Po niemrawej części pierwszej coś ruszyło. I to już plus.
Naszą recenzję zeszłorocznej Akademii Pana Kleksa Macieja Kawulskiego skończyliśmy tak: Ale za to w drugiej części pojawi się Golarz Filip i oby twórcy tego nie spieprzyli. O ile dla dorosłych upiorem późnego komunizmu był przemawiający z telewizora Jaruzelski w mundurze, o tyle najmłodszych straumatyzował Golarz w aż nazbyt wiarygodnej interpretacji Leona Niemczyka. Niech tylko Maciej Kawulski nie każe mu – jak Kleksowi – pląsać i będzie git.
Git nie jest, ale źle – też nie. Głównie dlatego, że Janusz Chabior udźwignął postać Golarza, kreując naprawdę porządnego, balansującego na granicy wyrachowania i szaleństwa villaina. Widać, że Chabior czuje tragiczny rys swojego bohatera, świadomie uciekającego od nieszczęśliwej miłości na koniec świata. Może i Kawulski sięgnął przy tym po nazbyt wyświechtany topos demonicznego naukowca, jednak rola Chabiora nadała tym opowieściom o zwyczajnym szaleństwie czegoś ekstra. Błyskający oczami Golarz jest jak postać wyjęta z niemych horrorów sci-fi, zresztą ograniczenia budżetowe (umówmy się, Polska nie Hollywood) spowodowały, że świadomie bądź nie, ale jego laboratorium blisko jest do studia doktora Frankensteina z klasyka Jamesa Whale’a.
Nie zajrzelibyśmy do jego wnętrza, gdyby nie podróż Pana Kleksa, który decyduje się wejść do realnego świata, by odnaleźć zaginionego Aleksa Niezgódkę, ojca Ady. Niestety – to także najsłabszy element filmu, znów ze względu na szarżującego kompletnie nieprzystającym do całości humorem Tomasza Kota. Wiadomo – to kino familijne, tylko czy slapstickowy Kleks, który w ciągnącej się do niemożliwości scenie na lotnisku usiłuje po raz pierwszy wejść do samolotu, wart jest tego napompowanego budżetu jednej z najdroższych produkcji w historii polskiego kina? Czy – mając na uwadze to, jak mało czasu ma Kleks na wypełnienie swojej misji – sensowne są jego tańce podczas górskich przechadzek? No ale skoro za kamerą stanął Maciej Kawulski, który chyba umarłby, gdyby nie zrobił części filmu w estetyce wideoklipu, to co się dziwić, że Tomasz Kot znów gra człowieka z pogranicza powagi i dziwacznego performansu. I znów jest ten koszmarny ptak Mateusz, tym razem, naprawdę nie kłamiemy, rapujący na modłę bohatera jakiegoś klasycznego nowojorskiego teledysku. I jest to tak nieudolne, jak te wszystkie przeróbki Patointeligencji parę lat temu. Serio – nie jest tak, że w każdym współczesnym dziele kultury musi być rap.
Na kontrze mamy sensownie poprowadzony wątek Ady i Alberta, będący czytelnym skrętem w stronę dydaktyki: i ty możesz pokochać kolegę albo koleżankę, którzy myślą i czują trochę inaczej. No i OK – o neuroatypowości w polskim mainstreamie coraz więcej, nic dziwnego, że ten wątek pojawił się i tu. Zresztą scenariusz nie przypomina takiego grochu z kapustą jak w części pierwszej. Case’y podróży Kleksa oraz podróży w głąb siebie Ady i Alberta płyną równolegle i choć pod koniec oczywiście lejce znów zostały popuszczone, to całość jest bardziej zdyscyplinowana formalnie od poprzedniczki. To ważne, bo reżyserskie stilo Macieja Kawulskiego, gdzie od patosu aż kipi, a każda szczególnie istotna scena po prostu musi być podbita wyłażącą na pierwszy plan muzyką, jest dyskusyjne. Panie Macieju, jak jest czasem bez je*nięcia, to ludzie też zrozumieją.
Nie zapominajmy wreszcie o morale Wynalazku Filipa Golarza – Kleks jako reprezentant ufundowanego na wyobraźni analogowego świata biadoli nad współczesnym uzależnieniem od nowych technologii, której apostołem jest pragnący kontrolowania umysłów przy użyciu aplikacji Filip Golarz. I jest to trochę starcze pojękiwanie a la Jim Jarmusch, pokazujący w Truposze nie umierają trzęsący się środkowy palec rozwojowi cywilizacji, a trochę nieprzyjemny zgrzyt, mając na uwadze grube miliony włożone w jak najbardziej cyfrową promocję filmu. To już lepiej pokazać, jak te dwa światy można ze sobą połączyć, a nie zamykać się w Akademii i z udawaną troską pochylać nad światem w służbie sztucznej inteligencji.
Z niespodzianek? Brodka jako android, Nosowska jako wróżka, Katarzyna Figura jako wiedźma z błyskotliwym follow-upem do historii polskiego kina i Marcin Najman jako Marcin Najman, który nie wiadomo po co pojawił się akurat w tym momencie, ale przynajmniej jest zabawnie. Kraina wyobraźni znów wygląda jak po spożyciu dietyloamidu kwasu lizergowego, co w sumie nie boli, zwłaszcza, że kiedy wchodzimy w psychodeliczne wizje dziwnych zjawisk na niebie, film nabiera zęba. Trochę chwiejącego się, ale jednak – jest jakiś, czuć w tym konkretny wizualny konstrukt.
A przecież na horyzoncie część trzecia, Dziedzictwo Kleksa. Parę porad: jeszcze bardziej zwarty scenariusz. Jeszcze mocniejsze wizualne odpięcie wrotek. Wykasowanie wszystkich scen z Mateuszem. Do zobaczenia w następne Święta?
Komentarze 0