Napompowany balonik, Gadu-Gadu i Gortat za pół miliona, czyli jak wybierano Polaków w drafcie NBA

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Maciej Lampe
Maciej Lampe (z prawej) pozuje przed Madison Square Garden po wybraniu przez New York Knicks w drafcie NBA 2003 (fot. Mike Albans/NY Daily News Archive via Getty Images)

Jeszcze w tym miesiącu będziemy mogli cieszyć się z kolejnego Polaka w NBA. Jeremy Sochan niemal na pewno zostanie wybrany w pierwszej rundzie zbliżającego się draftu, który odbędzie się w czwartek 23 czerwca w Nowym Jorku. Otwarta pozostaje tylko kwestia, do jakiej drużyny trafi. Zostanie tym samym czwartym polskim zawodnikiem w historii NBA wybranym w naborze. Z tej okazji wspominamy historie poprzedników Sochana.

19-letni Jeremy Sochan zaraz napisze historię. Długo czekaliśmy na kolejnego Polaka w NBA i wszystko wskazuje na to, że nie tylko się tego wreszcie doczekamy, ale też będziemy znów mieli czym się ekscytować.

Sochan może zostać wybrany nawet w pierwszej dziesiątce draftu, a to oznacza, że kluby widzą w nim spory potencjał. Nawet na to, by skrzydłowy za kilka lat odgrywał role pierwszoplanowe. Do tego długa jeszcze droga – na razie wielkim sukcesem będzie sam wybór. Szczególnie że Sochan, jako Polak urodzony w Ameryce i wychowujący się w Wielkiej Brytanii, już bardzo długą drogę przeszedł.

Przed nim w najlepszej koszykarskiej lidze świata zagrało łącznie trzech Polaków. Pierwszy był Cezary Trybański, następny Maciej Lampe, a trzeci i ostatni Marcin Gortat. Z tej trójki tylko Trybański trafił do ligi nie przez draft. Ale skoro w naborze polskich graczy wybranych zostało trzech, to jednego jeszcze brakuje. Listę uzupełnia więc Szymon Szewczyk, który jednak w NBA nigdy ostatecznie nie zagrał. To historia o tym, jak Polaków w drafcie do NBA wybierano.

1
Maciej Lampe (30. wybór w 2003 roku)

Draft w 2003 roku pozostaje jednym z najbardziej ekscytujących takich wydarzeń w historii amerykańskiego sportu. Wszystko oczywiście za sprawą LeBrona Jamesa oraz kilku innych dużych talentów, jakie trafiły wtedy do NBA. Żaden jednak chyba zawodnik wcześniej (i później) nie niósł za sobą takiej ekscytacji, jak LeBron właśnie. To dlatego oczy całego, nie tylko koszykarskiego świata zwrócone były w czerwcu 2003 roku na Nowy Jork. Po latach okazało się, że ważne miejsce w tej historii miała też dwójka Polaków, w tym przede wszystkim Maciej Lampe. 18-letni wtedy Lampe był uważany za jednego z najbardziej utalentowanych zawodników dostępnych w drafcie.

Mocno balonik pompował m.in. Chad Ford, czyli ówczesny ekspert ESPN, któremu bardzo podobał się też wtedy m.in. Darko Milicić. Dziś wiemy już, że Lampe zrobił dużo lepszą karierę niż Milicić, który wybrany z drugim numerem tamtego naboru przeszedł do historii jako jedno z największych rozczarowań. Lepsza kariera Lampego nie oznacza jednak, że spełnił on wysokie oczekiwania, jakie szły za 18-letnim w momencie wyboru podkoszowym po całkiem udanym sezonie w Hiszpanii. Ford twierdził wtedy nawet, że Miami Heat mogli się pomylić, stawiając z piątym numerem na Dwyane’a Wade’a, a nie na polskiego gracza.

Lampe przed draftem zachwycał na treningach. Dawał radę na testach z zawodnikami NBA (m.in. z pokaźną grupą graczy Clippers), a Tim Groover, który swego czasu był osobistym trenerem Michaela Jordana, mówił wprost, że jest „wyjątkowy”. Zachwycał rozumieniem gry, świetnym rzutem z dystansu.

Nigdy wcześniej i nigdy później żaden Polak nie robił takiego szumu przed draftem – aż do czasu Sochana. Wybór TOP 5 był realny, w TOP 15 niemal pewny. Lampe dostał nawet zaproszenie na ceremonię draftu. I ostatecznie najdłużej czekał na to, by usłyszeć swoje nazwisko. Polak z każdym kolejnym wyborem był na ceremonii coraz bardziej samotny i smutny. Dopiero na początku drugiej rundy wybrali go Knicks, ku wielkiej radości nowojorskich fanów.

Przeszkodą okazały się pieniądze, a mianowicie kwota buy-outu jego kontraktu w Realu. Kluby NBA miały otrzymać informację, że kwota w ogóle nie jest ustalona, co mogło je odstraszyć. Okazało się, że madrycki klub chciał dwa miliony dolarów, przy czym nowa drużyna Lampego mogła zapłacić tylko 350 tysięcy. Resztę pokryć musiał sam zawodnik. Lampe przez tak duży spadek w drafcie stracił zresztą szansę na wielką fortunę. Bo im niższy wybór, tym niższa pensja.

Zamiast milionów dolarów w pierwszym sezonie dla Knicks, zarobił niecały milion. Nawet po zakończeniu nieudanej przygody z NBA polski podkoszowy – który po drafcie odgrażał się, że pożałują ci, którzy go pominęli – wciąż miał długi wobec drużyny z Madrytu.

2
Szymon Szewczyk (35. wybór w 2003 roku)

Dużo lepsze nastroje miał po drafcie w 2003 roku Szymon Szewczyk. Ostatecznie w NBA nie zagrał ani jednego spotkania, choć łącznie 64 mecze Lampego też dużego wrażenia nie robią. Obaj byli jednak częścią historycznego naboru. Szewczyk aż takiego szumu wokół swojej osoby nie miał, lecz mimo to został wybrany niedługo po Macieju. Postawili na niego Milwaukee Bucks, z którym już wcześniej na testach złapał bardzo dobry kontakt. Podkoszowy świetnie rozwijał się w Niemczech, gdzie w sezonie 2002/03 zaliczył kilka udanych meczów w Bundeslidze, czym ściągnął na siebie uwagę skautów i ekspertów. Przed draftem trenował też m.in. przed Los Angeles Lakers.

Sam draft oglądał z dala od kamer i nie w specjalnie przygotowanej do tego przestrzeni dla topowych talentów (tam zasiadał m.in. Lampe, który na wybór czekał tak długo, że wszyscy dookoła już zniknęli), ale był na miejscu w Madison Square Garden. Szczęście przynieść miał mu krawat z Myszką Miki. W domu rodzinnym w Szczecinie draft śledzili poprzez... Gadu-Gadu. Siostra Szewczyka była na łączach z koleżanką z Los Angeles, która na bieżąco informowała o przebiegu ceremonii. Niedługo po wyborze sam zainteresowany zadzwonił do rodziny. Był oczywiście bardzo szczęśliwy, bo spełniało się jego wielkie marzenie.

Tak wtedy, jak i dziś, wybór w drugiej rundzie nie równa się jednak pewnemu miejscu w lidze. Gwarantowane kontrakty są tylko w pierwszej rundzie draftu. Szewczyk od początku nie był więc pewien, czy dostanie w ogóle szansę w NBA. Miał poczekać co najmniej rok, ale szansa nigdy nie nadeszła. Przez kilka lat pojawiał się za to na lidze letniej w barwach Milwaukee. Sprawiał komentatorom ogromną trudność związaną z wymówieniem jego imienia i nazwiska, natomiast wiele razy pokazywał się z dobrej strony, a w 2004 roku w jednym ze spotkań zaliczył nawet 31 punktów oraz 16 zbiórek.

Po latach zdradził, że miał jeszcze jedną opcję. Poważnie zainteresowani jego pozyskaniem mieli być Los Angeles Clippers, ale ostatecznie sam zawodnik odmówił. Nie doszło nawet do treningu pokazowego – nie starali się o to ani przedstawiciele Szewczyka, ani też sam zespół. Ekipa z Miasta Aniołów była jednak wtedy jedną z najgorszych drużyn w całej lidze, a w drafcie miała do dyspozycji tylko jeden wybór (zaraz przed Bucks, a więc również w drugiej rundzie), dlatego nie dziwi, że Szewczyk dużo bardziej podekscytowany był Milwaukee, a nie Los Angeles. Bucks dopiero w 2013 roku oddali jego prawa do Oklahoma City Thunder

3
Marcin Gortat (57. wybór w 2005 roku)

17 lat mija od ostatniego „polskiego” wyboru w drafcie. Marcin Gortat z tej trójki został wybrany zdecydowanie najpóźniej, bo niemal na samym końcu naboru, ale paradoksalnie karierę w NBA zrobił największą. Podobnie jak Szewczyk, błyszczał na niemieckich parkietach, choć dla wielu w 2005 roku był postacią anonimową. Ot, kolejny wysoki Europejczyk wybrany pod koniec draftu, który najprawdopodobniej nigdy nawet nie pojawi się w Stanach Zjednoczonych. Taką opinię wydał m.in. Jonathan Givony, wtedy ekspert portalu DraftExpress, a dziś stacji ESPN. Sęk w tym, że Orlando Magic wydali na Gortata około pół miliona dolarów i na pewno nie chcieli, by te pieniądze poszły na marne.

Gortat kosztował ich około 500 tys. dolarów, bo tyle właśnie ekipa z Florydy zapłaciła Phoenix Suns za sprzedaż odległego w drafcie wyboru. Cena jak na tamte czasy naprawdę spora. Sam zawodnik na początku nie wiedział, że w Arizonie nie zagra (choć po latach ostatecznie w Phoenix i tak wylądował, ale to inna historia). Draft oglądał w pokoju hotelowym i musiał czekać niemal dokładnie cztery godziny, by usłyszeć swoje nazwisko z ust ówczesnego zastępcy komisarza Davida Sterna. I tak nie było mu to jednak dane, bo transmisja draftu – jak to zwykle bywa w drugich rundach – została na chwilę przerwana reklamami (podobny los spotkał m.in. Nikolę Jokica).

Jeden z pierwszych telefonów Gortat otrzymał od... Macieja Lampego, który w 2005 roku był już zawodnikiem Suns. Niedługo potem okazało się jednak, że prawa do Marcina przejęli Magic, co – jak przyznawał sam zainteresowany – było trochę dziwne, biorąc pod uwagę, że Gortat nie był nawet w Orlando na jednym treningu. Zainteresowanie przejawiali też ponoć Sonics, Pistons, Raptors czy 76ers. Środkowy po drafcie został w Stanach Zjedonczonych i zagrał w lidze letniej, o czym po latach zapomniał Randy Wittman, czyli ówczesny asystent w sztabie Magic, a później szkoleniowiec Gortata w czasach jego gry dla Washington Wizards.

21-letni wtedy Gortat był bowiem tak cichy i zagubiony, że łatwo było go pominąć. Nie miał też odpowiednich warunków fizycznych i przygotowania psychicznego, o czym sam mówił dwa lata później. Spokojnie rozwijał się w Bundeslidze, a w barwach Magic pokazywał się na lidze letniej, gdzie zdążył wyrobić sobie markę. Ekipa z Orlando odesłała go do Europy w 2006 roku, ale po kolejnych 12 miesiącach zaproponowała kontrakt i miejsce za Dwightem Howardem w podkoszowej rotacji.

Gortat zagrał w barwach Magic łącznie 221 spotkań, czyli o... 221 więcej niż Fran Vazquez wybrany w tym samym drafcie przez Orlando z „jedenastką”, któremu jednak nigdy nie było do NBA po drodze.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz sportowy z pasji i wykształcenia. Miłośnik koszykówki odkąd w 2008 roku zobaczył w akcji Rajona Rondo. Robi to, co lubi, bo od lat kręci się to wokół NBA.
Komentarze 0