Nieprosta historia krakowskiego rapu cz. 2: wszyscy zbieraliśmy się pod sklepem YOYO

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
krakowski rap ART-2.jpg
Grafika: Hubert Żuber

Druga z sześciu części przepotężnej opowieści Filipa Kalinowskiego o rapie spod Wawelu. Tym razem – lata 90. na Rynku i w Nowej Hucie. Ale nie tylko.

A prawo ludzkie to mówić, co się czuje, wyrażać swój świat, właśnie tak

Bolec - „Wolność słowa”

Wszystkie dzieciaki, które dorastały tutaj zaraz po transformacji, chciały mieć coś nowego i świeżego. Ale Kraków sam w sobie jest stosunkowo niewielkim miastem i nie oferował im zbyt wiele. Pomijając wszystkie te nowe osiedla, które zbudowano za Stalina, mieszka tu mniej więcej czterysta tysięcy ludzi. Tak kontekst urbanistyczny z którego poczęło wówczas kiełkować lokalne środowisko hip-hopowe, opisuje pokrótce Noude, którego postać szerzej opisaliśmy w pierwszej części tego tekstu.

Do tego dochodzi dwieście tysięcy miejsc hotelowych i cała turystyczna infrastruktura, która istniała, odkąd pamiętam; zawsze mówiło się, że „to jest dla turystów, tam się nie chodzi”. Wszystkie tutejsze dzieciaki pochodzą z rodzin, w których żyje się z turystyki – ktoś wynajmuje kwadrat, ktoś pracuje w hotelu w pralni, ktoś dorabia sobie na barze, w którym piją turyści; ktoś wozi turystów do Wieliczki albo Oświęcimia, a ktoś inny ich tam oprowadza. I krakowska ulica również żyła z turystów - waliła im portfele, okradała auta i mieszkania, polowała na aparaty fotograficzne czy kamery. Na tej ulicy wychowywały się wszystkie dzieci transformacji.

Dzieci, które miały w połowie lat 90. rozpocząć historię krakowskiego rapu. I to rapu niepostrzeganego już jako nowa forma wypowiedzi, w której – będąc multidyscyplinarnym muzykiem czy też wokalistą – warto się sprawdzić, ale widzianego jako fragment czegoś większego. Hip–hopowego stylu życia, w którego skład wchodzą nie tylko kanoniczne cztery elementy, ale również nowa tożsamość subkulturowa. Styl, szyk i sposób bycia; deskorolka, melanż i zupełnie nowa muzyka, która do opisu zastanej rzeczywistości nadaje się nieporównywalnie lepiej niż wszystko, co wydarzyło się przed nią. Do rzeczonej ulicy i wszystkich rządzących nią zależności pasowała jak ulał.

Pośród ludzi, którzy mnie w tym czasie otaczali, z deskorolką w Krakowie dużo bardziej była związana scena hardcore-punkowa. Do pewnego momentu większość chłopaków słuchała D.R.I., Youth of Today, Suicidal Tendencies - opowieść o krakowskiej rzeczywistości tuż przed hiphopowej kontynuuje Noude.

Ja w ogóle nie słuchałem rapu. Znałem Run-DMC, Public Enemy, Beastie Boys i… tyle; to była dla mnie zupełnie obca muzyka, nie dla mnie. Ale w połowie lat dziewięćdziesiątych mój serdeczny kolega - a dzisiaj właściciel sklepu płytowego Records Dillaz - jeździł regularnie do Warszawy i przez wakacje pracował u swojego wujka w kiosku na Dworcu Centralnym. Któregoś dnia przyszedł tam do niego jakiś heleniorz pożyczyć dziesięć złotych, za co zostawił mu w zastaw swój plecak, po który nigdy już nie wrócił. I tak trafił do mnie pierwszy fajny, polski rap. Bo w tym plecaku był walkman i kasety, na które nagrano między innymi kilka numerów zespołu Huzdemak. Był to jeden z pierwszych warszawskich zespołów rapowych. Skład Huzdemak tworzyli Mandaryn, Qza i – rymujący jeszcze w tym czasie – DJ V.O.L.T czyli późniejszy 600V. Ich jedyny oficjalnie wydany utwór Dźwięk jest poza kontrolą trafił na pionierską składankę Smak B.E.A.T. Records, wydaną w 1997 roku.

Do dziś pamiętam całe zwrotki: „Kiedy wypiliście po dwa drinki, wciągnęliście po trzy kreski / Gdy świat wydał wam się nieco bardziej niebieski / Wyszliście na ulicę, lecz bynajmniej nie sami, bo tuż za wami trzech kozaków z sygnetami / W spodniach adidasa i kurtkach na bajerze, postanowiło zarobić na pijanym frajerze / Minęli was, stanęli i stoją; ty szybko sięgasz po swój nowy pistolet / Nie zdążyłeś nawet przeładować jak już dostałeś pod trzecie żebro nóż”. Kuuuuurwa, ja pierdolę, że w ogóle ktoś tak nawijał, to nam się wtedy w głowie nie mieściło. Bo to był chyba 1995 rok i był już jakiś tam Liroy, ale myśmy się wszyscy z Liroya śmiali - tylko jak piliśmy wódkę to trzeba było jego teksty rapować i dopiero mogłeś wypić banię. Była beka z tego polskiego rapu. I nagle trafiła do nas ta zajebista kaseta, której słuchaliśmy w kółko i wszyscy się nią jaraliśmy. A chwilę później przyjechał do nas po jointy Bastek, który był jeszcze wtedy małolacikiem. Siadł na ławce ze swoim koleżką i go zaczęliśmy wypytywać, jak tam u niego na Krowodrzy - czy już rapują chłopaki, czy jest hip-hop. A ten w moment zaczął taki freestyle, że nas to zmiażdżyło. Taki chudy, niepozorny nastolatek zaczął z głowy lecieć o tym wszystkim, co się wokół nas akurat działo. O tym, że właśnie przejechał samochód, a on przyjechał do nas na dzielnicę coś załatwić, coś kupić i że trochę się boi, że go okradną, ale w sumie nie dyga… Dopiero wtedy tak naprawdę skumałem, o co w tym naszym, krajowym rapie może w ogóle chodzić i że on może być naprawdę zajebisty. Bo wcześniej to tylko jak jointa zajarałem, to lubiłem sobie Beastie Boys posłuchać.

Dzie jess hip-hop?

Znalazłeś się w sytuacji, która wymaga rap narracji, relacji

DJ 600V feat. Intoksynator „Rób swoje”

Wszystko zaczęło się tutaj od deskorolki i melanżu; muzyka przyszła dopiero później – historię krakowskiego środowiska hip-hopowego rozpoczyna Mercedresu. Zanim sam zdążył chwycić za mikrofon (i blisko dekadę przed tym, jak cała Polska poznała jego śpiewny wokal na płycie międzymiastowego składu Północ Centrum Południe), przesiadywał już na rynku z pierwszą lokalną ekipą skejtowo-bumelancką.

Dzień w dzień zbieraliśmy się wszyscy pod sklepem YOYO. Jeździliśmy na deskach, wymienialiśmy się muzyką, gadaliśmy, piliśmy i paliliśmy. Wtedy jeszcze nikt nie miał pojęcia, czym w ogóle jest ta marihuana, więc nawet jak przychodziła policja, to my normalnie jaraliśmy jointy i nikt nie miał o to pretensji.

Posiadanie niewielkich ilości narkotyków było jeszcze legalne. Pochodząca głównie z Holandii, pierwsza powszechnie dostępna trawka (nie samosieja) łagodziła nastroje i temperamenty, a Rynek Główny dosyć diametralnie różnił się od tego, jak wygląda obecnie. Przez sporą część dnia dojmująco pusty, nieobrośnięty kawiarnianymi ogródkami, codziennie odwiedzany przez lokalsów.

W latach dziewięćdziesiątych to był najprawdziwszy tygiel – towarzyski, subkulturowy i właściwie każdy inny – temat tego, jak ważnym miejscem w historii krakowskiego rapu był plac otaczający Sukiennice w mig podchwytuje DJ Krime. Schodzili się tam ludzie z całego miasta: od jakichś wystrzelonych freaków i pierwszych hip-hopowców, po wszelkiej maści dilerów i złodziei; taka specyficzna, uliczna bohema. W pewnym momencie zrobiło się z tego takie kłębowisko, że wszystko zaczęło się przenikać, a że ja się na tym Rynku właściwie urodziłem i wychowałem, to też siłą rzeczy w tym uczestniczyłem.

W doprawianym co rusz nowymi trendami, nowymi nagraniami i nowymi używkami staromiejskim kotle nieustannie wrzało. Dawne subkulturowe konflikty niknęły w słodkim, konopnym dymie i adrenalinie. Ta towarzyszyła pierwszym trickom klejonym na desce, pierwszym wrzutom pozostawianym na mieście i pierwszym międzystylowym imprezom, na których coraz częściej zaczynał lecieć rap; wszystkim tym długim godzinom spędzonym na Rynku pod szyldem sklepu YOYO.

Wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych. Rzadko dzwoniliśmy do siebie na stacjonarne, więc po prostu przychodziło się pod YOYO i zawsze ktoś tam siedział. To było nasze nieformalne miejsce spotkań i katapulta do dalszych wędrówek czy melanży; stamtąd startowało się na miasto i często też tam się kończyło - wspomina Fredek, lokalny entuzjasta szeroko pojętej kultury ulicznej i jeden z jej pierwszych, krakowskich promotorów. Wyobraź sobie totalnie pusty Rynek Główny – jedyne, co się na nim wówczas znajdowało, to kosze na śmieci i podłużne, proste ławki, na których z rzadka ktoś siedział, bo większość ludzi przemieszczała się tylko z punktu A do punktu B. I nagle na tej szaroburej pustyni – my. Cała ta nasza rozwrzeszczana, kolorowa banda jeżdżąca na deskach, rolkach i rowerach, albo po prostu przesiadująca z jointem czy butelką piwa w ręku. Nie mogliśmy pozostać niezauważeni, szczególnie, że jeszcze po skosie, zaraz obok kawiarni Vis a Vis był – i nadal jest – posterunek policji. Nawet oni nie wiedzieli, jak na nas reagować, czasem tylko jakiś patrol podszedł zwrócić uwagę, żebyśmy byli ciszej, bo się skarżą mieszkańcy kamienic.

Pod YOYO przesiadywali Fredek ztj. Dark, Bastek – Ryhmer bądź Monk, Lala – Menace, Zulus – Zusa, Maciek – Riske, Men – 2rkey, Krystian – Clear, Kliczu – Clitch, Maciek – Cret, Grzesiek – Mikrobi i Krime. Razem współtworzyli MSC.

Market Square Crew, Miasto Stare Cru – można chyba postrzegać jako pierwszą kompletną ekipę hip-hopową w Krakowie. Co prawda więcej było u nas deskorolki, graffiti i koszykówki niż rapu, ale ten również nam zawsze towarzyszył. Praktycznie wszyscy słuchali hip–hopu i wszyscy właściwie robili jakieś wrzuty, ale jedyną osobą, która rapowała, był Bastek z późniejszego Intoksynatora. W okolicach 1994–95 roku ten typ cały czas składał rymy, non stop freestyle’ował, do tego stopnia, że przez wielu był wręcz traktowany z przymrużeniem oka – tak połowę lat dziewięćdziesiątych na krakowskim Rynku Głównym wspomina Zulus, który kilka lat później miał zapisać się w historii tego miasta jako jeden z najważniejszych lokalnych promotorów kultury hiphopowej, założyciel Zooteki i wydawca takich składów jak Intoksynator czy Firma. Bastek natomiast w opinii większości twórców i obserwatorów krakowskiej sceny jest najważniejszym z jej budowniczych.

On był tutaj pierwszą, znaczącą postacią – miał porządnego skilla. Jak się słuchało jego freestyli, to się myślało: „kurde, chłopak ma talent” – kolegę z powstałej lata później, trójmiejsko-warszawsko-krakowskiej ekipy PCP wspomina Mercedresu. I choć to właśnie wolne style Bastka przeszły do lokalnej legendy, to szersze gremia nadwiślańskich hip-hopowców miały go poznać dopiero na przełomie milleniów jako w pełni już ukształtowanego MC i wyróżniającego się swoim stylem, intrygującego beatmakera. Założyciela pionierskiego zespołu Intoksynator, gościa na debiutanckiej płycie Zip Składu i współproducenta pierwszej lokalnej kompilacji rapowej.

Kraków, tysiące machów

To południowa strona, rap dla mojego grona

3Y „Witam was w NH”

W drugiej połowie lat 90. okazało się, że tych dzieciaków, które freestyle’ują czy piszą rymy jest całe mnóstwo, a ja chyba coś tu, kurwa, przespałem. Wydawało mi się, że dobrze wiem, co się dzieje na mieście, a nic nie wiedziałem, bo zdecydowanie za długo myślałem, że ten cały polski rap to jest tylko Liroy i jakaś kapoza zupełna - proces ewolucji krakowskiego środowiska hip-hopowego, a jednocześnie też poszerzania własnych gustów muzycznych, wspomina Noude.

Nagle jakaś taka zupełnie nowa, świeża i autentyczna energia wybuchła właściwie w całym mieście. Najwięcej w kwestii kultury hip-hopowej działo się jednak w Nowej Hucie. Chyba nikogo, kto zna historię tej dzielnicy, to nie powinno przesadnie dziwić. Nowa Huta była przecież projektem Stalina. Służyła temu żeby ukrócić wolnościowe zapędy Krakowa. Nowa, blisko trzystutysięczna dzielnica powstała w latach 50. na pięknych czarnoziemach pod miastem, wybudowana przez junaków – czyli ludzi, którzy zamiast odsiadywać wyroki budowali kombinat. Niespełna sto kilometrów dalej, w Katowicach, była wówczas w pełni sprawna, funkcjonująca huta, więc to było zupełnie niepotrzebne – miało na celu jedynie rozjebać Kraków, wymieszać go ze swołoczą. I to się poniekąd udało, bo bardzo prędko Nowa Huta obrosła legendą. W pewnym momencie wprowadzono tam nawet prohibicję, bo tyle było burd, awantur i trupów. Nikt nie chodził do pracy na kombinat, wszyscy mieli meliny, dziuple i rozkradali, co tylko w Krakowie dało się rozkraść. I choć nie były to nigdy najlepsze warunki do życia czy pracy, to wprost idealne do rozwoju kultury hip-hopowej. Tam było w latach 90. najwięcej graffiti i najwięcej rapujących składów. Na każdym osiedlu była jakaś ekipka, co sobie rymowała na ławeczce, z początku często cudze teksty, w które wrzucali takie pojedyncze lokalne wrzutki jak „Kraków, tysiące machów”, a z czasem też co bardziej zdolni i wytrwali zaczynali pisać własne teksty i nagrywać swoje numery.

Z Nowej Huty było Yez Yez Yo, czyli jeden z pierwszych krakowskich składów rapowych. I pierwszy, który podpisał kontrakt z majorsem. Sygnowana w 1997 roku umowa z Warner Music Poland – jak większość ówczesnych układów na linii wielka fonografia vs. rap – prędko okazała się jednak narzędziem nacisku na zespół w kwestiach muzycznych i wizerunkowych. Dlatego debiutancki album grupy nigdy się nie ukazał, a sam zespół został oficjalnie rozwiązany. Z Nowej Huty był też Poncheck, który przez pewien czas był hypemanem Bolca, współtwórcą grupy Supa Skład (razem z min. Bastkiem i Sabotem) i jednym z najlepiej zapowiadających się krakowskich raperów. Nawijał jednocześnie do rapowych bitów i jungle’owych rollerów, jednak bardzo prędko – ze względu na pewne osiedlowe przełożenia – popadł w swoim mieście w infamię i przepadł bez wieści. I z Nowej Huty było również NHN, które w 2001 roku zadebiutowało na składance KRK Rap Atak utworem… Rap z Nowej Huty. Alejki, boisko, tu wszędzie mam blisko / Parki, budynki, gdzie wielkie DONSisko / Zawsze przysiądę na mega blancisko / Nowa Huta to, a nie San Francisco / Wiec uważaj na wszystko, dbaj o nazwisko / Gdy jesteś obcy, nie zbliżaj się blisko / Oddalaj się szybko, gdy widzisz psisko / Wszystko (wszystko, wszystko).

Pokaż, co potrafisz

DJ świruje Vestaxem…

Firma: „Tak to na balandze”

Nowohuckich raperów – przez samą wielkość tego przypominającego zupełnie nowe miasto betonowego projektu – było najwięcej, jednak hip-hopowy wirus krążył po całym Krakowie; od Krowodrzy po Podgórze, od Starego Miasta po Prokocim. Na Kurdwanowie zawiązało się CNB/Czarno na Białym, w którego skład wchodził m.in. Mercedresu, w Łagiewnikach powstało PMF/Prawda Między Faktami, a na Grzegórzkach zaczęło działać TZK/Temat z Krakowa, z którego później wyewoluował DRIM/Dym, Rym i Muzyka. Na Grzegórzkach znajdowała się też odwiedzana przez ludzi z całego miasta Hala Targowa, na której dostać można było wówczas wszystkie legalne i nielegalne dobra wczesnego, polskiego kapitalizmu. I również na Grzegórzkach otworzył się klub Emergency, w którym odbywały się pierwsze lokalne imprezy międzystylowe. A w nich rap zaczął prędko odgrywać pierwsze skrzypce.

Ja tam siedziałem właściwie cały czas, zacząłem poznawać cały ten klimat. Regularnie grywali tam MK Fever, Krime czy DMC, a za organizację wszystkich tych wydarzeń odpowiadał Krzysiek, który pracował w sklepie płytowym Music Corner, a czasem pełnił funkcję DJ’a. To było pierwsze miejsce, w którym w ciągu jednego wieczora można było usłyszeć hardcore, techno i hip-hop – wieczory spędzane przy ulicy Łazarza wspomina Kafu z lokalnej ekipy DRIM. Tam poznałem mnóstwo osób z innych dzielnic, które, jak się wówczas okazywało, też już działają. I tam też po raz pierwszy rapowaliśmy coś do mikrofonu - freeestyle’owaliśmy na scenie do instrumentali, które puszczał DJ.

Do zdolnych, wolnomyślicielskich DJ’ów Kraków miał od zawsze duże szczęście. Starzy załoganci, tacy jak Biedrona vel BUG313, Lovervolver, Kindman czy, a raczej przede wszystkim, MK Fever (pionier nadwiślańskiego ruchu jungle’owego, prywatnie starszy brat DJ’a Krime’a) już we wczesnych latach 90. organizowali pierwsze lokalne rave’y, na których małopolska publika odbywała przyspieszone kursy z historii brytyjskiej muzyki elektronicznej – od balearic house’u i acid techno, po wczesny drum’n’bass i garage. Miejscowi DJ’e co rusz jeździli do Londynu, Wiednia czy Amsterdamu po nowe płyty. A nowe narkotyki, do których Polska zyskała masowy dostęp po otwarciu granic w roku 1989 sprawiały, że ich publika była bardzo chłonna i spragniona wszelkich świeżych brzmień.

Ledwie krok za rzeczonym pierwszym pokoleniem na krakowskie sceny zmierzała druga generacja pośród reprezentantów, której największe zasługi dla lokalnej sceny rapowej mają bez wątpienia DJ’e Krime i DMC.

To, że Wojtek Krime należał do naszej ekipy, było dla nas wręcz błogosławieństwem. Nasza codzienna skejtowa miejscówka znajdowała się na rogu Rynku Głównego, a on mieszkał na Brackiej, więc spokojnie mogę powiedzieć, że należał do MSC. Był naszym dobrym kumplem, a że już w latach 1994-96 regularnie przywoził muzykę z Wiednia, to nagle zyskaliśmy dostęp do najświeższych, undergroundowych rapów przegrywanych na kasety właśnie od Wojtka drugi obieg krakowskich inspiracji muzycznych wspomina Zulus, na którego imprezach DJ Krime od samego początku był stałym rezydentem.

Chodziliśmy do Krzysztoforów na jungle grane przez jego brata – MK Fevera, a sam Wojtek też prędko zaczął łączyć hip-hopowe nagrania z różnej maści jamajskimi wpływami. Ten szalony miks raggamuffinu, dancehallu i hip–hopu rozwalał u nas piwnice na długie lata przed tym, jak usłyszała o nim reszta kraju. Cała ekipa jarała wtedy jointy i słuchała równie często rapu, jak ragga.

Wgląd w ten moment w historii krakowskiej sceny daje dziś kanoniczny dyptyk ówczesnych mixtejpów Krime’a – Stamina Beatz i Return of Stamina Beatz. Na nich Wojtek z niebywałą precyzją połączył ówczesne dancehallowe szlagiery z rapowymi bitami i acapellami, doprawiając jeszcze wszystko sporą dozą turntablistycznych popisów, które stawiały go wówczas w pierwszym szeregu krajowych mistrzów gramofonu.

Muzyką w tamtym czasie zajmowały się dzieciaki, które miały bardzo chłonne, otwarte umysły. Jak coś było fajne i świeże, to bardzo szybko znajdowało u nas swoich promotorów – wybuch krakowskiego, międzystylowego DJ’ingu wspomina Noude, który nieustannie krążył wówczas pomiędzy Rynkiem, przy którym mieszkał Krime i Nową Hutą, skąd był DMC.

Jak DJ Krime znalazł DJ’a Xelę, który miksował ragga na bardziej hip-hopową modłę, to wszedł dalej w temat. A jak DMC zaczął grać takie fajne, ciężkie funki, ścieżki dźwiękowe z czarnych filmów gangsterskich i inne hustlerskie groovy, to pół miasta zaczęło przychodzić do Jubilata na jego sety. Każdy znajdował swoją niszę, co też było mocno powiązane z osobistymi preferencjami w kwestiach używek. Jak ktoś lubił bardziej syntetyczne narkotyki, to chodził na techno, jak wolał jointy, to szedł na raggamuffiny, a kiedy akurat miał ochotę zjeść grzyby, to zawsze mógł się wybrać na jazzowe jam session do Harrisa.

Rzeczony miks różnych gatunków (i środków psychoaktywnych) prędko poskutkował tym, że krakowska scena rapowa nie dość, że była jedną z najbardziej aktywnych w kwestii turntablizmu, to jeszcze nieustannie wchłaniała inspiracje pochodzące z innych gatunków. Kiedy większość krajowego środowiska hip-hopowego nie zdążyła jeszcze zrzucić małolackiej ortodoksji gatunkowej, w stolicy Małopolski MK Fever robił już pierwsze jungle’owe remixy rapowych numerów, lokalni beatmakerzy co rusz sięgali po rozwiązania przyrodzone scenie klubowej, a Mercedresu najpewniej dzierży tytuł pierwszego nadwiślańskiego raggamuffinowego MC. Jego śpiewny, chropowaty styl rozbrzmiewał na tamtejszych balangach i podziemnych nagraniach na długie lata przed tym, jak inni nadwiślańcy toasterzy – z Jamalem, Junior Stressem i Grubsonem, Vavamuffin, Bass Medium Trinity i East West Rockers na czele – przypuścili szturm na polskie listy przebojów.

To jest specyfika tego miasta. Tego, że tu, w okolicach Rynku, na obszarze dwóch kilometrów kwadratowych jest czterysta klubów i wszystko jest ze sobą powiązane. Ten z tamtym się w klubie poznali, ktoś inny w innym klubie pierwszy raz wystąpił na scenie, a jeszcze ktoś inny w innym klubie czymś tam handlował – rzeczone zależności tłumaczy Mercedresu, który poza swoją działalnością wokalną w latach dwutysięcznych prowadził przy ulicy Szczepańskiej pamiętny klub Qushi.

Tutejsze kluby są na stałe wpisane w każdy rodzaj nocnej działalności, tak muzycznej, jak i kryminalnej. I to też specyfika tego miasta, że tu nie chodzi się do klubu, tylko do klubów. Jak spytasz kogoś w Warszawie, gdzie się wczoraj szlajał, to ci powie, że byłem w Lustrach całą noc, zajebiście było, a jak zadasz to samo pytanie komuś z Krakowa, to – w zależności od momentu w historii tego miasta – odpowie pewnie, że byłem w Roentgenie, w Krzysztoforach, w Qshi, w Łodzi Fabrycznej, tam i siam, zajebiście było. Nie idziesz do jednego miejsca, tylko idziesz na Rynek i chodzisz od miejsca do miejsca, co na pewno ma swoje plusy, bo różne gatunki się mieszają i krakowiacy są bardziej osłuchani niż mieszkańcy innych miast, ale też skutkuje tym, że ludzie niechętnie płacą za wstęp. Jak im się jeden numer nie spodoba, to już lecą do innego klubu.

Jako że na większości imprez, na które wówczas chodziliśmy, leciały co najwyżej pojedyncze numery rapowe, któregoś dnia doszliśmy z Zulusem do wniosku, że możemy przecież zrobić jakąś własną balangę i sprawić, że muzyka, która nas tak pochłania, zacznie wreszcie oddziaływać trochę szerzej. A że nasz kolega prowadził wtedy taką undergroundową – dosłownie i w przenośni – knajpę na Grodzkiej 4, to w moment doszliśmy do wniosku, że zrobimy to u niego – tak najprawdopodobniej pierwszą rapową imprezę w historii Krakowa wspomina Fredek.

Lokal nazywał się Kaplica – bo gdzieś tam był wmurowany jakiś święty obrazek – a jego funkcjonowanie opierało się na totalnym freestyle’u: gość wynajął od prywatnego właściciela piwnicę składającą się z kilku pomieszczeń, wstawił tam kilka dużych metalowych beczek, a piwo w kratach dowoził taryfą. Żadnych pozwoleń na nic nie miał, z sanepidem nigdy się nie widział, zupełna partyzantka. No i u nas podobnie – skołowaliśmy skądś głośniki, Zulus zabrał wieżę, a ja projektor na filmy 8mm. Graliśmy hip-hopowe i junglowe bity z kaset magnetofonowych i CD, a na służącym za ekran prześcieradle leciały kreskówki z Wilkiem i Zającem i jakieś inne bajki, które akurat miałem na taśmach. To był rok 1995 i z mojego rozeznania wychodzi na to, że była to też pierwsza publiczna impreza hip-hopowa w Krakowie.

Rap atak

Rozpoznawaj – się nie myl!

Hasło ukute przez ekipę Zooteki

Pierwszą dużą imprezę zrobiliśmy z Fredkiem w 1998 roku jeszcze jako MSC Promotions. Nazywała się Grand Royal KRK Hip-Hop Party i wystąpiły na niej najbliższe nam lokalne składy, Intoksynator i Czarno na Białym, a także DJ’e Krime i DMC – swoje wczesne działania promotorskie wspomina Zulus, którego zakulisowa rola na krakowskiej scenie hip-hopowej miała już za moment bardzo zyskać na znaczeniu.

To jak mogą wyglądać imprezy rapowe (i nie tylko), Tomek chwilę wcześniej zaobserwował w Londynie, gdzie spędził blisko dwa lata, między 1996 a 1998 rokiem. Tam obkupił się w ciuchy i płyty, tam widział na żywo szereg swoich ówczesnych, amerykańskich idoli i tam też zostawił po sobie jeden z najsławniejszych rodzimych tagów, czyli nieco koślawe, bo zrobione po pijaku, MSC Polska, na tle którego Hugh Grant wylewa kawę na Julię Roberts w filmie Notting Hill.

Wróćmy jednak do Grand Royal KRK Hip-Hop Party. Balangi, która stała się fundamentem krakowskiej sceny.

Klub pękał wtedy w szwach, a energia, która w nim panowała, była nieporównywalna do niczego innego, więc w mig podjęliśmy decyzję o organizacji kolejnych imprez, koncertów i bitew DJ’skich. Bo jak nie my, to kto? – retorycznie pyta Zulus, który w tamtych latach również zaczął grywać na imprezach pod aliasem DJ Zus.

Wspólnie z Fredkiem zalegalizowaliśmy działalność MSC Promotions i pod tym szyldem funkcjonowaliśmy przez kilka miesięcy, aż nasze relacje – jak to bywa w biznesie – mocno się pogorszyły i każdy poszedł swoją własną drogą. W ten sposób w 1999 roku powstała Zooteka od Zoo/Zu wziętego od mojej ksywy i TeKa od moich inicjałów; zawsze mówiłem, że Zooteka to taka rapowa dyskoteka Zulusa - Tomka Kubika. A że właściwie na każdym następnym zorganizowanym przeze mnie wydarzeniu poznawałem kolejnych rapujących ludzi – środowisko rozrastało się z tygodnia na tydzień i w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że jestem w zasadzie otoczony rapem – to podjęcie inicjatywy wydawniczej było wręcz naturalnym rozwojem tej mojej działalności.

Blisko trzy lata po Grand Royal KRK Hip-Hop Party, jesienią 2001 roku, światło sklepowych jarzeniówek ujrzała pierwsza płyta z logiem Zooteki – wyprodukowana w kooperacji ze śląskim Gigant Records, klasyczna kompilacja KRK Rap Atak. I choć już wcześniej krakowska scena okołorapowa wydała na świat sześć (!) kompaktów Karramby (którego kariera jest - swoją drogą - tematem na osobny, równie długi tekst), kasetę składu Osatsheni i debiutancki longplay Bolca, to właśnie ten krążek w mocno ortodoksyjnej, hip-hopowej optyce ówczesnego środowiska uchodzi za pierwszą czystą gatunkowo produkcję ze stolicy Małopolski.

„KRK Rap Atak” to było… wow, pierwsza lokalna płyta, która odbiła się szerszym echem. Nie odniosła chyba komercyjnego sukcesu, ale można ją było zobaczyć w Ślizgu czy Klanie, które traktowaliśmy wtedy jak biblię. Ciary przechodziły mnie już po włączeniu „Intra”… Dla mnie, jako dzieciaka, to było zupełnie niesamowite przedsięwzięcie – premierę najstarszego longplaya podpisanego charakterystycznym tagiem Zooteki wspomina Kobik, reprezentant kolejnego pokolenia krakowskiej sceny, który w tamtym momencie miał niespełna dwanaście lat. Od pierwszych nut rozpoczynającego tę składankę nagrania hejnału z Wieży Mariackiej aż po ostanie cuty DJ’a Krime’a, który głosem Wojtka Sokoła mówił wszystkim do usłyszenia, rzeczony materiał nie tylko jemu służył w owym czasie za probierz równie bogatej jak gremialnie nieznanej, lokalnej sceny. Raport z miasta, w którym równie często jak beatbox słychać było samochodowe alarmy, obok świeżo namalowanych, srebrnych blockbusterów pobłyskiwały wiecznie odpalone policyjne bomby, a po ulicach przemieszczały się ekipy, po spotkaniu z którymi trudno zbierać zęby połamanymi palcami.

I choć słychać w tym było niezaprzeczalny wpływ warszawskiej Ciemnej Strony, to czuć było również namacalny wręcz autentyzm tych relacji i nieco, odmienny rejonowy sznyt, swego rodzaju miejski folklor. Folklor, który Tobiemu i Sabotowi dyktował własny, niepodrabialny sposób akcentowania, Mercedresu skłaniał bardziej do toastingu niż rapowania, a Bastkowi podpowiadał, że ten stołeczny, smyczkowy sampel można podbić zupełnie innym niż u Volta podziałem bębnów i brzmieniem zbasowanych, klubowych stóp i werbli.

O ile więc dominującą na tym albumie barwą była szarość betonu, a ton całości – podobnie jak w przeważającej większości polskich produkcji tego czasu – był mocno uliczny, o tyle szereg różnych niuansów i detali zapowiadał już, że przyszły katalog Zooteki wypadałoby śledzić ze zwiększoną uwagą.

Nie sposób było nie docenić ówczesnego stylu Mercedresu czy hardcore’owego podejścia Firmowców. Bastek natomiast był w tamtym czasie jednym z najlepiej rapujących gości w kraju. Dopiero chwilę później, jak na scenie pojawił się Eros, to oni dwaj byli równie zajebiści, ale Bastek był chwilę wcześniej i też z każdą kolejną nagrywką był coraz lepszy – tych, którzy najwięcej zyskali na premierze „KRK Rap Ataku” jednym tchem wymienia Zulus. †o właśnie oni wydali (lub mieli wydać) pierwsze autorskie longplaye w prowadzonej przez niego, nowopowstałej oficynie.

Jeśli bowiem chodzi o dobór ludzi, którzy pojawili się na tej naszej kompilacji, to nie był on całkowicie subiektywny. Oczywiście, wiele naszych zaprzyjaźnionych ekip trafiło na nią „z automatu”, ale też było na niej miejsce dla różnych polecanych nam i trzymających poziom składów. Kilka z nich poznałem wręcz dopiero przy nagrywaniu płyty, więc to nie był tylko mój wybór. Udało nam się chyba zaprezentować pełen przekrój krakowskiej sceny tego czasu. Jeśli natomiast chodzi o odbiór, to „KRK Rap Atak” nie rozbiło żadnego banku, ale kilka drzwi nam otworzyło i na kilka kolejnych ruchów pozwoliło. To był kamień milowy dla tutejszej sceny hip-hopowej i bez niego nie byłoby zapewne „Wielkich Hitów” ani „Z dedykacją dla ulicy”. A ich autorzy nie zaprezentowaliby się na scenie Hip Hop Opola w 2002 roku.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.