„Królu Złoty”, całkiem do twarzy ci w nowych szatach. Recenzujemy nową płytę Bonsona

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
kroluzloty1.jpg

Przejście do nowej wytwórni zbiegło się u szczecińskiego rapera z jeszcze większą zmianą, już nie organizacyjną, lecz stylistyczną. Po kilkunastu odsłuchach jego kolejnej solówki jestem pewien – tej barwy brakowało mu w komponowanej przez lata palecie rapowej.

Spieszmy się kochać młodocianych MC, tak szybko dorastają. Od przełomowej płyty nagranej z Matkiem minęło już dziewięć lat, od pierwszego BonSoulu – cała dekada. Na naszych oczach rookie, będący jednym z najważniejszych reprezentantów smutnego rapu, przeistaczał się w coraz bardziej uniwersalnego gościa. Gościa, któremu właśnie dziś, 29 marca, na kark wtargnął trzeci krzyżyk.

Sam zainteresowany, co mogliście wyczytać w naszym wywiadzie, uważa, że rap i aktywności z nim związane konserwują go tak dobrze, iż nadal czuje się jak dwudziestolatek, lecz to stwierdzenie domaga się skontrowania. No, przynajmniej pod względem muzycznym. Niewątpliwie album Królu Złoty jest najpoważniejszym w dorobku Bonsona, tak w kwestiach formalnych, jak i treściowych.

1
Milczenie jest złotem

Od wielu lat mnie to zastanawiało. Dopiero kilka miesięcy temu, mimo bodaj dziesięcioletniej znajomości, nadarzyła się odpowiednia okazja, by nie tylko o to podpytać, ale też odpowiedź opublikować na łamach (zamkniętego już pisma, ale dobre i to). Mianowicie: czy Bons nie uważa, że jednak zbyt dużo mówi swoim słuchaczom? Stwierdził wtedy, że przecież odbiorca nie może wykorzystać tego przeciw niemu, podobnie jak inny raper. Skoro niczego nie ukrywa, to nikt w niego nie uderzy z zaskoczenia, wyciągając mu uzależnienia. A dzięki szczerości może komuś wybić z głowy głupie myśli.

Trafia do mnie takie podejście, aczkolwiek i tak czuję się co najmniej zaniepokojony, gdy w jednym z tracków pojawiają się bardzo czytelne, wręcz obnażone wersy na temat próby samobójczej. Ostatni raz, choć na nieco mniejszą skalę, miałem tak chyba podczas pierwszego odsłuchu Lepiej nie pytać, Everestu ciemnej emocjonalności. Too far? Nic z tych rzeczy – po prostu w byciu człowiekiem z krwi i kości szczecinianin ma od dawna czarny pas, a teraz dołożył do niego kolejne pagony. Dyskomfort towarzyszący słuchaniu nowych tracków niemal nie znajduje punktu odniesienia na polskiej scenie rapowej. Muzyka umie wytrącać z poczucia zadowolenia, a ta dodatkowo łapie za mózg, serce i wątrobę, każąc raz po raz wpatrywać się w studium dwutorowego rozkładu. Z jednej strony mamy: jakoś tak wyszło, z drugiej: nic, nawet najlepsze, nie może przecież wiecznie trwać. I tak źle, i tak c***owo. Matnia.

Mimo to początkowo myślałem o tym, by określić lyricsy mianem pesymizmu, ale jednak z odrobinę pogodnym, autoterapeutycznym zacięciem. Teraz uważam, że byłaby to wygodna dla mnie jako piszącego nadinterpretacja. To jeden z niewielu albumów, gdzie wers o wysraniu paru linijek nie jest self-punchem, tylko zapisem maniakalnego drenowania się z emocji i wychodzenia z tego poobijanym, a narzucanie sobie samemu cenzury byłoby masochizmem zupełnie nieprzystającym do twórcy.

2
Drogowskaz na miejscowość Za-bicie

To, co boli Bonsona, rzecz jasna poza wymienionymi już ciemnymi kartami księgi życia, to z pewnością nadal niekorzystny odbiór rapu na zewnątrz. Jak sam powiedział, kiedyś utożsamiano go z łysymi łbami i zakazanymi mordami, teraz z obciążeniem discopolowymi ciągotkami i robieniem wszystkiego byle jak, byle klik, bez smaku. I chociaż trudno mi się z tym zgodzić w pełnej rozciągłości – bo patrząc fragmentarycznie, znalazłbym parę argumentów na poparcie – muszę przyznać, że jest wyjątkowo konsekwentny.

Co w sercu, to na głośniku. Drastyczna zmiana stylistyczna na początku lat 20. przebiegła gładko także dzięki temu, że gospodarz przyłożył się nie tylko do swojej najnaturalniejszej z naturalnych materii. Owszem, w bitach mógł raczej przebierać, jak każdy sensowny raper w kraju, lecz w ostatecznym rozrachunku liczą się nie możliwości, a egzekucja. W niej widać tu coś więcej niż rozsądne wzięcie najlepiej pasujących podkładów.

Przykład pierwszy z brzegu: AWGS. Cztery produkcje, każda różna od siebie, choć trzyma się odgórnego założenia, do tego żadna nie trafiłaby na album Mięthy, bo to po prostu nie ten zamysł artystyczny. Nie nazywajmy tego progresem, bo przecież z jakiegoś źródła wzięły się te dopracowane podkłady – stawiam na zrozumienie, czego potrzeba i wyjście ze (tak, wyjątkowo dęte sformułowanie) strefy komfortu. Grunt, że MC dokładnie wiedział, czemu musi dostać takie, a nie inne bity, by zrealizowaniu wizji stało się zadość. A jakie, to dopiero za moment, bo mówienie o nich bez równoległego poprowadzenia wywodu na temat wolty w wersji light byłoby obarczone ułomnością.

3
Sztuka adaptacji

Jeśli raz się do ciebie coś przyczepi, to nawet n-te dementi nic nie wskóra. Większość tych, którzy walili w ciebie jak w bęben, nadal będzie to robić, tu i tam umieszczając komentarze o byciu konserwą, a elokwentniejsi postawią zapewne na wystukanie liter składających się na przechrztę. Co zrobisz, jak nic nie zrobisz? Bonson i ałtotjunożerca to dla wielu słowa tożsame, a walka z tym drugim to jak walka z wiatrakami.

Jak wspominał sam zainteresowany, problemem nie jest dla niego sam fakt używania danego narzędzia, lecz to, co z tego wyniknie. Wbrew pozorom na krążku Królu Złoty technologicznych przemodelowań flow nie ma aż tak wiele. Ba, gdyby taki materiał wyszedł spod ręki któregoś zajawionego w technicyzację newcomera, można byłoby stwierdzić, że podszedł do sprawy bardzo, bardzo zachowawczo. Dużo więcej dzieje się w czystszej formie, znamionującej próbę rozwoju własnego skilla – zabawa epiforą, krzyczany flow, dobitny, acz pytajnikowy sposób wzięcia bitu (Nikt tu to spadkobierca Arrivederci KęKę), próby podśpiewywania, próby nadania wokalowi lekko metalicznego brzmienia. Mało w tym chojractwa, więcej myślenia kategorią prób i błędów, choć tych ostatnich nie ma znowu aż tak wiele. Wstydu brak, za to jest co dopracowywać.

No, mamy jeszcze autonomiczny remix Machine Gun Kelly'ego, w którym reprezentant Szczecina sytuuje się raczej bliżej Yelawolfa, co dla jednych będzie znakiem jakości, dla drugich psem pogrzebanym, a dla mnie zwyczajnym stwierdzeniem faktu. Jest coś jednak w tym, że ten track, podobnie jak Mała Lady Punk, pasują tutaj jak kwiatek do kożucha. Gro tej płyty to przecież smoliste, zawiesiste i jeszcze na dokładkę zwaliste produkcje, które idą noga w nogę, ramię w ramię, bo to jego żołnierze. Do przodu wyrywa się monumentalny, rozedrgany kawałek Bracie mój, ale usadza go Mama Tried Her Best, gdzie quasi-mumble'ujący Tymek dał jedną z najlepszych zwrot w karierze.

Dobrze, że ten projekt nie kończy się na AHA, bo do końca życia Bons nie opędziłby się od pytań na story, czy to odłożony do szuflady testament, który jakimś cudem z niej wypłynął. Czy to zatem najlepsza płyta w dyskografii, skoro najpoważniejsza? Nie, faworyci są inni, ale na pewno bardzo ważna, bo pozwalająca odejść od formuły, która sprawdza się od lat, ale i na dłuższą metę ogranicza. Czy to jednorazowy wyskok, czy też może przyczynek do czegoś nowego – czas pokaże. Gdyby chodziło o to drugie, nie miałbym nic przeciwko.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Pisze przede wszystkim o muzyce - tej lokalnej i zagranicznej.