razu, choć przedtem propozycję angażu odrzucili m.in. Will Smith, Ewan McGregor i Leonardo DiCaprio. I nie bał się tego, że po Johnnym Mnemonicu widzowie będą odbierać go jako tego gościa od cyberthrillerów. Przecież ponoć nikt nie poszedł na „Mnemonica” do kina. Ale ja mimo wszystko lubię tamten film. Zresztą nie ma z „Matriksem” wiele wspólnego, a że uwielbiam science fiction, to nie wahałem się ani minuty – mówił w 1999 roku w rozmowie z miesięcznikiem Film.
Niedoceniony gwiazdor
Czy kariera Keanu Reevesa jest udana? Patrząc pod kątem rozpoznawalności, zarobków, częstotliwości pojawiania się w wielkich produkcjach – jak najbardziej. Cztery części Matriksa, trzy Johna Wicka, szereg mniejszych, ale popularnych produkcji z lat 90. i 00. (Constantine, Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia, Mały Budda). Ale artystycznie Reeves chyba mógł wycisnąć odrobinę więcej. Nawet nie otarł się o jakąkolwiek nominację do Oscara czy Złotego Globu; to szokujące, ale jedynymi aktorskimi wyróżnieniami w jego karierze są nagrody Teen Choice i MTV Movie Awards. Ma za to aż osiem nominacji do Złotych Malin, które jednak nie przełożyły się na żadną statuetkę. Poza pierwszym Matriksem nie ma też na koncie głównej roli w żadnym naprawdę ważnym dla historii kina filmie, bo chyba zgodzimy się, że nie był nim ani Adwokat diabła, ani Dracula; to po prostu dobre kino dla mas. Nie mówi się o nim, wymieniając najlepszych aktorów jego pokolenia. Brad Pitt, Johnny Depp, Matthew McConaughey, George Clooney tak, ale nie on. Reevesowi bliżej do Toma Cruise'a czy Gerarda Butlera, aktorskich magnesów, przyciągających widownię na filmy mainstreamowe, ale nie cieszących się większym uznaniem krytyki.
Co więcej, Keanu Reeves stał się zakładnikiem własnego wizerunku. Od dawna uchodzi za jedną z niewielu hollywoodzkich gwiazd, które są tak normalne, jak ich fani. W 2010 roku internet obiegło zdjęcia Reevesa, siedzącego samotnie ze smutną miną na ławce w parku; sugerowano wówczas, że melancholijny aktor jest taki na co dzień i że może mieć to związek z niepogodzeniem się z życiowymi tragediami. Wątpliwości rozwiał sam zainteresowany, wyjaśniając, że po prostu chciał spokojnie zjeść bułkę. Rok później na YouTube trafił film, dokumentujący... podróż aktora zatłoczonym metrem, który do tego ustąpił miejsca młodej dziewczynie. On jest taki jak my! – emocjonowali się komentujący. Jeszcze inna historia dotyczyła Keanu jako pasażera samolotu, który musiał awaryjnie wylądować. Aktor miał wówczas pocieszać innych podróżujących. Albo wtedy, kiedy podszedł do stremowanego, nastoletniego biletera w kinie i nie pytając go o nic, podpisał mu się na kartce. To zupełnie jak z Billem Murrayem i wszystkimi zwariowanymi opowieściami na jego temat, łącznie z tą, w której miał podobno wejść niezaproszony do jakichś ludzi na domówkę.
Jak tajemniczość wpływa na jego drogę artystyczną
Nigdy nie dowiemy się, czy mitologizowanie jego postaci jako współczesnego świętego Hollywood nie jest po prostu sprytnie zaprojektowaną akcją marketingową. Tak się dziwnie złożyło, że autorka opublikowanego w New Yorkerze, mocno czołobitnego wobec Reevesa tekstu o znamiennym tytule: Keanu Reeves is Too Good for This World przyznała, że jedną z osób podróżujących metrem z Reevesem jest jej znajoma. Wątpliwości budzi też uporczywe lansowanie przez media tezy o tym, jakoby Keanu dalej nie miał eleganckiego domu i sypiał gdzieś w klitkach na wynajem; wystarczy wygooglować sobie posiadłość Reevesa na wzgórzach Hollywood, by wyrzucić te teorie do kosza, choć faktycznie, wypada dodać, że dom zafundował sobie dopiero przed czterdziestką. Ale to tylko teorie – może być i tak, że on naprawdę jest dobrym gościem bez ciśnienia na bogactwo. Jest natomiast Keanu Reeves mocno niedzisiejszy (w rozmowie przed premierą pierwszego Matriksa wyznał, że w ogóle nie umie obsługiwać komputera), trochę odklejony. Z czym dobrze koresponduje jego ostatnia rola w Matriksie: Zmartwychwstaniach, człowieka, który nie chce kontynuować hitowej sagi gier Matrix, ale zmuszają go do tego producenci; jeżeli ty się nie zgodzisz, zrobi to ktoś inny. Zresztą podobne ultimatum miały dostać w rzeczywistości siostry Wachowskie, równie niechętne przedłużaniu życia ich słynnej trylogii, ale już filmów – nie gier.
O rolach Reevesa bardzo ciekawie pisze w New Yorkerze Alex Pappademas, dziennikarz pracujący nad książkową biografią aktora. Według niego sporo kreacji w karierze gwiazdora da się odczytać jako jego wewnętrzną walkę z tym, co chciałby robić, a do czego kieruje go rozum. I mamy odpowiedź na to, jak tajemniczy wizerunek wpływa na dobór kolejnych propozycji. W drugiej części przygód Billa i Teda taką antynomię uosabiają postacie dobrego i złego Teda. Aby ochłonąć po Speed i nie dać się szybko zjeść hollywoodzkiej machinie, uciekł do Szekspira, grając Hamleta. Zresztą nawet w Zmartwychwstaniach jest scena, którą przywołuje Pappademas – Thomas Anderson ogląda pierwszego Matriksa, wślizgując się chyłkiem do kina. Opowiadanie o dziele sztuki w dziele sztuki jest chyba ulubioną zabawą wszystkich twórców, lubiących używać przedrostka meta, chociaż być może Lana Wachowski chciała w ten sposób pokazać: tak, ja też wiem, że pierwszy Matrix był po prostu lepszy.
Podobnie jest w serii John Wick, choć tu akurat następuje odwrotność Matrixa – im dalsza część, tym lepsza. To nie jest tak, że Keanu Reeves i reżyser Chad Stahelski uprawiają trolling, wykrzywiając i tak już zakrzywione prawidła kina akcji. Nie da się ukryć – w święcącej obecnie triumfy komercyjne czwórce dzieją się tak kosmiczne nieprawdopodobieństwa, że można ich o ten trolling posądzać, podobnie jak przez oszczędność dialogów Wicka (policzono, że w czwartej części wypowiada ledwie 380 słów). Tymczasem chodzi o to, żeby zrobić najlepsze kino sensacyjne swojej ery – po prostu. Najlepsze, za to czerpiące z klasyki; odbijają się w Johnie Wicku i echa produkcji Johna Woo, i Życzenie śmierci. Dlatego Keanu Reeves bawi się archetypem postaci małomównego mściciela, nie zabija go nawet upadek z trzeciego piętra na paryski bruk, a setki kul zawsze gwiżdżą centymetry od jego ucha. W wywiadach Reeves jakby nie wyszedł ze skóry Wicka, komplementując film dość przy użyciu dość skąpego słownika (Yeeeah, it was excited). Ciekawe, że to już druga po Matrixie seria, gdzie tak zrósł się z rolą, że nie wiadomo, z której bardziej go kojarzyć. Coś takiego ma też David Duchovny, przez lata będący w oczach milionów Foxem Mulderem, by w następnej dekadzie przeobrazić się w Hanka Moody'ego.
Czyli może być i tak, że Reeves cały czas z gracją wodzi nas za nos, a wszelkie próby interpretacji jego miejsca w Hollywood są zwyczajnie bez sensu. No i co, i tak go lubimy.