Po dwóch meczach było mnóstwo powodów do zadowolenia. Komplet punktów, brak straconych goli i ogromna szansa na to, by wiosnę spędzić w europejskich pucharach, choćby i w Lidze Konferencji, co w takiej grupie byłoby już niezłym wyczynem. Dwa kolejne mecze wszystko jednak wywróciły. Siedem goli straconych i dwie porażki w dwóch spotkaniach z Napoli oddalają Legię Warszawa od sukcesu w Europie i trudno pozbyć się wrażenia, że dało się tego uniknąć.
Symbolem tego meczu będą łzy Josue. Gdyby bowiem spotkanie Legii z Napoli (1:4) podsumowywać po pierwszej połowie, były reprezentant Portugalii otrzymałby same pochwały. Miał duży wpływ na grę Legii i po raz kolejny na tle rywali z Ligi Europy pokazywał, że nie odstaje poziomem. Jego precyzyjne przerzuty, gdy zachowywał się niczym rozgrywający z boisk NFL, były kluczowe i dawały mistrzom Polski duże korzyści. Po 90 minutach Josue stał się jednak symbolem porażki Legii. Do pewnego momentu był najlepszy na boisku, a został antybohaterem.
UDANY POCZĄTEK
Do przerwy Legia prowadziła 1:0 po tym jak aktywnie rozpoczęła mecz. Filip Mladenović dobrym wejściem w pole karne przyspieszył akcję, po czym wyłożył piłkę do Mahira Emrelego, a ten po raz kolejny trafił w tegorocznej edycji europejskich pucharów. Legia grała dobrze, nie dała się w pierwszej połowie zepchnąć Napoli do głębokiej defensywy, w przeciwieństwie do meczu sprzed dwóch tygodni i groźne pod jej bramką zrobiło się tak naprawdę tylko raz. Chwilę po objęciu prowadzenia Cezary Miszta sparował na poprzeczkę strzał Piotra Zielińskiego. Poza tym piłkarze Marka Gołębiewskiego na przerwę mogli schodzić z wysoko podniesionymi głowami.
Nawet początek drugiej części gry nie zwiastował, że to będzie aż tak wysoka porażka. Chwilę po zmianie stron znów znakomicie ruszył Mladenović, a jego zagranie strzałem kończy Yuri Ribeiro. Prawy wahadłowy, który po raz pierwszy w tym sezonie wystąpił w fazie grupowej LE, trafił jednak w słupek, a dobitka Emrelego była niecelna. Wydawało się, że Legia gra z dużą świadomością taktyczną, umie ruszyć w odpowiednim momencie i bazuje na swoich największych atutach – przebojowości wahadłowych i technicznych umiejętnościach Josue czy Luquinhasa, by zaskoczyć lepszego rywala.
DUBLET JOSUE
To właśnie wtedy „odpalił się” Josue. Najpierw w 49. minucie popchnął w polu karnym Zielińskiego i choć reprezentant Polski był w dobrej pozycji i można Portugalczyka tłumaczyć tym, że ratował sytuację, to mimo wszystko faulu dało się w tej sytuacji uniknąć. Zieliński upadł, belgijski sędzia podyktował jedenastkę, Zieliński ją wykorzystał i cała gra Legii w tym momencie siadła. Wynik nie był jeszcze wprawdzie zły, jednak rywal po wyrównaniu przejął kontrolę nad meczem.
Dużo trudniej wyjaśnić to, co stało się prawie 25 minut później. Wciąż utrzymywał się remis, gdy Legia straciła piłkę w środku pola i piłkę dostał Matteo Politano. Jego strzał z bocznego sektora został jednak zablokowany i wydawało się, że Josue odprowadzi kozłującą piłkę za linię albo przynajmniej wybije ją daleko od pola karnego. 31-latek tymczasem postanowił wybrać drugą opcję, ale z bajerami, dlatego... złożył się we własnej szesnastce do przewrotki. Politano wyczuł szansę i wślizgnął się przed niego, próba Josue okazała się nieudolna, trafił swojego rywala i sędzia dał Napoli drugiego karnego.
Tego wykorzystał Dries Mertens i właściwie było po wszystkim. Gole na 3:1 i 4:1 właściwie niczego nie zmieniły. Legioniści musieli się odsłonić, co lider Serie A wykorzystał bezlitośnie, podobnie zresztą jak na swoim boisku.
GRA BŁĘDÓW
Mimo wysokiej porażki, trudno nie odnieść wrażenia, że Legia mogła dowieźć chociażby remis. Szczególnie, że dostała naprawdę dobrą okazję do tego, by sprawić niespodziankę, da. Lider Serie A przyjechał do Warszawy bez czterech z ośmiu piłkarzy, którzy w tym sezonie spędzili najwięcej minuty – Victora Osimhena, Lorenzo Insigne, Fabiana Ruiza i Mario Ruiego. O umiejętnościach tych graczy Legia mogła przekonać się dwa tygodnie temu. Fabian i Osimhen zrobili różnicę po wejściu z ławki, ten drugi strzelił gola, podobnie jak Insigne. Do tego brakowało w Napoli również Kostasa Manolasa oraz Kevina Malcuita. Agresywny, aktywny początek, w połączeniu z odpowiedzialną grą bez piłki, był więc w tym przypadku dobrze przemyślaną strategią, jednak legionistom na koniec zabrakło chłodnych głów.
Gołębiewski starał się wpłynąć na zespół i widać było, na co kładzie największy nacisk. Gdy Lirim Kastrati za mało angażował się w grę defensywną, trener Legii wpuścił Ernesta Muciego. Nowy trener Legii swoim podejściem niewiele różnił się od poprzednika. To znów była Legia w niskim bloku defensywnym, ustawiająca się bez piłki w formacji 1-5-4-1 i czyhająca na błędy. Wraz z upływem czasu jej piłkarze podejmowali jednak coraz mniej dobrych decyzji i brakowało im dokładności. Frustrowały też momenty, kiedy chociażby Emreli mógł szybciej rozegrać akcję, zamiast trzymać piłkę.
– Mieliśmy pomysł, by grać w niskiej obronie i wyprowadzać kontry. Udało się trzy-cztery razy, dwie mogły zakończyć się bramką. Było to malo jak na tak dysponowane Napoli – mówił po meczu trener Legii. – Wszystko pękło po drugiej jedenastce dla gości. Uważam, że za to, co zostawili chłopaki, czyli serce i chęci, to wynik końcowy jest troszkę za wysoki. Choć muszę przyznać, że Napoli było zespołem lepszym – dodawał.
UCIEKAJĄCA ZALICZKA
Trudno Gołębiewskiemu nie przyznać racji. Ogółem rzecz ujmując, to był w pewnym sensie podobny mecz do tego w Neapolu, gdzie trzy gole w końcówce trochę zamazały obraz, choć tym razem Legia miała więcej argumentów w ofensywie. Miszta kilka razy dobrze bronił, ale nie znajdował się pod takim ostrzałem jak w pierwszym meczu. Przede wszystkim jednak legioniści szansę na dobry wynik zmarnowali na własne życzenie. Być może to efekt obniżonej pewności siebie po fatalnych wynikach w lidze, a może wymagającego rywala, ale gdyby nie błędy, w zasięgu był choćby punkt.
Dwie porażki łącznym wynikiem 1:7 z Napoli sprawiają, że zacznie się kalkulowanie. Po remisie Leicester City ze Spartakiem sytuacja wygląda tak, że Legii wystarczą dwa punkty do minimum trzeciego miejsca w grupie. Jednocześnie trzeba sobie odpowiedzieć na bardzo ważne pytanie: w tym momencie ważniejsza jest Europa czy Ekstraklasa? Ligowa sytuacja jest bowiem kiepska i dziś w Warszawie trzeba myśleć nie tyle o gonieniu lidera, do którego strata to już 19 punktów, co do miejsc pucharowych (16 pkt straty).
Po meczu z Leicester City modele analityczne dawały Legii 97% szans na zajęcie miejsca w TOP3 grupy, co oznaczałoby przynajmniej Ligę Konferencji na wiosnę. Dziś te nadzieje maleją, bo grupa zrobiła się wyrównana i nieprzewidywalna. Można mówić, że los nie był łaskawy, bo dwa z rzędu spotkania z Napoli już po dobrym starcie jawiły się jako pułapka i moment, gdy wszystko może się odwrócić. Gorzej jednak, że Legia sama sobie w nich zaszkodziła. Niepokonany lider Serie A już sam z siebie jest rywalem z dużo wyższej półki, dlatego nie można takiemu przeciwnikowi ułatwiać zadania.