Lil Wayne – GOAT. Tribute dla Weezy’ego: Łajzol, Hesoyam, Kobik, Żabson

Zobacz również:Które gwiazdy rapu podpisały najgorsze kontrakty z wytwórniami?
Lil Wayne
Greg Doherty/Getty Images for 2K

Cesarzowi, co cesarskie. Czyli o tym, dlaczego bawią nas ludzie, którzy twierdzą, że Lil Wayne tylko wyje na autotunie.

Czegokolwiek bym o Dwaynie Michaelu Carterze Juniorze nie napisał, zawsze będzie… mało. Żebym się sam tu nie produkował, poprosiłem więc kilku reprezentantów naszej lokalnej sceny, żebyśmy pomnik postawili mu wspólnie.

Lil Wayne od ponad dwóch dekad ma ponoć osobistego kucharza i nie wie nawet, jak pachnie McDonald’s. W trakcie odsiadki na Rikers Island, Lil Wayne podobno udzielił ślubu dwójce współosadzonych, co zostało uczczone trzynastoma butelkami Gatorade. Podczas jednej ze swoich licznych przepraw sądowych, Lil Wayne jakoby zastraszał swojego adwersarza mówiąc mu, że poza tą salą nikt z zebranych mu nie pomoże. Ponoć rozmawiał wtedy sam ze sobą. Podobno nawet z bogiem. Całkiem niedawno natomiast Lil Wayne – jak powiadają – stracił pamięć. Nie od dziś przecież ludzie twierdzą, że Lil Wayne to Marsjanin.

Wszystkich plotek, przypuszczeń i anegdot dotyczących Dwayne’a nie sposób w tym miejscu zebrać i omówić, a równocześnie… nie ma to najmniejszego sensu. Wszelkie ekstrawagancje Weezy’ego rozmywają bowiem jego znaczenie dla rapu i też szerzej – całej muzyki rozrywkowej XXI wieku. Samozwańczy best raper alive nawet, jeśli najlepszym w każdej dyscyplinie tego fachu nie jest, pozostaje po prostu jednym z najważniejszych. O ile obecnie nie najważniejszym raperem; żywym czy martwym. Na – nie tak znowu licznej – linii twórców, którzy rap na różne sposoby rewolucjonizowali, Tunechi jako jedyny nie dość, że losy gatunku odmienił, to nadal nagrywa i ma znaczenie. Bo gdyby rap nie był wciąż traktowany w wielu miejscach po macoszemu, Lil Wayne dawno byłby wymieniany jednym tchem z innymi wielkimi kosmitami muzyki rozrywkowej – Sun Ra, Lee Scratch Perrym, Georgem Clintonem, Davidem Bowiem i… Y'all know who I is / Weezy coming thru in the bubble eye Benz / See me front in back with the wood all around / Plus I got the, boom boom, surround sound / Don't hate on me boy if you do POW! get down!

Cichy jak lasagna

Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłem Lil Wayne’a w ruchu. Wcześniej widziałem już jego małoletnią facjatę po wielokroć w reklamach Cash Money Records drukowanych na stronach The Source czy XXL-a, jednak tam on był zawsze ikoną. Otoczoną barokową ramką wybuchów i luksusów; filmowo poświeconą, nową twarzą rapu. Kiedy więc na przełomie mileniów kumpel wpadł do mnie z taśmą VHS, na której miał m.in. klip do Project Bitch… nieco się zawiodłem. Bardzo melodyjny acz nie mówiący nic ciekawego i jakby nieco zawstydzony, Baby D – jak bywał jeszcze wtedy nazywany – wydał mi się zupełnie nieintersujący. Jeszcze nie mężczyzna, już nie dziecko, przecięty raper otoczony grupą nieporównywalnie bardziej intrygujących zawodników. Kreskówkowym Mannie Freshem, cwaniackim Juvenilem i na pierwszy rzut oka niebezpiecznym Birdmanem. Co się stało w ciągu następnych kilkunastu miesięcy trudno jednoznacznie stwierdzić, jednak kiedy zobaczyłem go ponownie w obrazku do #1 Stunna Big Tymers wiedziałem już, że będzie wielki. Mając w tym numerze dosłownie kilka wersów (lwia część to Wh-what, wh-what, what?), niespełna osiemnastoletni wówczas Weezy wypełniał już swoją charyzmą cały kadr. Wystarczyło, że spojrzał w kamerę, uśmiechnął się kompletem błyszczących zębów czy wywrócił oczy jak szaleniec i wiadomo było, że ma zadatki na rapową supergwiazdę. Choć raperem wybitnym jeszcze dobre kilka lat nie był.

Rap z Południa zacząłem poznawać dopiero na początku lat dwutysięcznych, bo wcześniej ninetiesach słuchało się głównie Nowego Jorku i też trochę West Coastu. Wtedy po raz pierwszy zapędziłem się do Nowego Orleanu, Memphis czy Houston. Poznałem całe Cash Money, Three 6 Mafię czy UGK. To była zupełnie nowa fala całej tej rapowej zajawy, a Lil Wayne był dla mnie symbolem ruchu – mówi Łajzol z JWP/BC i Jetlagz; raper, który w ciągu minionych kilku lat bardzo dobitnie dowiódł, że w głębokim poważaniu ma wszelkie podziały na szkoły stare czy nowe i trendy świeże czy dawne. Niejeden południowy patent można znaleźć już na jego oficjalnym debiucie Klasyku Bez Cenzury. To było mega świeże nowa stylówa, nowa przewózka, inne... zajebiste bragga. Nie ma co się oszukiwać Weezy tę pierwszą dekadę lat dwutysięcznych w ogromnej mierze zdominował, a że to był czas, kiedy moje pierwsze rymy zaczęły wreszcie pojawiać się na oficjalnie wydanych płytach, to ja ten okres bardzo dobrze wspominam. Każdy kolejny „Carter” leciał na pętli. I… no właśnie – Carter – 2004 rok, ostatni album Weezy’ego wyprodukowany w całości przez Manniego Fresha i pierwszy, na którym Lil Wayne wyewoluował w swoją charakterystyczną formę; nigdy nie ostateczną. Po piętnastu latach za mikrofonem i blisko trzynastu w branży był wreszcie gotowy, żeby zatrzeć granice pomiędzy precyzją a luzem, ignorancją i wizjonerstwem, estetyką i esencją; by swoimi wersami bawić, między słowami mówić niejednokrotnie rzeczy ważne i trudne, a dodatkowo jeszcze robić to tak, że tłumy w mig powtarzały to w myślach i na głos. Ok, I'm finally perfect zapewniał na początku, służącego mu za swego rodzaju manifest twórczy, This Is The Carter, a każdy jego kolejna zwrotka, wers czy niekiedy nawet pojedyncze słowo wypowiedziane na tym albumie potwierdzało, że to nie tylko – tak popularne w rapie – czcze przechwałki; że doprawdy ma Flow sicker than a third floor in hospitals / Uh, my charm Starburst, my watch Skittles / I'm hot sizzle.

Twardy jak nigeryjski włos

2009-2010 może chwilę wcześniej. To był jeszcze czas, jak się oglądało teledyski w telewizji, ale na YouTube też już było coraz więcej rzeczy i którymś z tych kanałów dotarł do mnie „Lollipop”. Od razu chciałem więcej, a że w tamtych latach kolekcjonowałem jeszcze CD, poprosiłem ojca o jakaś płytę Lil Wayne’a i dostałem „Carter III”; płytę, która zmieniła moje postrzeganie rapu. On chyba jako pierwszy miał wszystko naraz swag, styl, flow, barsy. Na całym albumie nie było żadnego słabego numeru, co też jest ciekawe, bo Weezy nagrywa muzykę… masowo i jest idealnym przykładem na to, jak się powinno robić rap od kopa nagle i spontanicznie. A jednocześnie nie puszcza on słabych numerów. Czy to jest singiel, mixtape, album, kooperacja czy dziwny eksperyment jak ta jego rockowa płyta, to zawsze jest albo świeże, albo stylowe albo przynajmniej ciekawe. Do dzisiaj zresztą wracam do „Carter III” bardzo regularnie i chyba nie ma tygodnia, żebym nie posłuchał któregoś numeru z tego krążka stwierdza Energizer Hesoyam, który do szerszej świadomości przedarł się w ostatnich kilkunastu miesiącach i można by przypuszczać, że jego idole są młodsi niż – dopiero co obchodzący czterdzieste pierwsze urodziny – don dada Lil Wayne. Patrząc całościowo, Weezy jest dla mnie tym właśnie najlepszym żyjącym raperem jak się często sam określa i co też często ludzie mu przyznają. Bo niektórzy zajebiście brzmią, inni zajebiście piszą, jeszcze inni mają flow czy charyzmę, a on ma to wszystko i jeszcze więcej… Już samo to, jak nagrywa on numery jest totalnie zajawkowe i do cna rapowe podchodzisz do mikrofonu i rzucasz pierwsze, co ci przyjdzie do głowy. Freestyle, ale nie taki, jak to często ludzie postrzegają taki, jak to powinno naprawdę wyglądać. Bo jeśli jesteś raperem, który wychował się na pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych, to jest spore prawdopodobieństwo, że Lil Wayne jest twoim ulubionym raperem. Moim na pewno jest. To jest gość; gość ze starej szkoły, który wciąż jest ważny i aktualny; nadal jest punktem odniesienia.

Kiedy pierwszy raz usłyszałem Weezy’ego od razu wiedziałem, że moje playlisty już nigdy nie będą takie same. Przede wszystkim byłem pod wrażeniem jego głosu i tego jak sprawnie i lekko klei ze sobą rymy. A kiedy jeszcze weźmiesz poprawkę na to, że od pewnego momentu on zupełnie przestał pisać teksty i tylko rzuca bar za barem prosto do mikrofonu, to już totalnie jego skill wydaje się niemożliwy. Naprawdę niewielu artystów, na których w moim życiu trafiłem, zrobiło na mnie takie wrażenie. Podejmując temat obecnie bardzo popularnego, ale jeszcze piętnaście lat temu mało przez kogo uskutecznianego modelu pracy studyjnej, mówi to człowiek, którego w tym tekście zabraknąć nie mogło – równie zagorzały jak zasłużony, krajowy południowiec Kobik. Zawsze bawią mnie ludzie, którzy mówią, że przecież on tylko „wyje na autotunie”. No... tak. Zapewne dlatego właśnie do dziś nikt nie rapuje jak on. Pewnie też dlatego przeróżne rapowe tuzy stawiają go na samym szczycie podium i najpewniej tylko i wyłącznie dlatego został on idolem i role modelem całych pokoleń dzieciaków robiących muzykę. Bo też tutaj mówimy o muzyce, a też wielu innych talentów nie sposób mu odmówić. Choćby wydawniczego, bo przecież to Weezy jako głowa YMCMB wypromował takich artystów jak Tyga, Nicki czy Drake.

I choć wydawało mi się z początku, że – podobnie jak tabloidowej litanii anegdot z życia Lil Wayne’a – uda mi się w tym tekście uniknąć również spisywania długiej listy jego zasług, to… niech mu będzie. Przecież chłop miał przed chwilą urodziny. I tak w kwestiach stricte muzycznych – Weezy zupełnie przedefinował co znaczy punchline, delivery i flow. Ba, to on wymyślił gros współczesnych flows. To on spopularyzował użycie efektów wokalnych z auto-tunem na czele i poniekąd sam ustalił obowiązujące standardy amerykańskiej rap gry. To, że klimat stawia się ponad wszystko inne, w prostych słowach zamyka się często zupełnie nieproste sensy, a bezpośrednio z głowy do mikrofonu gada się nieporównywalnie więcej niż kiedyś. W kwestiach około-muzycznych – stworzył potęgę Young Money Entertainment i na powrót uwznioślił formę mixtape'u, nadając mu też poniekąd jego obecne znaczenie – nie klasycznej selekcji DJ-skiej, ale luźnej kompilacji numerów. A w kwestiach pozamuzycznych to... ilu raperów miałoby dzisiaj podziarane mordy i dreadlocki, gdyby wcześniej nie pojawił się na scenie Lil Wayne. Naprawdę nie sposób oszacować, ale na pewno mniej; fo’ shizzle. Co więcej – wśród pionierów trwającego od kilku lat zwrotu gitarowego w rapie również widziałbym Tunechiego. A to, że przynajmniej część środowiska nadal ciężko pracuje na swój sukces, to też poniekąd efekt Cartera. Właściwie cała kariera Weezy’ego może przecież posłużyć za modelowy przykład tego czym jest pressing – naście albumów, blisko trzydzieści mixtape'ów, setki gościnnych udziałów i wciąż powtarzane w wywiadach jak mantra trzy słowa - work, work, work; I got it.

Dobry jak babcine ciasteczka

W czasie, jak pisałem ten tekst wyszedł zresztą kolejny mixtape Weezy’ego – zapowiadający następną, szóstą część CarteraTha Fix Before Tha VI. I jeśli jest tak, jak mówi w wywiadach Lil Wayne, że te numery są odpadami z albumu, to moje oczekiwania wobec niego jeszcze rosną. Bo bity do Birds czy Kat Food brzmią jak dancehallowe eksperymenty Equiknoxx; zabawnych, rozseksualizowanych wersów znów jest co niemiara (Y'all niggas like extra skin on my dick), a spinające piątkę autobiograficzna klamra – od płaczu matki po świadectwo własnej dziecięcej próby samobójczej – pozwala mi przypuszczać, że Tunechi znów może od niechcenia powiedzieć coś ważnego.

Niekwestionowany król wordplayu; król punchline'ów; człowiek, który zainspirował cały ten freestyle vibe; człowiek, który sprawił, że ja też tak zacząłem nagrywać, bo zrozumiałem, że mogę sobie gadać do mikrofonu cokolwiek mi przyjdzie do głowy i później coś z tego ładnie powycinać. Legendarny gość; skater, co zaczął skate'ować jako stary chłop. To z kolei Żabson, który bardzo prędko odpowiedział na moje poszukiwania artystów z naszej sceny, dla których Weezy był ważny. I też nawijał swego czasu przecież, że… typie ja to polski T-Pain, polski Lil Wayne. Przede wszystkim jest on dla mnie chyba jedynym raperem, który wywodzi się ze starej szkoły, a robi od lat niesamowicie nowoczesny rap. Już jako dwunastolatek nagrywał przecież hity z Cash Money, a potem odświeżył swój styl i wynalazł się na nowo. Pamiętam, że jak jeszcze byłem dzieciakiem, to słuchałem „Lollipop” i myślałem, że to nie jest rap tylko jakiś pop, a potem zrozumiałem, że to jest najprawdziwszy, nowoczesny rap; że Lil Wayne to najświeższy raper na scenie. Spod jego skrzydeł wywodzi się przecież nie tylko reprezentacja Young Money Drake, Nicki Minaj czy Tyga, ale również Young Thug, który z początku brzmiał jak Weezy i wszedł z nim na wojenną ścieżkę, ale za moment już wypreparował swoją własną stylówę. Lil Wayne zainspirował niemożliwą wręcz do policzenia liczbę raperów, którzy na bazie jego stylu zbudowali zupełnie inne, świeże style. I zainspirował też mnie, bo to on otworzył mi okno na ten nowy styl rapowania. Pokazał mi, że można to robić zupełnie inaczej i choć sam wywodzi się ze stare szkoły, pokazał mi new school, jak to się kiedyś mówiło.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.