Są pierwszym od ćwierć wieku polskim debiutantem, który przeszedł więcej niż jedną rundę w europejskich pucharach. Przynajmniej od czasu zwycięstwa Śląska Wrocław z Brugią nie zdarzył się polskiej drużynie równie niespodziewany triumf. Klub z Częstochowy, zamiast słuchać, że puchary to pocałunek śmierci, potraktował je po prostu jak pocałunek. I dostał sensacyjną nagrodę, eliminując rywala, którego skrzydłowy był wart więcej niż cała jego kadra.
Gdy Czesław Michniewicz pięć lat temu został trenerem Bruk-Betu Termaliki Nieciecza, już po letnim okresie przygotowawczym wiedział, że atak zbuduje wokół Vladislavsa Gutkovskisa. - Trzeba przyznać, że umie się odnaleźć pod bramką. Ma dobre warunki fizyczne, piłka go szuka, czasem nie do końca wiadomo jak — charakteryzował. Pytany, czy napastnik może pójść w ślady rodaka Denissa Rakelsa, który po trudnym początku w Polsce został czołową postacią ekstraklasy, zdobył się na bardziej obrazowe porównanie. - Może być jak Rakels, choć w ojczyźnie mówią na niego “Biały Lukaku” - uśmiechał się Michniewicz. Jakiś czas później napastnik zapytany o to, czy na Łotwie faktycznie funkcjonuje pod tą ksywką, stwierdził, że... to trener Michniewicz tak go nazwał. Znając talent obecnego opiekuna mistrzów Polski do wymyślania piłkarzom błyskotliwych pseudonimów, bardzo możliwe. By jednak Łotysz stał się choć trochę wierniejszą kopią Belga, sporo czasu Michniewicz poświęcał z nim na treningi gry w powietrzu. - Musimy jeszcze pracować nad jego grą głową, bo przy swoim wzroście powinien lepiej sobie z tym radzić — oceniał.
LUKAKÓW DWÓCH
To oczywiście czyste zrządzenie losu, że dokładnie w wieczór, w którym został oficjalnie potwierdzony transfer Romelu Lukaku do Chelsea za sto piętnaście milionów euro, Gutkovskis strzelił pierwszego w historii Rakowa Częstochowa gola w europejskich pucharach, przyczyniając się do sensacyjnego wyeliminowania Rubina Kazań z Ligi Konferencji Europy. Ich drogi potoczyły się w ostatnich pięciu latach zupełnie inaczej. Belg, który grał wówczas w Evertonie, ruszył w górę i dziś jest czołowym napastnikiem świata. Podpompowany przez Michniewicza Łotysz rozegrał wtedy najlepszy sezon w ekstraklasowej karierze i ściągał na trybuny do Niecieczy nawet skautów grającego wówczas w Premier League Middlesbrough, ale nie poszedł do przodu na tyle, by porównanie przestało brzmieć groteskowo. Choć nie można powiedzieć, by się nie rozwinął. W końcu zwycięskiego gola w Kazaniu strzelił głową. Michniewicz byłby dumny.
WALKA Z NARRACJĄ
Osoby związane z Rakowem musiały tego lata prowadzić w mediach kampanię, która trochę odwróciłaby nagle niekorzystną dla częstochowskiego klubu narrację. Po meczach z Suduvą Mariampol Marek Papszun podkreślał, jak dalece lepsze sytuacje stworzył jego zespół i zaznaczał, jak wielkim sukcesem dla jego debiutującej w pucharach drużyny jest wyeliminowanie kogokolwiek. Z kolei po pierwszym spotkaniu z Rubinem Kazań Michał Świerczewski, właściciel klubu, edukował kibiców na Facebooku, tłumacząc, dlaczego bezbramkowy remis z Rosjanami trzeba uznać za dobry wynik i dlaczego gra jego zespołu zasługuje na lepsze oceny, niż te powszechnie wystawiane przez fanów i dziennikarzy.
UDANY START
Częstochowianie faktycznie mogli mieć poczucie, że dostaje się im niezasłużenie, bo przez pierwszy miesiąc nowego sezonu niemal wszystko zrobili dobrze. Zdobyli Superpuchar, przeszli pierwszą pucharową przeszkodę, zremisowali pierwszy mecz z wyżej notowanym rywalem w kolejnej rundzie, a w ekstraklasie – nie przekładając żadnych spotkań — zaczęli od zdobycia sześciu punktów na trudnych wyjazdach, mimo że w Gliwicach przegrywali, a rywal miał okazję jeszcze podwyższyć prowadzenie z rzutu karnego, z Wisłą zaś odrobili dwie bramki straty, grając przez 40 minut w osłabieniu. Raków rozegrał tylko jeden beznadziejny mecz, przegrywając 0-3 w Białymstoku. Są jednak kluby, którym łączenie gry na dwóch frontach idzie znacznie gorzej. Narrację jednak skuteczniej niż wszystkimi słowami, można odmienić, osiągając odpowiedni wynik. A jeśli ma się o to dobrą obronę, jest o to o tyle łatwiej, że czasem jeden gol wystarczy, by zupełnie zmienić nie tylko teraźniejszość, ale też przeszłość.
GOL, KTÓRY ZMIENIA PRZESZŁOŚĆ
Edin Terzić, jeszcze jako asystent Luciena Favre’a w Borussii Dortmund, podkreślał kiedyś, jak ważne jest, by serie remisów kończyć zwycięstwem. Wygrana każe automatycznie wyżej oceniać poprzedzające ją remisy. Momentalnie otwiera serię “meczów bez porażki”, podczas gdy porażka wprowadza do dyskursu “passę spotkań bez zwycięstwa”. W przypadku Rakowa aż do momentu, gdy Gutkovskis trafił do siatki, nie wiadomo było, czy będzie się rozmawiać o obronie tak szczelnej, że przez 410 minut rywalizacji w europejskich pucharach nie pozwoliła rywalom nawet na jednego gola, czy o ataku tak mizernym, że w czterech meczach nie był w stanie wydusić ani jednego trafienia. Łotysz jednak trafił, więc można rozmawiać o tym pierwszym wariancie. O Rakowie, który nie tylko przeszedł dwie rundy w pucharach, co nie zdarzyło się żadnemu polskiemu debiutantowi od ćwierć wieku, ale jeszcze nie przegrał żadnego z pierwszych czterech meczów w Europie, nie tracąc w nich ani jednego gola. Brak mocy pod bramką rywala można teraz nazywać “wyrachowaniem”, “pragmatyzmem” i “czekaniem na odpowiedni moment”.
WIELKI SUKCES
Nie ma jednak powodu, by w jakikolwiek sposób ironizować na temat Rakowa, bo częstochowianie odnieśli w czwartek gigantyczny sukces. Wyeliminowanie z pucharów czwartej drużyny poprzedniego sezonu ligi rosyjskiej, która w obecne rozgrywki weszła trzema zwycięstwami, jest nie do porównania z innymi wynikami polskich klubów w pucharach w ostatnich latach. Da się to ewentualnie zestawić z ograniem Charleroi przez Lecha Poznań, ale jako że chodziło o “Kolejorza”, mającego jednak nie aż tak odległą dobrą przeszłość w pucharach i klub z Belgii o znacznie mniejszych możliwościach finansowych niż Rubin, skala niespodzianki chyba nie była jednak aż tak duża. Prędzej da się porównać wynik Rakowa do wyeliminowania Brugii przez Śląsk Wrocław. Ale to było już całe osiem lat temu. Jak by nie patrzeć, sukces częstochowian jest niepodważalny.
WART KAŻDYCH PIENIĘDZY
Już pokazana przed meczem panorama wielkiej areny w Kazaniu, pozwoliła jeszcze raz poczuć, jak długą drogę przeszedł Raków od baraży o III ligę z Koszarawą Żywiec, po występ na stadionie, na którym Belgia (z prawdziwym Lukaku w składzie!) eliminowała Brazylię z ostatniego mundialu. Raków nie przestraszył się jednak tego zapachu wielkiej piłki. Zaczął odważnie, jak w pierwszym meczu, a potem przetrwał ciężkie chwile, czyli wszystkie, w których jego pole karne szturmował Chwicza Kwaracchelia, skrzydłowy wart wg transfermarkt.de więcej niż cała kadra Rakowa razem wzięta. Nie stracił głowy, gdy sędzia nie przyznał mu w dogrywce ewidentnego rzutu karnego. Wykorzystał grę w przewadze. Przez cały mecz niemal nie dopuszczał gospodarzy do bardzo klarownych sytuacji. A gdy popełnił jeden poważny błąd, znów naprawił go niesamowity Vladan Kovacević. Bramkarz, który w ciągu pierwszego miesiąca w nowym klubie broni pięć (!) rzutów karnych, jest wart każdych pieniędzy. Do Rakowa przyszedł za 500 tysięcy euro. Tyle, ile jest wart rezerwowy bramkarz Rubina. Ten, którego Leonid Słucki wpuścił z myślą o serii jedenastek.
OGRANY SŁUCKI
À propos Słuckiego. Wyeliminowanie Rubina to nie tylko wielki krok dla Rakowa, ale też dla Papszuna. Jak dobrej prasy nie miałby w Polsce za to, co zrobił w Częstochowie w ostatnich latach, europejskie puchary to zupełnie inna historia. Często trenerzy chwaleni w Polsce za dobre wyniki, po przekroczeniu granicy tracili wszelkie atuty. Papszun nie tylko przechytrzył lepszy zespół, ale też zespół, którego trener jest jego gwiazdą. Twarz Słuckiego znają także kibice, którzy nie śledzą na co dzień ligi rosyjskiej. Gdy Papszun pracował w Łomiankach, Targówku, czy Legionowie, Słucki zdobywał mistrzostwa Rosji z CSKA Moskwa. Gdy obejmował Raków, Słucki szykował kadrę Rosji do udziału w mistrzostwach Europy. Gdy Polak walczył o wygranie II ligi, Słucki prowadził Hull City w Premier League. A teraz musiał mu pogratulować zwycięstwa. I to zasłużonego, bo Raków, choć w końcówce miał szczęście, nie przeszedł szczęśliwie. Był w dwumeczu drużyną minimalnie lepszą. Lepiej zorganizowaną. Sprawiającą wrażenie, że miała lepszego trenera. Papszun nie może sobie tego dwumeczu postawić w gablocie obok Pucharu i Superpucharu Polski. Ale do CV może sobie go wpisać. Ograł Leonida Słuckiego. Ograł Rubin Kazań. To coś, czym będzie mógł niedowiarkom wymachiwać przed oczami jeszcze wiele lat później.
RADOŚĆ Z CHWILI
Raków też będzie mógł na tym dwumeczu bazować. Wicemistrzowie Polski zaczynają się poruszać na półce, na której coraz trudniej im przekonywać do siebie nowych, dobrych zawodników. Mogą próbować rywalizować pieniędzmi, ale nie należą do najbogatszych nawet w Polsce. Nie przekonają nowych piłkarzy rzeszą kibiców, zachwycającym stadionem, czy idealnymi warunkami do treningów. Ale już wyeliminowanie Rubina Kazań z pucharów to sygnał, że jednak mowa o klubie, który coś sobą reprezentuje. To jednak kwestia przyszłości. A Raków dziś ma po prostu cieszyć się chwilą. Doszedł do tego pięknego momentu, w którym już może to robić. Gdyby odpadł z Suduvą, byłoby wrażenie, że skompromitował się w europejskich pucharach. Gdyby odpadł z Rubinem, można by wzruszyć ramionami, że zdołał wyeliminować tylko Suduvę. Teraz, nawet jeśli odpadnie z Gentem, i tak zbierze brawa. Bo i tak zrobił więcej, niż ktokolwiek się po nim spodziewał. Wiele mówiło się w Polsce o pucharach jako pocałunku śmierci, ale dopiero Raków przypomniał, że nie ma żadnego powodu, by mieszać do nich śmierć. Mogą być po prostu jak pocałunek.