Po losowaniu fazy grupowej Ligi Europy niektórzy nie sądzili, że sześć punktów jest do ugrania we wszystkich sześciu meczach, tymczasem to rzeczywistość Legii Warszawa po zaledwie dwóch kolejkach. Wygrana z Leicester City (1:0) osiągnięta została przez mistrzów Polski na podobnych warunkach, co ze Spartakiem Moskwa (1:0) i ani przez moment Legia nie odstawała na tle jednej z najlepszych drużyn Premier League ostatnich dwóch sezonów – i to może imponować równie mocno, co wynik.
W Ekstraklasie może się Legii nie układać, ale Europa to w tym sezonie zupełnie inna historia. Piłkarze Czesława Michniewicza mają już za sobą dziesięć pucharowych spotkań i ich bilans jest doprawdy imponujący: siedem wygranych, dwa remisy i ledwie jedna porażka. Po dwóch kolejkach fazy grupowej Ligi Europy mistrzowie Polski prowadzą z sześcioma punktami i mocno zbliżyli się do tego, by wiosną dalej należeć do europejskiego towarzystwa. Są jedną z pięciu drużyn, które po dwóch kolejkach Ligi Europy nie straciły gola i jedną z siedmiu z kompletem punktów. Pomeczowe słowa zawodników i menedżera Leicester City Brendana Rodgersa o tym, że Legia była lepsza, wcale nie są na wyrost.
Lisy, Napoli i Spartak Moskwa to zestaw rywali, który przy dobrych wiatrach ktoś mógłby nawet wylosować w Lidze Mistrzów i trudno było o optymizm, jednak okazuje się, że wszystko da się odpowiednio zaplanować. Owszem, to dopiero 1/3 rywalizacji i najbliższe dwie kolejki to dwa mecze z Napoli, podczas gdy Leicester zagra ze Spartakiem i jeszcze wszystko może się odwrócić. Sześć punktów to jednak więcej niż na tym etapie zakładał plan maksimum i dorobek, który pozwala myśleć o kolejnych krokach. Według modeli matematycznych Legia ma już 97% szans na to, by wiosną nadal grać w pucharach, bo przecież do tego wystarczy jej nawet trzecie miejsce w grupie.
JEDEN NIE KOMBINUJE, DRUGI SZUKA
To znów był podobny, sprawdzony już przepis na sukces. W porównaniu do meczu ze Spartakiem, Michniewicz dokonał tylko dwóch zmian, a właściwie został do nich zmuszony – Cezary Miszta zastąpił niedysponowanego Artura Boruca, a kontuzja wykluczyła Luquinhasa i w jego miejsce wyszedł Andre Martins. Znów wybór padł więc na zawodników sprowadzonych latem i tych z większym międzynarodowym doświadczeniem. Michniewicz wyszedł z założenia, że jeśli coś nie jest zepsute, to się tego nie naprawia i znów trafił z wyborami.
Rodgers z kolei Ligę Europy potraktował jako okazję do przeglądu wojsk i wyraźnie próbował zbudować kilku swoich graczy. Stąd chociażby obecność w wyjściowym składzie Kiernana Dewsbury'ego-Halla – 23-latka, który wcześniej miał tylko pięć występów w Leicester (w jedenastce tylko w Pucharze Ligi) i poprzedni sezon spędził na wypożyczeniu w Luton Town. Timothy Castagne z kolei tylko raz zagrał jak do tej pory od początku w lidze i puchary to także okazja na przetarcie dla Patsona Daki i Boubakary'ego Soumare, czyli nowych nabytków.
Z tego wszystkiego wyszło mu dość zachowawcze ustawienie. Rodgers po raz pierwszy w tym sezonie postawił na system z trójką obrońców, choć to ustawienie jest jego drużynie znane. Nie mógł go jednak stosować w pierwszych tygodniach obecnych rozgrywek z powodu kontuzji wśród stoperów oraz bocznych obrońców. Tak czy inaczej w Warszawie Lisy do niego wróciły – być może z chęci dostosowania się do systemu Legii, a być może dlatego, że Rodgers wolał mieć dodatkowego stopera, bo jego drużyna słabo broni na początku tego sezonu Premier League. Po sześciu kolejkach gorzej w klasyfikacji goli oczekiwanych, do jakich dopuścił dany zespół, jest piąta od końca. By dodatkowo chronić defensywę, Rodgers wystawił też dwóch defensywnych pomocników. Niewiele to jednak dało, za to ograniczyło możliwości w ofensywie.
MODELOWE PIERWSZE 45 MINUT
Jeśli jakiś fragment tego spotkania ma służyć za przykład tego, jak powinna grać Legia w pucharach i do czego dąży Michniewicz, to śmiało można tak nazwać całą pierwszą połowę. Leicester City mimo większego potencjału piłkarskiego nie miało zbyt wielu okazji do pogrania piłką. Wszystko przychodziło gościem z trudem i praktycznie nie budowali ataków pozycyjnych, a mecz cały czas toczył się w zwarciu na małej przestrzeni. Znów atutem Legii okazała się doskonała organizacja i większość ataków Lisów duszonych było w zarodku.
W grze do przodu aktywny był Mattias Johnasson. Widać było, że Szwed obrał cel na 20-letniego Luke'a Thomasa. Wychowanek Leicester City przegrywał starcia fizyczne, a kiepsko w asekurowaniu go wypadał Caglar Söyüncü, który zaliczył kolejny słaby mecz i nadal wygląda, jakby nie mógł odkręcić się po Euro. Johansson już w pierwszej akcji meczu groźnie wpadał w pole karne i Thomas nie dawał sobie z nim rady. Po 20 minutach zarobił zresztą na nim żółtą kartkę. Chwilę później Legia miała pierwszą świetną okazję, gdy zagraną w sektor Johanssona piłkę przejął Mahir Emreli i spudłował. Czuć było, że Legię od powodzenia dzielą drobne rzeczy – opanowanie piłki zamiast jej wybijania, czasami nieco szybsze zagranie lub więcej zdecydowania. Wciąż jednak mecz był pod jej kontrolą.
Przełom nastąpił w 31. minucie, która niemal symbolicznie wypadła równo o godzinie 19:16. Zaczęło się od wygranego pojedynku Maika Nawrockiego i szybkiego ataku środkiem pola. Josue, który podobnie jak w Moskwie miał duży wpływ na rozegranie Legii, zagrał do Emreliego, a ten wygrał pojedynek z Danielem Amarteyem, znalazł nieco przestrzeni w tłoku i złapał Kaspra Schmeichela na wykroku bardzo precyzyjnym strzałem. Piłka jeszcze odbiła się od słupka, nim wpadła do siatki i Legia miała potwierdzenie swojej dobrej gry.
PRZEJŚCIE OD PLANU A DO PLANU B
Druga połowa zaczęła się lepiej dla Leicester City, ale też trudno było oczekiwać, że mistrzom Polski uda się kontrolować mecz przez cały czas. Od planu A przeszli do realizacji planu B i bronili się głębiej, licząc na szybkie wypady z kontrą. Rodgers zaskoczył tym, że nie zdecydował się na żadne zmiany już od 46. minuty, bo jego drużynie wyraźnie brakowało ruchu między liniami. Na roszady zdecydował się dopiero po 20 minutach od wznowienia gry i wpuścił Harveya Barnesa oraz Jamesa Maddisona. Szczególnie ten drugi zaczął mieć duży wpływ na grę Lisów.
Chwilę przed tą zmianą kapitalnie bronił jednak Miszta, który zatrzymał strzał głową Jannika Vestergaarda z trzech metrów. I tu wypada poświęcić słowo polskim piłkarzom Legii. Punkty w obu meczach Ligi Europy zapewnili bowiem gracze sprowadzeni latem, ale w czwartek na wysokości zadania stanęli Miszta, pewnie interweniujący Nawrocki (kolejny bardzo dobry występ w barwach Legii, wykup z Werderu to dziś obowiązek), aktywny, choć czasami niedokładny Bartosz Slisz i Artur Jędrzejczyk, który w swoim stylu nie pękał na robocie.
Końcówka to już był duży napór Lisów. Maddison doszedł do kilku okazji i sam je kreował. Dodatkowo Rodgers wpuścił jeszcze Ademolę Lookmana w miejsce Amarteya i zmienił ustawienie na bardziej ofensywne. Wpuścił też Jamie'ego Vardy'ego. Słowem: postawił na to, co miał najlepsze na ławce, a mimo tego nie złamał obrony Legii. Ta miała w kilku sytuacjach szczęścia, ale z drugiej strony może mówić o pechu. Gdy Leicester City już się odsłoniło, wyprowadziła dwie kontry, które Lirim Kastrati i Tomaš Pekhart powinni zakończyć golami. Dowiozła ostatecznie zwycięstwo 1:0 do końca, ale to również był wymowny obrazek – niby to rywale mieli przewagę w drugiej połowie, jednak to legioniści mieli dwie najlepsze szanse bramkowe po przerwie.
W EUROPIE JAK WŚRÓD SWOICH
Dla Legii to największy pucharowy sukces od pięciu lat, kiedy przed własną widownią pokonała Sporting i zajęła trzecie miejsce w grupie Ligi Mistrzów. Michniewicz znów pokazał, jak należy grać z silniejszymi od siebie, a Polska po raz kolejny w ostatnim czasie okazała się dla Anglików przeklętą ziemią. Manchester United przegrał w Gdańsku finał Ligi Europy na koniec poprzedniego sezonu, ich reprezentacja straciła punkty na Stadionie Narodowym, a teraz z pustymi rękami wracają z Warszawy piłkarze Leicester City. Jakkolwiek to nie zabrzmi – Rodgers odebrał od Michniewicza solidną lekcję, bo choć Legia oddała piłkę (35% posiadania), to wynikało to ze świadomego podejścia i pod innymi względami nie odstawała od ekipy, który dwa razy otarła się o TOP4 w Anglii.
Wyliczenia na poziomie 97% szans dalszej gry w pucharach na wiosnę to dziś znakomita perspektywa, ale trzeba pamiętać, że liczby potrafią w piłce kłamać. Mistrzowie Polski dają jednak konkretne argumenty, że należą do europejskiego towarzystwa. Na tle poważnych drużyn – przede wszystkim Leicester City i Spartaka w grupie, ale i wcześniej Slavii Praga, a także do pewnego stopnia z Dinama Zagrzeb – Legia nie wygląda obco. Po latach pucharowej posuchy to dla warszawskiej drużyny zdecydowanie największy pozytyw.