Draymond Green uważa, że nikt nigdy nie był lepszą twarzą NBA niż LeBron James. A choć 38-latek cały czas przeżywa fantastyczne chwile, prezentując niespotykaną wcześniej formę dla gracza z jego stażem i w jego wieku, to nieuchronnie zbliża się czas, kiedy będzie musiał oddać koronę. Kandydatów do jej przejęcia na całe szczęście nie brakuje.
20 lat temu LeBron James był na ustach wszystkich. Wybraniec, największy talent w dziejach, pewniak do jedynki draftu. Po dwóch dekadach, czterech mistrzowskich tytułach i ponad 38 tys. zdobytych punktów nie zmieniło się jedno. James to wciąż twarz NBA. Steve Kerr może mówić, że to Stephen Curry jest współczesnym Jordanem, ale to Draymond Green ma więcej racji, gdy stwierdza, że LeBron to najlepsza twarz w historii ligi. Tym bardziej, gdy po niemal 20 latach gry LBJ cały czas zachwyca świetną formą i liczbami.
Zaraz pobije zresztą rekord strzelecki Kareema Abdul-Jabbara. Jak wielkie będzie to wydarzenie? Komisarz Adam Silver już zapowiedział, że gdy James będzie w zasięgu rekordu, to NBA każdy mecz Lakers będzie chciała transmitować globalnie. Pobicie tego rekordu będzie niewątpliwie pięknym diamentem w koronie LeBrona. Raczej na pewno jednak nie będzie ostatnim słowem. Skrzydłowy wygląda dziś zresztą tak dobrze, że nietrudno sobie wyobrazić, by mógł śrubować rekord punktów do 45. roku życia.
Co najmniej. Kto jak nie on? Szczególnie gdy w przeddzień bicia rekordu Abdul-Jabbara stał się pierwszym w historii ligi zawodnikiem, który zdobywał 40 lub więcej oczek przeciwko każdej drużynie w NBA. Ostatni na liście byli Los Angeles Clippers, którym zaaplikował przy okazji najlepsze w karierze dziewięć trójek:
A co, gdy król będzie musiał usunąć się w cień? Niejako oddać tron i przekazać insygnia władzy? Kandydatów na bycie nową twarzą ligi nie brakuje. Młodych utalentowanych graczy z roku na rok przybywa. Coraz bardziej zdaje się jednak, że przynajmniej na razie próba „zastąpienia” Jamesa to będzie wysiłek grupowy. Na ten moment nie widać nikogo, kto w przyszłości mógłby święcić takie triumfy, grać tak długo na tak wysokim poziomie i cieszyć się taką popularnością w skali całego globu jak właśnie LeBron James.
Jeśli już jednak ktoś ma spróbować go zastąpić (nie do końca chodzi wszak o detronizację, skoro LeBron wystawi mocną kandydaturę do bycia GOAT-em), to raczej na pewno będzie to gracz z poniższej listy. Stworzona została ona z jednym tylko zastrzeżeniem: znajdują się na niej zawodnicy w wieku 25 lat lub młodsi.
Luka Doncić
Maestro koszykówki, który zachwyca tak naprawdę od lat. Już w Realu Madryt dawał przecież znać, że zaraz będzie podbijał NBA. W tej chwili jest najprawdopodobniej najlepszym kandydatem do tego, by stać się nową twarzą ligi. Tym bardziej że NBA od lat ma coraz bardziej europejski wymiar. 23-latek tymczasem już jest jednym z najpopularniejszych graczy w lidze. Koszulki z jego nazwiskiem osiągnęły czwarty najlepszy wynik sprzedażowy w pierwszej połowie tego sezonu – za Currym, LeBronem i Giannisem.
Z kolei w głosowaniu do tegorocznego Meczu Gwiazd więcej głosów zebrało tylko czterech innych graczy, tj. wspomniana trójka oraz Kevin Durant. Jego występ na 60 punktów, 21 zbiórek i 10 asyst przeciwko New York Knicks z końcówki poprzedniego roku przeszedł do historii jako jeden z najbardziej efektownych, jakie liga NBA kiedykolwiek widziała. Nic więc dziwnego, że „Luka Magic” to dziś jeden z ulubionych graczy LeBrona, co on sam kilka miesięcy temu przyznał w jednym z wywiadów.
Jayson Tatum
Trudno to pojąć, ale Jayson Tatum to wciąż ledwie 24-letni zawodnik. W trwającym sezonie wskoczył do grona kandydatów na MVP, a przecież najlepsze lata dopiero przed nim. Tymczasem już w debiutanckim sezonie w jakimś sensie został namaszczony, gdy wsadził nad LeBronem w finałach konferencji. Od tego czasu znacząco się rozwinął i dziś jest jednym z najbardziej kreatywnych strzelców w całej lidze. Dość powiedzieć, że w bogatej historii Celtics nikt nie miał tylu występów na co najmniej 50 oczek. Nawet legendarny Larry Bird.
Tatum ma więc w sobie coś ze swojego idola Kobe Bryanta, choć na tej liście może być graczem najmniej efektownym. A to dużo mówi przede wszystkim o pozostałych graczach, skoro to JT jako jedyny może pochwalić się plakatem z samym Królem. Dużo pod względem popularności bostońskiemu skrzydłowemu dał awans do zeszłorocznych finałów. Widać to choćby po ilości głosów w wyścigu do All-Star Game czy siódmym miejscu na liście najlepiej sprzedających się koszulek pierwszej połowy trwających rozgrywek.
Zion Williamson
Na razie nie jest w stanie pokazać pełni potencjału, ale nie bez powodu przed draftem o Zionie mówiło się per największy talent od czasu Jamesa. Wielu graczy takiej łatki nie udźwignęło, natomiast w przypadku Williamsona nie pozwalają na to przede wszystkim problemy zdrowotne. Z tego też powodu 22-latek może nigdy nie rozbłysnąć na miarę swojego talentu, co byłoby ogromną stratą przede wszystkim dla ligi. Bo zdrowy Williamson to topowy zawodnik ligi, który jest w stanie dominować pod koszami jak mało kto.
Na razie skrzydłowy rozegrał jednak tylko 114 spotkań w NBA, tracąc w całości sezon 2021-22. Nie przeszkodziło to jednak np. firmie 2K Sports już w 2020 roku wybrać Ziona na okładkę gry NBA 2K21. Trudno zresztą oprzeć się wrażeniu, że przynajmniej pod względem fizycznym Williamson najbardziej przypomina dziś LeBrona. Obaj są wybrykami natury, choć Jamesa akurat problemy zdrowotne omijały niemal zawsze, podczas gdy Zion od początku kariery musi walczyć nie tylko z przeciwnikami, ale też z kontuzjami.
Ja Morant
Chyba najbardziej efektowny gracz w całej lidze. NBA cieszy się zresztą z jego kolejnych wsadów czy bloków, bo te generują miliony wyświetleń na kanałach społecznościowych ligi. Ta efektowność to zresztą ważna rzecz, bo LeBron przez długie lata też generował mnóstwo fantastycznych akcji (wciąż to zresztą tak naprawdę robi), które rozchodziły się po całym świecie. Nie każdy na tej liście to ma. 23-letni Morant mimo ledwie 188 centymetrów wzrostu może tymczasem przeskoczyć nad każdym.
Mecz po meczu odhaczył już zresztą wszystkie 30 zespołów, zaliczając wsad przeciwko każdej drużynie w NBA, jak na prawdziwą perełkę League Passa przystało. Ale w jego przypadku mówienie tylko o efektownych akcjach byłoby niedopowiedzeniem. Morant to dziś bowiem jeden z najlepszych rozgrywających w lidze i fundament z roku na rok lepszych Grizzlies. I tak jak LeBron swego czasu w Cleveland ma on szansę stworzyć w Memphis – a więc małym przecież rynku – coś naprawdę wyjątkowego.
Anthony Edwards
Numer jeden draftu z 2020 roku to dziś najjaśniejsze światełko dla fanów Minnesota Timberwolves, którzy na półmetku sezonu dobrych humorów chyba nie mają. Edwards jest na dobrej drodze do pierwszego w karierze Meczu Gwiazd. Potencjał ma ogromny – nawet na bycie supergwiazdą, co pokazuje w swoim trzecim sezonie w NBA. I to nie tylko jako dunker, bo pod tym względem mało kto w lidze może się z nim równać. 21-latek na tej liście znalazł się nie bez powodu – jest tutaj zresztą najmłodszy.
Z czasem będzie jednak dojrzewał, a wraz z tym będzie coraz lepszy, pewniejszy i stabilniejszy. Niebo jest limitem, choć gra w Minneapolis pewne limity może na Edwardsa nakładać. Nie ma go nawet wśród dziesięciu najpopularniejszych obrońców Zachodu w głosowaniu do All-Star Game (jeśli ma więc rzeczywiście tam w tym roku zagrać, to tylko i wyłącznie za sprawą wyboru trenerów), ani też w zestawieniu najlepiej sprzedających się koszulek. Mimo wszystko zapominać o nim byłoby grzechem.
Victor Wembanyama
Dzika karta tego zestawienia. Bo choć Victor Wembanyama nie zagrał w NBA jeszcze ani jednego spotkania, to dziś określa się go być może najbardziej utalentowanym nastolatkiem w dziejach koszykówki. 19-latek jest w zasadzie pewniakiem do „jedynki” tegorocznego draftu. To o niego mocno rywalizują dziś w ramach tankathonu najsłabsze drużyny w lidze. Wembanyama ma bowiem niesamowitą wręcz kombinację wzrostu, szybkości i czystego talentu, które tworzą z niego potencjalne monstrum skrojone pod dzisiejszą NBA.
Oczywiście nie ma w tej chwili żadnej pewności, że mierzący 219 centymetrów Wembanyama rzeczywiście zdominuje ligę. Coraz trudniej w to jednak wątpić, oglądając jego wyczyny w lidze francuskiej. NBA specjalnie wykupiła przecież dostęp do transmisji tamtejszych rozgrywek, by niejako przygotować fanów na nadejście zawodnika, o którym sam LeBron mówi per „kosmita”. Już nawet komisarz Adam Silver przy okazji ostatniej wizyty NBA w Paryżu nie ukrywał, że Francuz może zmienić oblicze ligi.