Witajcie w – takiej sobie – bajce. Recenzja filmu „Akademia Pana Kleksa”

Kleks
NEXT FILM

Sentymenty grają i tego nic nie zmieni. Kleks wciąż jara ludzi. A ja lubię, kiedy ludzi coś jara – mówił Maciej Kawulski, gdy stało się jasne, że nowa Akademia powstanie i to on stanie za kamerą. Oryginalny film sprzed czterech dekad to jeden z największych polskich blockbusterów ever; obraz kultowy dla pokolenia dorastającego na przełomie lat 80. i 90. Powrót do tego uniwersum musiał wzbudzić powszechne emocje i tak właśnie się stało.

Tegoroczna Akademia Pana Kleksa skrzy się barwami z intensywnością wprost proporcjonalną do czerni myśli, jakie można było mieć w związku z tym, że właśnie włodarz KSW z Underdogiem, Jak zostałem gangsterem i Jak pokochałam gangstera w reżyserskim dorobku porywa się na spuściznę po Krzysztofie Gradowskim. Z jego dotychczasowych dokonań wyłaniał się właściwie Patryk Vega premium. Z pewnością sprawniejszy, obyty z mainstreamowym kinem, zakochany w akcji i napędzany masowymi ambicjami, ale też w żadnym wypadku nie potrafiącym tych ambicji udźwignąć. Ze względu na zapatrzenie w ninetiesy jak z programu interwencyjnego czy zamiłowanie do kiełbasianych spektakli typu Jan Borysewicz piłujący Zamki na piasku, jadąc jeepem podczas KSW na Narodowym. Jeszcze ten dziwaczny performance Tomasza Kota w roli Ambrożego Kleksa na koncercie sanah; jeszcze ten lichy singiel Całkiem Nowa Bajka z czołówką sceny zaangażowaną w post-męskograniowy koszmarek – można było mieć obawy, że Akademia okaże się upiornym poprawczakiem, gdzie człowieka czeka w najlepszym wypadku szuwarek albo kręcenie wora.

Film z 1983 roku to dla nas zamknięty rozdział, który naszym zdaniem stracił już nieco swoje walory, co nie oznacza, że należy go nie dostrzegać lub się zwyczajnie od niego nie odbić [...] Inspirowaliśmy się więc tym arcydziełem literatury, tworząc jednak samodzielnie, bez kompleksów, pewną koedukacyjną przystań i zupełnie nową historię, która zawiera w sobie wszystko to, bez czego ciężko byłoby wyobrazić sobie „Akademię” oraz dziesiątki nowych elementów – tłumaczył Kawulski w jednym z wywiadów. Przepisał więc materiał źródłowy w ten sposób, że w centralnym punkcie umieścił nie Adasia, a Adę Niezgódkę (Antonina Litwiniak), która niespodziewanie dostaje od ptaka Mateusza (Sebastian Stankiewicz) zaproszenie do magicznej szkoły. I nagle okazuje się, że zaginiony ojciec dziewczynki (Mateusz Król) był tam mistrzem; matka (Agnieszka Grochowska) również chodziła do Akademii; Kleks to dla niej profesor-wujek. W scenie przypominającej tę z czerwoną i niebieską pigułką w Matriksie – Ada wybiera przygodę życia, zamiast świata, który dotąd znała. Ciemną stroną tej przygody będzie marsz wilków, a właściwie wilkusów (wśród nich świetna Danuta Stenka), żądnych zemsty na Mateuszu.

Kleks z połowy eightiesów stanowił czarodziejskie remedium na szaroburą codzienność dzieciaków. Sam reżyser przytomnie odnotowywał, że Akademia była wówczas tym, co najbardziej kolorowe. Jakkolwiek nie byłaby to donkiszoteria zdecydował się podjąć rękawicę i zawalczyć o podobne wrażenie w czasach, gdy wyobraźnia kryje się w pudełku, które trzymamy w ręku; gdy rzeczywistość spuentować by można tytułem oscarowego filmu Wszystko wszędzie naraz. Barwy są więc podkręcone tak ekstremalnie, jakby ptak Mateusz nie był jedynym Mateuszem granym przy tym filmie. Efekty specjalne są paździerzowe, ale nieintencjonalnie okazują się atutem produkcji (zero ironii), wywołując duchologiczną nostalgię za urokliwie nieudolnymi produkcjami młodzieżowymi z lat dziewięćdziesiątych w rodzaju Tajemnicy Sagali. Akademia udaje tu Hogwart, latające wyspy udają te z Pandory, ale prawdziwy Harry Potter i prawdziwy Avatar to są dla zarządu. Dla nas jest Kleks, który bezradnie udaje kino wysokobudżetowe, ale faktycznie wygląda tanio i telewizyjnie (nie w rozumieniu The Last of Us, tylko naszego Wow). Z lokowaniem InPostu jak z mroków Kiler-ów 2-óch i cameo Alberto. Dobra, to drugie akurat śmieszne.

Kawulskiemu udaje się czasem skutecznie zagrać na sentymencie. Oddaje epizodem – chwytający za serce – hołd Piotrowi Fronczewskiemu. Ma autorski pomysł na swojego Kleksa, granego przez szarżującego Tomasza Kota. Wykazuje się pewną czułością w opowieści o potędze fantazji i empatii, snutej z myślą o młodszym widzu, choć może okazać się, że jego Akademia trafi raczej do widzów starszych. Rzadko wywołuje facepalm, wyłączając powracający niezdrowo – wybaczcie, ale serio tak jest – dowcip o sraniu. Jest nawet coś romantycznego w tym jego marzeniu o kinie, które realizuje, porywając się na grę wyobraźni ponad stan polskiej branży filmowej i ponad własne możliwości.

Najtrudniej przejść do porządku dziennego nad nudą i niedostatkiem napięcia w jego Kleksie. Finał trochę rekompensuje, obiecujące w kontekście kontynuacji z Golarzem Filipem jest otwarte zakończenie, ale final battle to kapiszon. Zbyt wiele czasu na leżakowanie znalazło się w planie zajęć tej Akademii. Marek Fall

Pierwsze pojawienie się na ekranie Ambrożego Kleksa wygląda tak, że dostojny pedagog puszcza dzieciom muzykę z winyli i giba się przy gramofonie jak Skrillex. Takim poznajemy go w filmie Macieja Kawulskiego – niewiarygodne, ale prawdziwe.

I serio – trudno wybaczyć Kawulskiemu sprowadzenie postaci Kleksa do podskakującego ekscentryka, bo z tej roli nie wyjdzie już do końca filmu. Bez zbędnego nostalgizowania, ale od zawsze w Kleksa wpisana była swego rodzaju życiowa mądrość, a już na pewno autorytet. Ja wam pootwieram głowy i naleję do nich oleju – przekonywał w literackim pierwowzorze Jana Brzechwy, tymczasem w interpretacji Tomasza Kota Kleks sprawia wrażenie człowieka, który potrzebuje pomocy.

Ale trzeba też spojrzeć na nową Akademię Pana Kleksa z drugiej strony. O czym jest ten film? O tym, że dzieci objaśniają świat. Rezolutna Ada Niezgódka (naprawdę przyzwoita rola 14-letniej Antoniny Litwiniak), którą Bóg jeden raczy wiedzieć, czemu rzucono aż do Nowego Jorku, ustawia i prostuje wszystkich otaczających ją dorosłych. Wie, że musi troszczyć się o swoją matkę, dalej naiwnie liczącą na powrót – zaginionego lata temu – ojca. Więcej, wpływa nawet na samego Kleksa, który za pośrednictwem ptaka Mateusza zaprosił ją do nauki w swojej Akademii. Tego samego Mateusza, którego przeszłość stawia pod znakiem zapytania bezpieczeństwo i Kleksa, i jego podopiecznych.

A jak już się z tej drugiej strony spojrzy, to trzeba też pamiętać, że Akademia Pana Kleksa jest produkcją dla dzieci. I na płaszczyźnie mitycznego przekazu nie zawodzi; płynące z ekranu prawdy są proste, podstawowe, ale w punkt. Gorzej z opakowaniem. O ile scenariuszowo, choć czuć, że na razie całą historię poznaliśmy fragmentarycznie, jakoś to się wszystko trzyma kupy, o tyle produkcji Kawulskiego zwyczajnie zabrakło filmowej magii; klimatu, którego nie wykreuje się potężnym jak na polskie warunki budżetem. Czuć, że nacisk położono na efekt, tyle że wyszło przerysowanie. Tomasz Kot dwoi się i troi, ale co z tego, skoro jego Kleks zachowuje się jak chłop przebrany za czarodzieja na przedszkolnym baliku. Mateusz w wykonaniu Sebastiana Stankiewicza jest zwyczajnie irytujący, a Piotr Fronczewski parodiuje Piotra Fronczewskiego. Z plusów – w połączeniu z filmem zupełnie niespodziewanie zyskuje singiel Jestem twoją bajką sanah, ilustrując chyba najlepszy moment całości. To jest ten jedyny raz, kiedy Kawulski puszcza Excela i chwyta za emocje.

Ale za to w drugiej części pojawi się Golarz Filip i oby twórcy tego nie spieprzyli. O ile dla dorosłych upiorem późnego komunizmu był przemawiający z telewizora Jaruzelski w mundurze, o tyle najmłodszych straumatyzował Golarz w aż nazbyt wiarygodnej interpretacji Leona Niemczyka. Niech tylko Maciej Kawulski nie każe mu – jak Kleksowi – pląsać i będzie git. Jacek Sobczyński

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Komentarze 0