Że nie da się połączyć dwóch najsłynniejszych produkcji Rolanda Emmericha, Dnia Niepodległości i Pojutrze? Potrzymaj mi weissbier – mówi niemiecki reżyser. I kręci najbardziej absurdalny film w karierze.
Można było przed seansem Moonfall nastawiać się na wiele. Ale tego, że rakieta wysyłająca astronautów, by weszli w głąb Księżyca, wystartuje ułamek sekundy przed tym, jak wielka fala zaleje całe kosmiczne centrum, naprawdę się nie spodziewaliśmy. What is this, a crossover episode?
Trzeba Emmerichowi oddać, że jak już raz przyspawał się do narracji z lat 90., to został przy niej na dobre. Współczesne kino science fiction ma coraz większe ambicje zbliżenia się do nauki. Niemal połowa scenariusza Marsjanina bazowała na autentycznych materiałach NASA, a pracujący w agencji naukowcy konsultowali z Ridleyem Scottem, czy aby na ekranie nie ma żadnej bzdury. Kiedy Christopher Nolan wziął się za Tenet, to zagadnienia dotyczące fizyki konsultował z noblistą Kipem Thorne. Co na to Roland Emmerich? Wypycha Księżyc z orbity i kieruje go na Ziemię. Jakby tego było mało, odkrywają to nie żadni uczeni, jak ci od apokalipsy w Nie patrz w górę, ale zakochany w teoriach spiskowych szeregowy pracownik fast foodu, który wespół z dwójką byłych astronautów ruszają ratować ludzkość.
Jak tu im nie kibicować? Obok bagażu katastroficznego Roland Emmerich serwuje tu komediodramat rodzinny, kładąc środek ciężkości gdzieś pomiędzy tymi dwiema historiami. Upadły astronauta Brian Harper, może i jako jedyny człowiek na Ziemi, potrafi wlecieć krążownikiem w głąb Księżyca, ale na ten moment głową zaprzątają mu głównie problemy prawne jego syna. Oraz natrętny właściciel wynajmowanego przezeń mieszkania; to, że Harper nie ma na czynsz nie przeszkadza mu przy dłubaniu w oldskulowych, drogich modelach motorów i aut. Była astronautka Fowler kłóci się z byłym partnerem na niwie familijnej i zawodowej. A niejaki Houseman, zwolennik teorii, wedle których Księżyc został stworzony przez obcą cywilizację, reprezentuje wszystkie archetypowe cechy geeka, włącznie z samotną opieką nad kotem.
I już pal licho, że Księżyc, które parę dni wcześniej znajdował się hen, hen, teraz praktycznie dotyka Ziemi. A na niej wybucha panika, zdesperowani ludzie plądrują sklepy, o ile oczywiście te nie zostały wcześniej zmiecione przez wszędobylskie, monstrualne fale. Które zresztą są specjalnością zakładu Rolanda Emmericha. Nie będzie wielkim spoilerem przywołanie wyjątkowo uroczej, w tym kontekście, sceny, w której ogromna fala uderza w budynek hotelu, gdzie okoliczni foliarze prowadzą kameralne spotkania dla fanów teorii spiskowych. Uratowali się, bo w porę uciekli z parteru na półpiętro, choć chwilę przedtem ta sama fala zmiotła z powierzchni ziemi pół miasta.
Tak to jest u tego reżysera. Na Moonfall należy pójść z głową wolną od jakiegokolwiek przywiązania do elementarnych zasad logiki. Zrozumieć, że być może Księżyc faktycznie jest tworem sztucznym. Nie kłócić się z tym, że ludzka świadomość potrafi być replikowana po to, by egzystować w innym wymiarze. Spuścić w ubikacji całą wiedzę o historii kosmosu i przyjąć teorie o istnieniu pradawnych, wysoce zaawansowanych cywilizacji. Ale niemiecki twórca też nie bierze swojej sztuki śmiertelnie poważnie. Pierwsze mrugnięcia okiem do widza pojawiają się już na samym początku, gdy dwójka astronautów podczas pracy na orbicie beztrosko dywaguje na temat znaczenia tekstu piosenki Africa. Uwierzcie, dalej jest już tylko zabawniej.
Tak, ten film jest porażająco głupi; stawiam dolary przeciwko orzechom, że za kilkanaście lat będzie wymieniany jednym tchem obok takich kamieni milowych fantastyki naukowej jak Terror z kosmosu kontra Czerwona Gwiazda. Ale seans Moonfall jest zwyczajnie przyjemny, zwłaszcza we współczesnych czasach, w których kino traktuje samo siebie z często nieadekwatną do tematu powagą. Niedzisiejszy Emmerich jest jak ten jowialny wuja na weselu, który pierwszy rwie się do intonowania: A kto w lipcu urodzony, ten ma wstać, ma wstać. Niby trąci myszką, a wszyscy wstają i bawią się jak nigdy.