Córka szuka zaginionej matki, a widz ogląda wydarzenia, które dzieją się tylko na ekranach smartfona czy komputera. Tylko czy takie kino będzie w przyszłości czymś więcej niż sympatyczną ciekawostką?
Intryga stojąca za Missing w reżyserii duetu debiutantów, Willa Merricka i Nicka Johnsona, na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym. Główna bohaterka filmu, June Allen (Storm Reid), to zbuntowana nastolatka, jakich wiele. Całymi godzinami przesiaduje w mediach społecznościowych, ma raczej napięte relacje z samotnie wychowującą ją matką, a gdy ta wyjeżdża z nowo poznanym partnerem na wakacje, sprasza grono znajomych na suto zakrapianą imprezę. Sytuacja zaczyna się komplikować, kiedy dziewczyna nie zastaje na lotnisku ani matki (Nia Long), ani towarzyszącego jej Kevina (Ken Leung). June zgłasza zaginięcie kobiety policji i FBI, ale postanawia również szukać jej na własną rękę. Słowem – klasyczna historia na przecięciu Fincherowskiego thrillera i kryminału, na dodatek z niewyjaśnionymi tajemnicami z przeszłości. Gęsto tu od nieoczekiwanych zwrotów akcji, przerysowań i skrajnych emocji.
Kamera wędruje za kursorem
W normalnych okolicznościach Missing mogłoby nawet spocząć w ramówce drugoligowej stacji telewizyjnej albo w odmętach którejś z platform streamingowych. Jest jednak coś, co wyjątkowo odróżnia produkcję od licznych, pokrewnych gatunkowo tworów – forma. Film w całości rozgrywa się na ekranach różnych urządzeń: laptopa, smartfona, kamer zewnętrznych (i tych przemysłowych, i domowych) czy telewizorów. Prowadzone przez June zdalne śledztwo rozgrywa się w Internecie – i to nie tylko dlatego, że dziewczyna mieszka w Los Angeles, a jej matka na miejsce tygodniowego urlopu wybrała kolumbijskie miasto Cartagina.
Bohaterka, modelowa wręcz reprezentantka pokolenia Z, czuje się w sieci jak ryba w wodzie. Pulpit upstrzony notatkami, zminimalizowanymi okienkami ze stronami internetowymi czy desktopowymi aplikacjami jest dla niej tym, czym dla staromodnych policjantów papierowa mapa myśli z karteczkami samoprzylepnymi. Zamiast długopisu dzierży migający kursor, sprawnie przeskakując między kolejnymi zakładkami. I nawet kiedy wychodzi na zewnątrz, obserwuje świat przez pryzmat przedniej kamerki na Facetime, pokazując innym postaciom (a przy okazji nam) to, co widzi. Jean Baudrillard, francuski filozof, który do problemu matriksowej symulacji podszedł całkowicie na poważnie, powiedziałby, że nastolatka funkcjonuje w hiperrzeczywistości. Trudno rozróżnić, co jest prawdziwe, a co pozostaje tylko smartfonową projekcją.
Cyfrowy skok na głęboką wodę
Missing, które już w drugiej połowie stycznia zobaczyli amerykańscy widzowie, a teraz trafia do polskich kin, stanowi kolejny przykład tzw. screenlife (u nas powiedzielibyśmy: filmu ekranowego). Strategia ujęcia fabularnej historii na wszelkiej maści wyświetlaczach, po jaką coraz częściej sięgają twórcy, to wymowny znak czasów. Rzeczywiście, dziś odbieramy świat za pośrednictwem ekranów i reagujemy na obecne w nim bodźce. Dzięki technologii staje się to coraz bardziej naturalne. Trudno wyobrazić sobie, żebyśmy momentalnie porzucili smartfonowe nawigacje na rzecz papierowych map, a serwisy streamingowe zastąpili staromodnymi discmanami. Czy to dość banalny wniosek, jakby wyjęty z ust kogoś, kto przez wiele lat żył pod kamieniem? Być może, ale Merrick, Johnson i inni nowatorscy filmowcy sprawnie unaoczniają skalę ogromnej przemiany, która dokonała się w ciągu zaledwie kilku dekad. Udaje im się jednocześnie zwrócić uwagę na liczne problemy wynikające z tak gwałtownej cyfryzacji.
Reżyserzy premierowego filmu kilka lat wcześniej zmontowali zrealizowane tym samym sposobem Searching. Jego akcja również koncentrowała się na tajemniczym zniknięciu, ale tu role się odwróciły – to zatroskany ojciec szuka córki, która nie wróciła do domu po grupowym kuciu biologii na sprawdzian. Pieczę producencką nad projektem sprzed pięciu lat objął jeden z największych propagatorów mariażu kina z nowymi technologiami, Timur Bekmambetov. Rosyjsko-kazachskiemu twórcy przypisuje się współtworzenie pierwszego dzieła w całości osadzonego w nurcie screenlife. Horror Koniec przyjaźni rozpoczyna się samobójstwem najpopularniejszej dziewczyny w klasie, Laury Barns. Nastolatka targnęła się na swoje życie, gdy do sieci trafia kompromitujące ją wideo. Jej duch postanawia zemścić się na lekkomyślnych oprawcach, nawiedzając ich podczas wideokonferencji na Skype. Zagrożenie – początkowo widziane tylko w rozpikselowanych prostokątach – nader szybko staje się realne.
Złapani i przyłapani w sieci
O czym – mniej lub bardziej świadomie – mówi nam box-office’owy hit z 2014 roku? Na pewno kryje w sobie podobne przesłanie co obrazoburczy Niefortunny numerek lub szalone porno Radu Jude, w którym nauczycielka historii pada ofiarą linczu, gdy z prywatnej strony dla fetyszystów wycieka jej sekstaśma. W sieci nic nie ginie bezpowrotnie i może być wykorzystane przeciwko użytkownikom w najmniej spodziewanych momentach. Tymczasem cyfrowe ślady pozostawiają za sobą nawet ci, którzy skrupulatnie strzegą swojej prywatności. Udostępniamy podstawowe informacje pokroju historii wyszukiwań, charakteru polubionych postów czy lokalizacji, ale też metadane mówiące o tym, ile czasu spędziliśmy przed ekranem i na czym najdłużej zatrzymał się nasz kursor. Reklamodawcy używają ich, żeby proponować jak najbardziej spersonalizowane oferty produktów. Bywają jednak i środkiem do zdyskredytowania kogoś albo kradzieży tożsamości. Jak wynika z badań Pew Research Centre, już w 2013 roku aż 86% Amerykanów, bojąc się tego drugiego, podjęło jakiekolwiek wysiłki zmierzające do zatarcia swoich poczynań w sieci. W tym kontekście równie dużo mówi się o tzw. digital legacy, czyli cyfrowym dziedzictwie. Aby właściwie je chronić, należy uprzednio zaplanować, co się stanie z naszymi profilami w mediach społecznościowych po śmierci. Możemy za życia podjąć decyzję o ich zmianie w tablicę wspomnieniową albo natychmiastowej dezaktywacji konta.
Zarówno w Missing, jak i w Searching tropy pozostawione przez bohaterów ostatecznie okazały się jednak pożyteczne. Ślad po matce June, Grace, zaginął na lotnisku w Los Angeles. Dzięki temu, że lwią część aktywności – zakupy, komunikację, dokonywanie płatności – kobieta przeniosła do Internetu, udało się ustalić, kim w zasadzie jest jej partner i co robili w Kolumbii. Nastolatka łączyła się też zdalnie z Javierem, lokalnym informatorem znalezionym na portalu łączącym zleceniodawców ze złotymi rączkami. Screenlife dobitnie uczy, że idea „globalnej wioski”, którą do obiegu wprowadził medioznawca Marshall McLuhan, nie jest tylko teoretycznym konstruktem. Kontakt z człowiekiem rezydującym kilkanaście tysięcy kilometrów dalej zupełnie nam spowszedniał. Nie zastąpi nam rzeczywistych spotkań, ale jak pokazał COVID-owy film ekranowy, Lekcje języka Natalii Morales, może nieoczekiwanie zaowocować zażyłą przyjaźnią.
Zabijanie na ekranie
Samo Missing przypomina też o tym, że w świecie pełnym wyświetlaczy trudno się ukryć. Rozwinięcie tej myśli w książce 24/7. Późny kapitalizm i koniec snu (tłum. Dariusz Żukowski) zaproponował Jonathan Crary. Według niego Internet buduje rzeczywistość, w której nie ma czasu na odpoczynek. Nawet jeśli urządzenia są w pozornym „trybie uśpienia”, zużywając mniej energii w nocy, nadal przetwarzają informacje. Kołowrotek kręci się bez ustanku, żeby z rana zaatakować serią nieodebranych połączeń i nieodczytanych notyfikacji. Sprawa zaginięcia Grace Allen rozprzestrzeniła się po sieci z prędkością światła. Wystarczył jeden briefing prasowy, żeby użytkownicy Twittera zaczęli snuć teorie spiskowe, a dziennikarze tłumnie zjechali się pod dom June. Efekt domina dobrze widać na jej coraz bardziej zabałaganionym ekranie.
Z szumem narosłym wokół kryminalnej sprawy, do której z uwagi na bezpieczeństwo zaangażowanych w nią osób należałoby raczej podejść z większą ostrożnością, wiąże się dodatkowa kwestia – moda na internetowe true crime. Missing jest w pełni autonomicznym filmem, ale rozpoczyna się od fragmentu historii znanej nam z Searching. Główna bohaterka wgłębia się w tajemnicę zaginięcia swojej rówieśniczki, oglądając serial dokumentalny na Netfliksie. Internet chętnie eksploatuje takie oparte na faktach sprawy, przez co seryjni mordercy czy porywacze stają się celebrytami, a prawdziwe cierpienie ofiar niekiedy schodzi na drugi plan. O tym, że w imię zdobycia sławy i wywołania sensacji porzuca się moralne zasady, w innym filmie z nurtu screenlife opowiedział też Eugene Kotlyarenko. W całkiem wywrotowym Spree (poza ekranową konwencją warto odnotować, że za soundtrackiem stoi tu pionier vaporwave’u, James Ferraro) poznajemy Kurta Konklego – kierowcę jednej z aplikacji przewozowych, który marzy o karierze profesjonalnego streamera. Jego transmisje, choć realizowane z dużym zaangażowaniem, nie przyciągały dotąd właściwie żadnych widzów. Jak może sprawić, żeby słupki wyświetleń drastycznie poszły do góry? Wystarczy poczęstować swoich pasażerów zatrutą wodą i na żywo dokumentować ich dogorywanie. Śmierć niczego nieświadomych ludzi w tym przypadku jest tylko elementem fikcji, ale przecież po sieci krążą autentyczne nagrania z publicznych egzekucji czy strzelanin.
Film, który stał się grą
W tym wszystkim diametralnie zmienia się postrzeganie historii przez samego widza. Już oglądanie filmu rozbitego na dwa ekrany (po tzw. split screen w Vortexie sięgnął ostatnio choćby Gaspar Noé) zaburza percepcję. Na pulpicie komputera June w Missing dzieje się jeszcze więcej. Każde okienko kryje bowiem dodatkowe informacje, które mogą okazać się na wagę złota. Jaskrawe banery, różne kroje pism i powiadomienia wyskakują ze wszystkich stron. Trudno ocenić, na czym najlepiej zawiesić wzrok, zwłaszcza że intryga zachęca do podjęcia osobistego śledztwa i wyciągania własnych wniosków. Łatwiej za to sobie wyobrazić, że kolejne produkcje utrzymane w duchu screenlife będą podobnie przebodźcowane i jeszcze bardziej immersyjne, a co za tym idzie, interaktywne. Być może zaczną przypominać złożone RPG, w których to użytkownik decyduje o tym, co stanie się z danym bohaterem.
Czy właśnie taka przyszłość szykuje się nam w kinie? Nie pokuszę się o wydanie jednoznacznego wyroku, ale bez dwóch zdań można stwierdzić, że warto uważnie obserwować, jakie będą dalsze poczynania Bekmabetova i całej gromady sympatyzujących z nim twórców. Na pewno nie będzie to trudne, bo to akurat autorzy z rzędu tych, którzy nie zacierają swoich śladów, tylko eksponują je, żeby były jeszcze bardziej widoczne.