Giannis Antetokounmpo potwierdził, że jest najlepszym koszykarzem tego sezonu, prowadząc Milwaukee Bucks do prestiżowego zwycięstwa nad Boston Celtics. Kluczowy mecz wygrali też Portland Trail Blazers, a najważniejsze rzuty w końcówce trafiał skreślany już przez wielu weteran Carmelo Anthony.
Korespondencja z USA
"Adam Silver na prezydenta!" - takie hasła pojawiały się często w internecie, bo o ile Stany Zjednoczone jako kraj pogrążone są w głębokim, koronawirusowym kryzysie, o tyle początek historycznego turnieju NBA w Orlando na razie przebiega nawet lepiej niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Koszykarze nie mają nic innego do roboty poza trenowaniem, chodzeniem na siłownię i odpoczywaniem w hotelowych pokojach. Nic więc dziwnego, że od samego początku prezentują bardzo wysoką formę.
James Harden przygotowywał się do pierwszego występu… biegając po schodach w ośrodku, z góry na dół, a potem zdobył 23 punkty już w pierwszej kwarcie - i 49 łącznie - w spotkaniu z Dallas Mavericks. W ten sposób wyprzedził w klasyfikacji klubowych strzelców legendę Rockets z lat 70-tych Calvina Murphy’ego, wskakując na drugie miejsce.
Derby Teksasu zawsze rozgrywane na wyjątkowej intensywności i nie inaczej było i tym razem. Mavs prowadzili niemal przez całe spotkanie, a na pewnym etapie w czwartej kwarcie nawet różnicą czternastu puntu. Napędzał ich przebojowy, europejski duet Luka Doncić - Kristaps Porzingis (nie do zatrzymanie dla dużo niższych obrońców rywali, 39 punktów i 16 zbiórek), ale zupełnie rozsypali się w końcówce. Na niewiele ponad trzy sekundy przed końcem Harden wykonywał rzuty wolne przy przewadze rywali różnicą trzech punktów i odrobienie strat wydawało się praktycznie niemożliwe. Najskuteczniejszy snajper ligi celowo nie trafił jednak drugiego osobistego, a wysocy Mavs nie zablokowali pod koszem Roberta Covingtona, który skutecznie dobił piłkę do kosza i doprowadził do dogrywki.
Tam już zdecydowanie dominowali Rockets. - Wcale nie spudłowałem celowo, chciałem trafić. Okazało się jednak, że było to idealne pudło. Niewiarygodna akcja! - mówił po meczu Harden.
Rockets wygrali, ale pozwolili rywalom na zdobycie aż 149 punktów. Ich piętą Achillesową i główną przeszkodą w skutecznej walce o tytuł nadal pozostaje jednak defensywa. Trudno spodziewać się, aby mogli w ten sposób wygrać cztery mecze w play-offach z Los Angeles Lakers albo Clippers. Z kolei Mavs ewidentnie brakuje trzeciej opcji w ataku, czego nie zmienia nawet wyjątkowa eksplozja strzelecka Treya Burke’a.
Dwóch kandydatów do triumfu na Wschodzie oglądaliśmy w starciu Milwaukee Bucks z Boston Celtics. Giannis - aktualny i najprawdopodobniej przyszły MVP ligi - rozpoczął turniej w Orlando tak, jak zakończył swoje występy we wcześniejszej fazie sezonu, czyli demolując rywali pod koszem i trafiając z dystansu.
"Greek Freak" był nie do zatrzymania dla Celtics, nawet jeśli zdaniem mentalnego lidera ekipy z Bostonu, twardziela (koszykarze wybrali go w anonimowej sondzie na "najlepszego kompana w przypadku bójki w barze") Marcusa Smarta sędziowie powinni byli usunąć go w końcówce za sześć przewinień. Chodziło o sytuację, w której nie odgwizdali przewinienia w ataku, gdy rozpędzony Giannis wpadł właśnie na Smarta.
- Ich wymówka była taka, że spóźniłem się z ustawieniem pozycji obronnej. Jestem innego zdania. Myślę, że wszyscy dobrze wiemy, o co tak naprawdę wchodzi. Nazywajmy rzeczy po imieniu. Oni po prostu nie chcieli, aby Giannis opuścił parkiet - mówił wyraźnie rozżalony obrońca Celtics.
- Taka jest jego opinia, a poza tym szanuję Marcusa jako koszykarza, więc przy tym pozostańmy - dodał Antetokounmpo, który po raz kolejny zaimponował (36 punktów, 15 zbiórek i 7 asyst), podobnie jak cały zespół Bucks. Udowodnił, że rację ma Shaquille O’Neal twierdząc, że jest w tym momencie numer jeden w całej NBA w nieformalnej klasyfikacji zawodników, których nie da się w żaden sposób zatrzymać.
Warto dodać jeszcze jedną obserwację - koszykarze od samego początku turnieju idą na całego, atakują kosz bez kalkulowania, z furią i agresją. Po części może to być spowodowane faktem, że nie muszą się martwić o fotoreporterów ustawionych za linią końcową, ani bogatych kibiców siedzących w pierwszych rzędach. Nie ryzykują, że na nich wpadną, a tym samym skręcą nogę w kostce, czy jeszcze coś gorszego, bo po prostu nikogo w pobliżu nie ma. Oglądamy więc popisy atletyzmu i podniebnych akrobacji na najwyższym poziomie.
Z punktu widzenia nadchodzących play-offów najważniejszy był jednak mecz pomiędzy Memphis Grizzlies i Portland Trail Blazers. We wcześniejszej fazie sezonu ekipę ze stanu Oregon prześladowała plaga kontuzji i wszyscy pogodzili się już z tym, że pomimo obiektywnie mocnego składu, nie zakwalifikuje się w tym roku do play-offów.
Wtedy jednak zdarzył się cud, a konkretnie - światowa epidemia. W ciągu ponad trzech miesięcy wymuszonej przerwy w rozgrywkach wszyscy koszykarze Blazers wyzdrowieli - w tym dwaj najważniejsi gracze podkoszowi, czyli Josef Nurkić i Zach Collins - i nagle drużyna prowadzona przez Terry’ego Stottsa zaczęła być powszechnie uważana przez fachowców za głównego kandydata do sprawienia w Orlando niespodzianki.
Na razie jednak ekipa z Portland musi gonić czołową ósemkę na Zachodzie, dlatego piątkowe spotkanie miało arcyważne znaczenie. Młody i ambitny zespół Grizzlies postawił trudne warunki i Blazers ostatecznie zwyciężyli dopiero po dogrywce. Pod koniec czwartej kwarty dwa kluczowe rzuty z dystansu trafił (i tym samym uratował im skórę) Carmelo Anthony - jedyny zawodnik w NBA, który został wybrany w tym samym drafcie, co LeBron James i nadal występuje w najlepszej lidze świata. W przeciwieństwie do lidera Lakers miał jednak trudny moment w karierze, gdy z piedestału, na jaki stał w Nowym Jorku, kiedy w Knicks był jednym z najlepszych strzelców NBA, spadł na dno i przez rok nie mógł nigdzie znaleźć zatrudnienia.
36-letni Melo, który do tej pory wszędzie był pierwszą albo drugą opcją w ataku, pogodził się z rolą gracza drugoplanowego w Portland, w meczu z Grizzlies przypomniał o sobie starszym kibicom, pamiętającym jego strzeleckie popisy w Denver Nuggets, czy Knicks. - To był dziwny mecz, ale najważniejsze jest zwycięstwo - komentował jeden z liderów Blazers CJ McCollum.
W Portland nie mają szczęścia od ponad czterdziestu lat, a dokładnie od 1977 roku, gdy Bill Walton poprowadził ich do jedynego mistrzowskiego tytułu. Później był słynny wybór w drafcie Sama Bowie zamiast Michaela Jordana, czy też Grega Odena zamiast Kevina Duranta, roztrwonione piętnaście punktów przewagi w meczu numer siedem finałów Konferencji Zachodniej 2000 z Los Angeles Lakers; słynna ekipa "więzienna" (JailBlazers), gdy nagle w koszulkach klubu występowało kilku pospolitych, koszykarskich rzezimieszków i wreszcie kontuzja Brandona Roya, który musiał zakończyć karierę grubo przed trzydziestką. Może jednak teraz los odda im to, co zabierał przez lata?
Warto dodać jeszcze, że o ile zdecydowana większość koszykarzy klękała na jedno kolano podczas odgrywania amerykańskiego hymnu oraz zakładała okolicznościowe koszulki z hasłem "Black Lives Matter", skrzydłowy Orlando Magic Jonathan Isaac nie uczynił ani jednego, ani drugiego. Tłumaczył się później swoją wiarą i przekonaniami. - Popieram akcję, ale nie uważam, aby samo klękanie cokolwiek zmieniło - mówił. Podczas hymnu stali również trener San Antonio Spurs Gregg Popovich i jego asystentka, jedyna kobieta w tej roli w całej NBA, Becky Hammon.