Kiedy Covid-19 zaczął zbierać coraz większe żniwa na całym świecie, a rozgrywki Premier League zostały zawieszone, rozpoczęła się wielka dyskusja na temat zmian. Ileż to się nasłuchaliśmy (i sami naopowiadaliśmy) bajek, jak wkrótce wszystko będzie wyglądać inaczej, a kluby muszą zmądrzeć, zbilansować się ekonomicznie, przestać wydawać na potęgę. Akurat. Półtora roku później nie tylko nikt nie zamierza się trzymać za kieszeń, przeciwnie – szastać forsa coraz mocniej. Można odnieść wrażenie, że sto milionów to suma, bez której nie ma nawet sensu rozpoczynać rozmowy o poważnym grajku.
Harry Kane nie schodzi z celownika Manchesteru City, który przecież dopiero co zapłacił za Jacka Grealisha 100 baniek. Angielski napastnik będzie kosztował 150, a może i więcej. Romelu Lukaku wrócił do Chelsea za blisko stówkę, ale czemu się dziwić, skoro 30 mln zapłaci Arsenal za Aarona Ramsdale’a. W tym świecie kryzys nie istnieje, a na piłkarza możesz nakleić dowolną cenę i liczyć, że ktoś w końcu będzie przechodził, zerknie na wystawę i powie: kupuję.
Teraz głośno jest wokół Declana Rice’a. Reprezentant Anglii to znana historia – za słaby, zdaniem Chelsea, na Chelsea. Potem zbudowany w West Hamie United i chciany przez... Chelsea. Komuś, kto w ogóle nie interesuje się piłką, trudno byłoby zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
No i ten Rice zdenerwował się ponoć na władze klubu, że cena, jaką za niego krzyczą wynosi sto milionów. Dziwne to czasy, że człowiek zamiast się cieszyć z tego, iż jest ceniony, dosłownie, wyraża z tego powodu smutek.
Oczywiście brak radosnych podskoków spowodowany jest tym, że chciałoby się do Chelsea wrócić, a tam właśnie upłynnili sporo gotówki na Lukaku. No i jeszcze długością kontraktu z WHU – do 2024 roku, który, jak się domyślam, Rice podpisał z lufami trzech pistoletów przy głowie.
O sprawie pisały sporo i „Telegraph”, i „Sportsmail”, a jedno ze zdań rozbawiło mnie najbardziej. „Obecnie do klubu nie wpłynęły żadne oferty za zawodnika”. Wynika z tego, że Rice wolałby kosztować ze cztery razy mniej, przy okazji zapewne zarabiać dwa razy więcej, skrócić umowę na London Stadium i czekać, aż Chelsea lub Manchester United w ogóle się po niego zgłoszą, tak?
Jestem w stu procentach po stronie klubu. Co prawda oba przypadki – Kane’a i Rice’a łączy chęć zmiany otoczenia w celu regularnej gry w Lidze Mistrzów i spełniania większych sportowych ambicji, to jednak są to zarazem przypadki odmienne.
Po pierwsze, Kane już tego z Tottenhamem posmakował i wcale nie przeszkadza mu to, że kosztuje tak dużo. Chciałby, aby Spurs zarobili godnie, ale dali mu się rozwijać. Rice zaś po prostu nie chce dużo kosztować, tak na wszelki wypadek, gdyby miał ofertę.
Szczerze? To kpina. Kpina tym większa, że West Ham zaoferował piłkarzowi znaczną podwyżkę i lepszą umowę, wiedząc doskonale, jak duży wpływ ma na grę zespołu. Kontrakt miał obowiązywać o rok dłużej, do 2025.
Reprezentant Anglii pragnie grać w Lidze Mistrzów, która była przecież na wyciągnięcie ręki w poprzednim sezonie. Innym argumentem jest brak znaczących wzmocnień zespołu tego lata. Ale David Moyes również może czuć się sfrustrowany takim obrotem sprawy, tym bardziej nie można mu się dziwić, że chce zatrzymać rodowe srebra. Szkot uważa, że ceny za piłkarzy zaczną rosnąć, bo giganci pokazują, jak z łatwością mogą wydawać duże kwoty.
Sto milionów to nowe 50, chyba tak to należy postrzegać. Przed laty wydawało się, że transfery w futbolu mają jakieś górne granice, okazało się, że to nienasycony rynek. Alan Shearer w latach 90. twierdził, że nigdy nie będzie już lepszych czasów na bycie piłkarzem, co za bzdura z perspektywy 2021 roku...
– W najbliższej przyszłości dobrzy piłkarze będą kosztować ponad sto milionów – mówi Moyes i to żadna kontrowersja. To się dzieje na naszych oczach. Nie rozumiem tylko, dlaczego Rice chciałby być wart mniej. Bo jeśli faktycznie uważa siebie za kozaka, to w końcu przyjdzie ktoś z walizką pieniędzy i go zabierze.