Temat programu młodych kierowców Red Bulla to historia bez końca. Wraca jak bumerang praktycznie przed każdym sezonem, a od dwóch lat jest żywo dyskutowana przez roszady Pierre’a Gasly’ego i Alexa Albona. Urósł też pewien mit świetności, który od 7 lat jedzie na plecach Sebastiana Vettela, a okazuje się, że prawda jest nieco mniej kolorowa.
Program narodził się w 2001 roku, a jego założycielem i głównodowodzącym od początku jest Helmut Marko. W sumie to zespół Austriaka był podwaliną pod stworzenie tego projektu. Założenie było proste - szukamy talentów na poziomie kartingu i pomagamy im w karierze. Szlifowanie motorsportowych diamentów niezbyt wysokim kosztem. To miało, i nadal ma, bardzo dużo sensu. Łatwiej i taniej jest promować młodego chłopaka we własnych strukturach, gdzie kosztuje to zdecydowanie mniej niż łapać kontraktem „gotowy produkt”. Red Bull zresztą znany jest z tego, że inwestuje w młodzież, nie tylko w Formule 1. Przez lata akademia szkoliła i kształtowała dziesiątki młodych kierowców. Wielu z nich F1 widziała tylko w telewizji, ale część znalazła zatrudnienie na jednym z czterech miejsc, jakimi dysponuje rodzina producenta energetyków. Kilku ciekawszych kierowców wymienimy sobie za chwilę, warto jednak zacząć od początku.
POCZĄTEK DROGI
Pierwszy rzut juniorski, który znalazł się pod opieką Helmuta Marko wyglądał mniej więcej tak: Bernhard Auinger, Patrick Friesacher, Reinhard Kofler, Ricardo Mauricio, Christoper Wassermann, Christian Klein i Sebastian Vettel. Z całej tej grupki w Formule 1 znaleźli się dwaj ostatni. Pierwszy zadebiutował w barwach Jaguara, kiedy ten jeszcze był zespołem fabryczny. Potem Red Bull, odkupując zespół za symbolicznego dolara i zapewnienie inwestycji na odpowiednim poziomie (mówiło się o 400 milionach dolarów w ciągu 3 lat), przejął go z dobrodziejstwem inwentarza. To oznaczało, że weszli do Formuły 1 ze swoim kierowcą za sterami, na drugim miejscu postawili na doświadczenie i pewniaka – Davida Coultharda. Tutaj jeszcze decyzje były podejmowane z głową. Na ławce rezerwowych czekał ówczesny (przypominamy – jest to rok 2005) mistrz F3000 Vitantonio Liuzzi. Początkowy pomysł mówił o zamianie Kleina z drugim wychowankiem Red Bulla, który wszedł pod skrzydła Helmuta Marko w drugim rzucie, co cztery wyścigi. Finalnie nic z tego nie wyszło i Liuzzi pojechał łącznie w czterech wyścigach.
W 2006 roku Austriacy kontynuowali zakupy. Po przejęciu Jaguara zaczaili się na Minardi, które po latach jazdy było sprzedawane. Red Bull obiecał pozostanie zespołu we Włoszech, a żeby jeszcze mocniej oddać jego dziedzictwo postawili na włoską nazwę Scuderia Toro Rosso. W dużej mierze właśnie to zadecydowało, że Paul Stoddart zdecydował się właśnie na tę ofertę. To było coś. Po raz pierwszy ktoś dysponował realnie czterema miejscami w Formule 1. Szybko okazało się, że ekipa z Faenzy ma być stajnią typowo juniorską i służyć jako ostatni etap w szkoleniu swoich wychowanków. Ostateczny test, który miał pokazać kto jest realnie gotowy na wyższe cele. Oczywiście, nie od razu Kraków zbudowano, dlatego nie piszę nic o walce o mistrzostwo świata.
To jednak była oczywista konsekwencja i każdy kto nieco zna historię F1 o tym wie. Red Bull inwestował gigantyczne pieniądze w zespół. Stawiał na młodych nie tylko za sterami samochodu. Szefem zespołu po niedogadaniu się z Gerhardem Bergerem (w sumie całe szczęście dla nich) został Christian Horner. Został najmłodszym szefem w historii Formuły 1, a swoje stanowisko przecież piastuje do dzisiaj. Wracając jednak do kierowców. Pierwszymi kierowcami STR byli Scott Speed oraz Liuzzi. Dwóch młodych chłopaków (na tamte lata debiut w wieku 23-25 lat porównać można z obecnymi 18-, 20-latkami), pierwszy nadzieja Amerykanów na dobre wyniki za oceanem, a drugi niejako zdegradowany z Red Bulla.
Amerykanin wbrew swojemu nazwisku, był jednak za słaby na Formułe 1. Włoch w stawce się utrzymał, ale raczej tylko w „ogonach”. Ale jednego nie można odmówić Helmutowi Marko - dał im aż dwa lata. No, przynajmniej Liuzziemu. Do Speeda cierpliwość stracili tak Marko, jak i szef Toro Rosso Franz Tost. Jeździł fatalnie, w formie fizycznej był więcej niż słabej, a za jego plecami już czekał człowiek, który miał odmienić los Red Bulla w F1.
ZŁOTE DZIECKO
Sebastian Vettel miał już za sobą debiut w Formule 1. W 2007 roku w USA zastępował Roberta Kubicę po jego strasznym wypadku z Grand Prix Kanady. Niemiec był związany także z BMW, więc wybór był prosty i naturalny. Trzeba też pamiętać, że wtedy można było zdecydowanie więcej testować i Seb był niejako dużo bardziej wjeżdżony niż kierowcy jakich widzieliśmy chcoiażby w tym sezonie. Po zdobyciu punktu w debiucie absolutnie zakochany w nim Dietriech Mateschitz, jeden z założycieli Red Bulla i pomysłodawca programów w F1, chciał go za wszelką cenę w jednym ze swoich zespołów. Nie chciał on nawet słyszeć o zakusach BMW i śmiało można powiedzieć, że to był ostatni element przedwczesnego wysadzenia z fotela Speeda. Na Węgrzech w bolidzie powitaliśmy Sebastiana i okazał się on strzałem w dziesiątkę. W szóstym wyścigu, Grand Prix Chin, za kierownicą Toro Rosso, Niemiec dojechał na czwartej pozycji w fatalnych warunkach atmosferycznych słabym autem, jakim wtedy bez wątpienia dysponował włoski zespół.
Reszta to już historia. Wygrana na deszczowej Monzy w 2008 roku okraszona pole position, a potem przejście do ekpy Red Bulla. Tam tytaniczna praca Adriana Neweya przy desce kreślarskiej i ciągłe inwestycje w zespół Mateschitza rozwijały zespół w Milton Keynes w zawrotnym tempie.
Jak się okazało główny projektant oraz Vettel bardzo szybko znaleźli wspólny język i wielu widzi w tym fundament mistrzostw zdobywanych przez RBR. 2010-2013 to oczywiście osiem zdobytych tytułow, cztery przez Seba, cztery przez zespół. Fantastyczne lata, zdominowane sezony 2011 oraz 2013 i dosłowny raj. Peany pod adresem Helmuta Marko, artykuły o rewelacyjnej szkółce kierowców, która to dała nam kolejnego niemieckiego wielokrotnego mistrza świata. Zachwyty nad konstrukcjami i jazdą samego młodego Niemca. Mogło by się wydawać, że to dosłownie Idylla. Nie będę się tutaj pochylać nad spadkiem formy w erze hybrydowej, a nad „ofiarami” jakie pojawiły się po drodze.
STRZAŁY W NIEBO I W KOLANO
Carlos Sainz, Sebastian Buemi, Jean-Eric Vergne, Brendon Hartley, Jaime Algersuari, Daniel Ricciardo, Daniił Kwiat, Alexander Albon, Pierre Gasly. Ci wszyscy kierowcy pojawili się w którejś z ekip Red Bulla w trakcie lub w erze postvettelowskiej. Większość z nich raczej nie wspomina tego z uśmiechem na twarzy. Nie warto skupiać się na każdym z nich, bo to nie ma większego sensu. Wielu dostało za mało czasu nie mając nawet większej okazji żeby się wykazać, a kilku było po prostu błędami, które popełnił Helmut Marko dobierając nowy narybek, szczególnie do Toro Rosso. Natomiast część świetnie obrazuje problemy, jakie generował program rozwoju.
Carlos Sainz dostał w Toro Rosso trzy niepełne sezony. W 2015 roku rywalizował z Maxem Verstappenem, w 2016 głównym rywalem był Daniił Kwiat, a w 2017 roku przed końcem sezonu został oddany do Renault bez większego żalu. Pierwszy rok musiał być trudny. Nie zawsze dostajesz jako kolegę z ekipy faceta, który jest następnym wielkim Formuły 1. Carlos był groszy w tej rywalizacji i to nie ulega żadnej wątpliwości. W dwóch kolejnych sezonach był zdecydowanie lepszy od kolegi z zespołu, ale już w trakcie ostatniego sezonu ustalił warunki kontraktu z Renault. Kiedy Francuzi zdecydowali się podziękować Jolyonowi Palmerowi w trakcie sezonu, to dogadali się z Red Bullem na szybsze przejście Hiszpana do ich ekipy. Sainz został pożegnany przedwcześnie. Jego wyniki były bardzo dobre, a jego obecna forma pokazuje jak duży błąd popełnił Marko. W końcu po Carlosa sięgnęło samo Ferrari i to właśnie tam pojedzie w przyszłym sezonie. Tutaj prawdopodobnie wina leżała po obu stronach. Marko bardzo wierzył w swoją stajnie młodych kierowców i uważał, że nie będzie miał problemu z zastąpieniem Sainza, a ten wiedział, że Red Bull jest „zaczopowany” na najbliższe sezony przez duet Verstappen-Ricciardo.
Pierre Gasly i Alex Albon wpisują się w tę samą historię. Kiedy Daniel Ricciardo postanowił, że jego czas w Red Bullu dobiegł końca, o czym jeszcze za chwile, RBR zostało na lodzie. Sainz odszedł do Renault, a w Toro Rosso zostali Gasly i Hartley, który już został dokooptowany z braku alternatyw. Nie było już zwyczajnie po kogo sięgać, więc postawiono na Brendona, który był absolutnie fatalny w sezonie 2018. Jedyną alternatywą został Pierre, dla którego Red Bull okazał się za duży. Poza tym nie było już dalszej ławki rezerwowych.
Wybór padł na Francuza i szybko się okazało, że presja przytłoczyła Gasly’ego. Młody, nieprzygotowany na nagłą zmianę kierowca został wrzucony na głęboką wodę i niestety w niej przepadł. Max Verstappen jeździł w czołówce, a jego partner jedynie mógł liczyć na miejsca piąte czy szóste (oczywiście to duży ogólnik). Kiedy Holender potrzebował wsparcia w wyścigu, zostawał sam i zdarzało się, że zwyczajnie dublował swojego kolegę z ekipy. W trakcie przerwy sezonowej Red Bull uznał, że czas na zmianę.
W Toro Rosso jechali Alex Albon i Daniił Kwiat, syn marnotrawny. Rosjanin jeździł już wcześniej w zespole, nawet dostał się do Red Bulla, skąd później wyrzucono go kosztem Verstappena za zbyt słabe wyniki. Trudno było się dziwić i argumentów było aż nadto, ale kiedy zabrakło kierowców, Marko postawił na przywrócenie go do zespołu. Nie było już nikogo innego. Albon wszedł do Red Bulla, Gasly wrócił do Toro Rosso. Pierwszy z nich sprawiał wrażenie lepszego niż to co widzieliśmy w pierwszej części sezonu, a drugi zaczął się odbudowywać w juniorskiej ekipie. Szybko jednak się okazało, że trzeba ściągnąć różowe okulary. Obecny sezon to absolutny dramat ze strony Alexa. Max robi z nim co chce, a Taj zdaje się nie robić absolutnie żadnych postępów. Kiedy Gasly wygrywa wyścig za kierownicą drugiej ekipy, ten nie może stanąć na podium. Warto też dodać, że Albon miał startować w Formule E, ale podobnie jak Kwiat został ściągnięty w trybie pilnym, kiedy okazało się, że Daniel Ricciardo obnażył problemy kadrowe akademii Red Bulla.
No właśnie, Daniel Ricciardo. Facet, który rozprawił się z Sebastianem Vettelem na początku ery hybrydowej. Ten, który w pierwszym pełnym sezonie startów z Verstappenem w jednej ekipie był w stanie z nim wygrać. Australijczyk to absolutnie najwyższa półka kierowcy w F1, nie ma co do tego wątpliwości. Prawdopodobnie jeździłby w ekipie z Milton Keynes do dziś, gdyby Red Bull znowu nie zapatrzył się w swoją gwiazdę. Znane fanom Formuły 1 są historie „rywalizacji” Sebastiana Vettela z Markiem Webberem. Drugi z panów został sprowadzony do roli drugiego kierowcy i bezceremonialnie pomiatano nim. Nawet jeśli wina za jakiś incydent była po stronie Niemca, to i tak zrzucano ją na Marka.
To samo trafiło na duet kierowców RBR w 2018 roku. Kiedy w Baku w trakcie Grand Prix błąd popełnił Max Verstappen i oba bolidy odpadły z rywalizacji Horner oraz Marko zrzucili to na karb Daniela. Uznali go winnym zaistniałej sytuacji. Dodatkowo po sezonie Holender dostał nowy kontrakt z dużą podwyżką, o czym zapomnieć mógł Ricciardo. To przelało czarę goryczy i Australijczyk skarcił pyszałkowatą postawę osób u steru zespołu. Panowie byli święcie przekonani, że perspektywa jazdy w Red Bull Racing jest zbyt kusząca. Ten wybrał jednak Renault, które zaproponowało mu dużo większe zarobki i ciężko było się mu dziwić. Kiedyś ta wypłata musiała przyjść. Dodatkowo utarł nosa Hornerowi oraz Marko, którzy to, jak pisałem wyżej, zostali w bardzo trudnej sytuacji kadrowej i dziury w ekipach musieli łatać naprędce.
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO I PRZEKLEŃSTWO
Każda z tych historii ma jeden wspólny mianownik – Maxa Verstappena. Zauważyliście też pewnie, że zabrakło go na liście kierowców, którzy wywodzą się z programu Red Bulla. Holender to bowiem takie małe oszustwo Marko i Hornera. Kiedy w 2014 roku Jos Verstappen zaczął przymierzać swojego syna do F1, na jego stole wylądowały dwie oferty. Max był na tyle wielkim talentem, że nie potrzebował wielkiego wsparcia zespołów juniorskich plus dysponował budżetem z lat jazdy w stawce swojego ojca.
W każdym razie do domu Verstappenów przyszły dwie opcje - Mercedes oraz Red Bull. Logicznym było, że zdecydowanie się na któryś z nich otworzy mu drzwi do Formuły 1. Jednak kiedy pierwsza z nich ledwie uchylała drzwi, tak druga wykopała je z framugą. Podpisanie kontraktu wiązało się z pewnym miejscem w Toro Rosso i jazdą w stawce. Max podpisał kontrakt i „pod skrzydłami” programu wygrał F3. Poza stawką F1 spędził on tylko rok jako junior Red Bulla i to, umówmy się, tylko w jednym celu.
Wiadomym było, że Verstappen to gigantyczny talent. Natomiast jego blask absolutnie zaślepił Marko i Hornera. Od 2016 roku i nagłej promocji Holendra do głównej ekipy wszystko było robione pod niego. Niezależnie, jak wyglądała sytuacja, to on miał wyjść najlepiej. Zadaniem absurdalnie trudnym jest wejście do zespołu z człowiekiem o takiej pozycji, co pokazały przykłady Gasly’ego i Albona. Wszystko, co dobrego wnosi Verstappen, równoważy się z niszczeniem swoich kolegów z zespołu. Młodzi kierowcy musieli wejść do jaskini lwa i spróbować dotrzymać mu kroku, co okazuje się zadaniem niemal niemożliwym. Red Bull miał Ricciardo, który był kierowcą podobnego formatu, ale po profesorsku sprawę zespół. Teraz zostali na lodzie, a rozwiązania się kurczą.
CZAS WYJŚĆ Z TWARZĄ
Albon jest za słaby na Red Bulla, nie da się tego inaczej podsumować. Cały rok 2020 upływa pod znakiem zbyt słabej jazdy i gigantycznych strat do Verstappena. Oczywiście nikt nie powie tego wprost, bo to byłoby przyznanie się do błędu. Tajlandczyk dostaje słowa otuchy, jest wspierany coraz to nowymi kłamstwami, które wymyślają tak Horner, jak i Marko. Panowie zapędzili się w kozi róg. Zawirowania w stawce sprawiły, że Sergio Perez został bez zespołu, a obecny sezon to jego absolutny rozkwit. W tym momencie to on jest jednym z dwóch pozostałych kandydatów na miejsce u boku Maxa.
Pozostawienie Albona będzie fatalnym błędem. Kolejny raz w GP Sakhiru udowodnił, że to nie jest jego miejsce na świecie. Z drugiej strony Perez wygrał swój pierwszy wyścig w karierze, a ostatnie występy to absolutnie najwyższa półka. Meksykanin jest odpowiedzią na wszystkie bolączki Red Bulla. Doświadczony kierowca, bardzo szybki, który nigdy nie dostał porządnej szansy w zespole z czuba tabeli. To na ten moment jedyne logiczne rozwiązanie.
Oczywiście, to nie jest wcale łatwa decyzja. Zatrudnienie Checo jednoznacznie pokaże, że Red Bull popełniał błędy, a akademia jest w strzępach. Jasne, Yuki Tsunoda wejdzie do AlphaTauri, ale to bardziej człowiek Hondy niż ich. Dodatkowo to będzie prawdopodobnie ostatni element układanki, dzięki któremu Japończycy zostawią swoją jednostkę napędową zespołowi z Milton Keynes. Dalej w kolejce jest np. Juri Vips, ale jemu daleko do wejścia do stawki, a już na pewno nie od razu do Maxa Verstappena. Jeżeli Marko chce zachować twarz to musi podjąć tę decyzję. Lata błędnych decyzji, marnowania talentów przez zbyt szybką promocję czy nie danie im odpowiedniej szansy obecnie odbijają się czkawką. Sam do tego doprowadziłeś drogi Helmucie i teraz musisz wypić to piwo, którego sam naważyłeś.
