Brzmi nieprawdopodobnie, ale Statham obchodzi w tym roku 57. urodziny. Jest starszy zarówno od Andrzeja Dudy, jak i Mateusza Morawieckiego.
Nie przywołujemy jego wieku bez powodu. Brytyjczyk jest jednym z ostatnich mainstreamowych aktorów, którego wizerunek nierozerwalnie łączy się z archetypem twardziela, wypracowanym przez kino lat 80. i 90. Gdy współcześni herosi kina akcji pokroju Channinga Tatuma czy Chrisa Hemswortha sprawiają wrażenie, jakby ratowanie świata wpisywali w grafik między wizytą u fryzjera i godzinką na siłowni, Statham uparcie lansuje wizerunek mięśniaka z wiecznie zmęczonym wyrazem twarzy. Inna sprawa, że do fryzjera mógłby chodzić co najwyżej na polerowanie czaszki.
Zresztą wychował się na kinie akcji. Młody Statham nie był typem eterycznego chłopca, zakochanego w teatrze i poezji. Nic z tych rzeczy – jeśli twoim kumplem z dzieciństwa jest Vinnie Jones, to musisz być twardy. Wzorem swojego kolegi Jason Statham też próbował swoich sił na londyńskich boiskach, ale większe sukcesy odnosił w nurkowaniu; zdarzyło mu się nawet reprezentować Anglię na Igrzyskach Wspólnoty Narodów. Równocześnie nadal dorabiał, imając się przeróżnych zajęć. To pracował jako uliczny straganiarz, to jako model.
I to dzięki modelingowi poznał Guya Ritchiego. Historia jak z podręcznika – młody, ambitny debiutant spotyka innego młodego, ambitnego debiutanta. Przygotowujący się do kręcenia Porachunków Guy Ritchie szukał niezgranej – i niedrogiej – twarzy do roli Bacona, jednego z czwórki cwaniaczków, którzy chcą ograć w karty potężnego bossa mafii, zgarniając przy tym fortunę. Podobno Statham ujął go tym, że był jednocześnie i bardzo męski, i... niekoniecznie męski; prawdopodobnie chodziło o pewnego rodzaju zagubienie, jakie cechowało zdolnego naturszczyka przed kamerą. Jego angaż okazał się strzałem w dziesiątkę. Brytyjscy widzowie pokochali Porachunki, bo w końcu trafił się ktoś, kto opowiadał w kinie atrakcyjnie, bez artystycznego zadęcia, świeżo. Lata 90. były okresem, w którym wszystkie modne filmy z szybką akcją metkowano jako ... odpowiedź na Tarantino; w tym przypadku odpowiedź pochodziła z Wielkiej Brytanii. Ale rację mają ci, którzy uważają, że Porachunkom, przede wszystkim ze względu na styl narracji oraz czas i miejsce akcji, bliżej jest do kultowego Trainspotting. Zresztą główni bohaterowie filmu, podobnie jak w przypadku bandy ćpunów z Edynburga, stali się momentalnie ulubieńcami tłumów. Nawet pomimo tego, że nie były to krystalicznie czyste postacie.
Jason Statham ugrał na tym dużo. Bardzo dużo. O ile kariery aktorskie trzech pozostałych aktorów z debiutu Ritchiego: Nicka Morana, Dextera Fletchera i Jasona Flemynga nie były powalające, o tyle Statham od razu poszedł za ciosem. Najpierw przykleił się do Guya Ritchiego, grając główną rolę w Przekręcie. A kiedy film zyskał światową sławę, wyjechał do Hollywood, by rzucić się w wir kina akcji. Od 2001 roku zagrał w kilkudziesięciu filmach sensacyjnych i thrillerach, zwykle wcielając się w główne role. Próżno doszukiwać się w jego filmografii czegokolwiek z choćby drobnym rysem kina ambitnego. Nie – jakościowo najlepszy był za czasów wczesnego Ritchiego. Potem mieliśmy już albo serię Szybcy i wściekli (dołączył w szóstej części), albo rzeczy pokroju Transporter, Death Race czy dyptyk o Mechaniku, albo trzy części pastiszowych Niezniszczalnych. W zasadzie najlepsze były dwa kryminały z robotą w tytule; to odpowiednio Włoska robota (2003) i Angielska robota (2009). Ale i tak daleko im do jakościowych heist movies pokroju wydanego mniej więcej w podobnym czasie Planu doskonałego.
A jednak to jeden z tych aktorów, dla których ludzie kupują bilety do kina, nie zwracając uwagi na to, o czym jest film. Jak to się stało? Na pewno właśnie dzięki dość monotonnej filmografii. Nazwisko Jasona Stathama mimowolnie kojarzy się z lekkim kinem sensacyjnym, w sam raz na dwugodzinne wyłączenie mózgu. Tu nie ma takich obaw, jak choćby w przypadku Liama Neesona, który kolejne klony Uprowadzonej przeplata z występami u Martina Scorsese czy braci Coen. Nie – ze Stathamem jest jak z coca-colą; niezależnie od tego, gdzie ją pijesz, zawsze smakuje tak samo. Druga sprawa to nostalgia za oldskulowymi herosami kina akcji. Brytyjczyk jest doskonałym spadkobiercą tradycji Arnolda Schwarzeneggera, Sylvestra Stallone czy Jean-Claude'a van Damme'a. Aktorstwa czysto fizycznego, wzorca postaci, który przewija się przez całą filmografię, charakterystycznych gestów, min czy one-linerów. Schwarzenegger był w praktycznie każdym filmie beznamiętną maską. Stallone – emocjonalnym mięśniakiem, a van Damme typem karateki – uwodziciela. Z kolei Jason Statham od dwóch dekad nie pozbywa się fizys steranego życiem twardziela, któremu ewidentnie już się nie chce, ale zrobi jeszcze jeden wyjątek dla tej konkretnej akcji. W międzyczasie rzucając inteligentnym żartem. Przez co wśród zwolenników adrenalinowego kina ma prawdziwych wyznawców. To ten sam odłam, który alergicznie reaguje na to, że w kinie akcji idzie nowe, stanowczo zakładając, że bohater musi być mocny, brutalny i cuchnący potem. Podejście jak z lat 90.? Bo i takie są też filmy z Jasonem Stathamem. Zwolennicy progresywności gatunku raczej nie mają tam czego szukać.
Brytyjczyk jest doskonałym spadkobiercą tradycji Arnolda Schwarzeneggera, Sylvestra Stallone czy Jean-Claude'a van Damme'a. Aktorstwa czysto fizycznego, wzorca postaci, który przewija się przez całą filmografię, charakterystycznych gestów, min czy one-linerów.
Ale jest jeszcze Guy Ritchie, ukochany reżyser Stathama. Obaj zawdzięczają sobie wszystko. Do tej pory aktor pojawił się w pięciu filmach swojego kumpla: Porachunkach, Przekręcie, Revolverze, Jednym gniewnym człowieku, i Grze fortuny. Revolver i Jednego gniewnego człowieka dzieliło aż 15 lat, ale Guy Ritchie dość wymijająco odpowiadał na pytania o tak długą przerwę. Lubię z nim pracować i w ogóle uważam go za fajnego faceta. Więc kto inny mógłby zagrać w „Jednym gniewnym człowieku”? – pytał, dodając przy tym, że niby mieli cały czas kontakt, ale jakoś przypomniał sobie o Stathamie dopiero po latach. Inna sprawa, że i jeden, i drugi mieli na głowach robienie karier w Hollywood.
I chociaż jego filmy są kasowymi hitami, a Jason Statham już dawno zamienił londyńskie uliczki na willę w Hollywood, jego credo pozostaje niezmienne. Facet musi pracować – wyjaśniał na łamach Esquire. Dlatego kręcę filmy jeden za drugim. Póki świeci słońce, trzeba robić kasę. Nie wydaje się, żeby zgasło, bo Statham wykształcił sobie własną odnogę w hollywoodzkim kinie akcji. Jak ją scharakteryzować? Po prostu obejrzyjcie dowolny film z jego udziałem i już będziecie wiedzieć, o co chodzi. Może być nawet ten Pszczelarz.
Komentarze 0