Mam autentyczne ciarki przed ćwierćfinałami Ligi Mistrzów. Po pełzającej końcówce sezonów ligowych, gdy mecze zlewały się w całość, „Final 8” w Lizbonie jawi się trochę jak letni turniej. Formuła jednego meczu dodaje pikanterii, a to że aż sześć drużyn z ośmiu nigdy nie sięgnęły po główne trofeum też jest wartością dodaną.
Ciekawi mnie Neymar. Pooglądaliśmy ostatnio Lewandowskiego, Messiego i De Bruyne, a o Brazylijczyku – cisza. Gdyby wyjąć finały pucharów we Francji, które w Polsce ogląda garstka, Neymar ostatni raz wielkiej publice ukłonił się pięć miesięcy temu. Wraca w kluczowym momencie. Właśnie po to PSG trzy lata temu rozbiło bank, żeby Neymar ciągnął klub do triumfu w Europie. On sam mówi, że w tak dobrej formie w Paryżu jeszcze nie był. Filmiki jak bawi się z piłką znowu zasypują nam timeline.
To może być fantastyczny występ. Jeśli wierzyć francuskim dziennikarzom, Brazylijczyk na treningach wygląda jak pies spuszczony ze smyczy. Sami piłkarze studzą jego fantazje, wiedząc, że lepiej dmuchać na zimne, bo przecież w dwóch ostatnich latach Neymar w najważniejszych momentach borykał się ze zdrowiem. Najpierw starcie z Realem Madryt w 1/8 finału i oglądanie rewanżu ze szpitala w Belo Horizonte, a rok później powtórka w meczach z Manchesterem United. Facet, którego nakręca adrenalina wielkich spotkań, oglądał to w sidłach niemocy. Dopiero teraz ma wszystko, by w wieku 28 lat powiedzieć: „Tak, jestem gotowy poprowadzić PSG do wielkich rzeczy”.
Niedawno znowu przypomniałem sobie genialne spotkanie Barcelony z PSG (6:1) sprzed trzech lat. Ostatnie tchnienia Neymara w Katalonii, gdy właściwie to on ten mecz wygrał. Messi wtopił się w tło, a stery przejął Brazylijczyk. On kocha takie momenty. Jakby chciał wykrzyczeć światu, kto tu naprawdę rządzi. To jego rzut wolny na Camp Nou wskrzesił drużynę Luisa Enrique. To jego dwa gole, wywalczony rzut karny i asysta zrobiły nam remontadę stulecia. Takiego Neymara kupiło PSG i dzisiaj ma prawo od niego wymagać. Drużyna Thomasa Tuchela pierwszy raz od czterech lat walczy w ćwierćfinałach. Ma trzy spotkania do pucharu i teoretycznie łatwiejszą drabinkę. PSG, klub przeklęty, z którego „France Football” w latach 70. śmiał się, że robi wydmuszkę dla celebrytów, nigdy nie był tak blisko Ligi Mistrzów jak teraz.
Różne miał tu perypetie. Prowokował i mówił o odejściu, był wygwizdywany, po jednym z meczów uderzył nawet kibica. Czasem wydawało się, że ten projekt upadnie. Ale potem wychodził, bawił się w lidze francuskiej i jakoś to leciało. 70 goli i 39 asyst w 82 meczach to średnia, jakiej żaden piłkarz w Paryżu wcześniej nie wykręcił. Brakuje naturalnie czegoś extra, tego po co tak naprawdę został sprowadzony. Paryż marketingowo pewnie swoje cele osiągnął, ale w gablocie z etykietką Europa dalej hula wiatr. Mistrz Francji od ćwierć wieku nie poznał smaku półfinału Ligi Mistrzów. Nawet era Zlatana Ibrahimovicia niewiele tu wskórała.
To, co dzisiaj przemawia za ewentualnym sukcesem PSG, to poza jakością piłkarzy rzecz trywialna, mianowicie błoga atmosfera. Już dawno w mediach nie było tak zgodnego przekazu, że szatnia narcyzów złapała nić porozumienia. Przed rewanżowym meczem z Borussią Dortmund jednym z inicjatorów integracji był właśnie Neymar. Drużyna bawiła się na grillu w jego domu w Bougival, a kilka dni później pokonała Niemców i awansowała do ćwierćfinału.
W tym meczu Neymar pokazał się jako zawodnik, który drybluje, rozdaje ciasteczka, strzela, ale też zasuwa w defensywie. Wygląda dziś na bardziej dojrzałego niż dawniej. Nagle schował dawne urazy, nie gdera na lewo i prawo o chęci wyprowadzki, tylko po prostu pracuje. To, że wreszcie czuje się szczęśliwy w paryskim klimacie dobrze zwiastuje w kontekście turnieju w Lizbonie. To jest jego godzina, idealny moment, by przypomnieć o swoim statusie w światowej piłce.
***
