To nie tak, że Jakub Błaszczykowski zatrudnił Jerzego Brzęczka, bo to jego wujek. Tylko dlatego, że to jego wujek, Jakub Błaszczykowski w ogóle miał szansę zatrudnić Jerzego Brzęczka. Bo w tej relacji to były selekcjoner reprezentacji Polski ma coś do stracenia. Klub może być tylko wdzięczny, że najsensowniejszy kandydat na rynku zgodził się go przejąć w trudnym momencie.
Jerzy Brzęczek znowu to zrobił. W odpowiedzi na pytanie o perspektywy na powrót Jakuba Błaszczykowskiego do gry poczuł się w obowiązku wyliczyć zasługi jego i własne dla polskiej piłki. Dając kolejny dowód tego, jak alergicznie reaguje na wspomnienie, że jest z kapitanem i współwłaścicielem Wisły Kraków powiązany rodzinnie. Jednocześnie sam chwilę wcześniej wspominał, że więzi rodzinne i emocjonalne są dla niego ważne, więc przez ostatnie lata siłą rzeczy znajdował się blisko klubu. Dużo się mówi o Jakubie, ale przecież z Dawidem Błaszczykowskim, prezesem Wisły, wiąże go ten sam stopień pokrewieństwa. Stopień relacji rodzinnych najważniejszych osób w klubie jest naturalnie ciekawy, bo rzadko spotykany. Nietypowy. Ale w żaden sposób oburzający, niesmaczny, czy trącący nepotyzmem. Odnoszę wrażenie, że w obecnej sytuacji nadspodziewanie wiele osób rozumie, że to raczej interesujący zbieg okoliczności, niż coś godnego piętnowania. Tyle że Brzęczek najwyraźniej nie wie, że wiele osób to rozumie. I wciąż czuje się w obowiązku odpierać ataki, które nie nadchodzą. Walczy z tym, co ktoś może sobie pomyśleć, a nie z tym, co ktoś faktycznie powiedział.
To nie jest jednak zbieg okoliczności. Więzi rodzinne miały wpływ na decyzję, która została podjęta i Brzęczek na konferencji tego nie ukrywał. Tyle że miały wpływ z innej strony niż ta, która intuicyjnie przychodzi do głowy. Wyobraźmy sobie, że Brzęczek objąłby Wisłę rok temu, tuż po tym, jak został zwolniony z reprezentacji Polski. Władze krakowskiego klubu, na czele z Błaszczykowskimi, zostałyby wywiezione na taczkach. Piłkarski kraj przeżywał wówczas fazę niezadowolenia z Brzęczka. Był świeżo po analizie ośmiu sekund milczenia Roberta Lewandowskiego. Panowało powszechne oczekiwanie nadchodzącej katastrofy na Euro. Piłkarski Kraków przeżywał natomiast euforyczną fazę związku z Peterem Hyballą. Kupował koszulki z napisem “Gegenpressing” i nie mógł się doczekać, aż Wisła, zgodnie z zapowiedziami Niemca, fizycznie zje tę ligę. Zastąpienie go wtedy Brzęczkiem sprawiłoby, że właściciele klubu spotkaliby się ze ścianą niezrozumienia ze strony własnych kibiców.
Przenieśmy się o kilka miesięcy, do czerwca, gdy Hyballi już w Krakowie nie było i szukano jego następcy. Niektórzy chcieli zatrudnienia Marcina Brosza, inni wyobrażali sobie przyjście Adriana Guli. Nadal nie było jednak dobrego klimatu dla Brzęczka. Po wyrzuceniu z ławki mocnej osobowości, która dodatkowo osobiście zalazła za skórę Kubie Błaszczykowskiemu, zostałoby to odebrane jako pójście na łatwiznę. Znalezienie trenera, który nie będzie fikał kapitanowi w roli współwłaściciela i będzie go traktował z należytym szacunkiem. Wciąż nie był to też dobry czas dla wizerunku Brzęczka. Konferencje Paulo Sousy mogły się podobać, piłkarze sprawiali wrażenie zadowolonych. Jeszcze panowało wrażenie, że jeśli coś nie wyjdzie Portugalczykowi na Euro, to dlatego, że nie miał wystarczająco dużo czasu, by posprzątać po poprzedniku.
LICZNI KONTRKANDYDACI
Jesienią, podczas kryzysów Guli, gdy nieśmiało spekulowano o możliwości zmiany trenera, było już w kwestii przygotowania gruntu pod przyjście Brzęczka do Wisły trochę lepiej. Wprawdzie, gdyby go wybrano, dalej pytano by, dlaczego nie sięgnięto po również wolnych Jacka Zielińskiego, Leszka Ojrzyńskiego, Aleksandara Vukovicia, Marcina Brosza, Piotra Stokowca czy Czesława Michniewicza, ale przynajmniej postrzeganie Brzęczka w kraju już się trochę poprawiło. Sousa przegrał Euro, więc dla wielu zaczął być tym, który nie wykorzystał tego, co poprzednik mu zostawił. Brzęczek mógł powiedzieć, że on by z tej grupy wyszedł i trudno było udowodnić, że by nie wyszedł. Wprawdzie po jesiennych meczach Polska ponownie zaczęła się zakochiwać w Sousie, ale Brzęczek przestał już być uważany za ostatniego nieudacznika i jego nazwisko też przewijało się w kontekście kilku drużyn, także zagranicznych. Droga do Krakowa nie była jednak jeszcze wolna.
PUSTA KARUZELA
Wolna jest dopiero teraz. Gdy okazało się, że projekt Adriana Guli zmierza donikąd, że grając w proponowany przez niego sposób, Wisła spadnie z ligi. Gdy okazało się, że potrzeba kogoś, kto zna Ekstraklasę. I gdy okazało się, że Zieliński, Ojrzyński, Vuković, Brosz, Stokowiec i Michniewicz zniknęli już z rynku. Pozostawiony na opustoszałej ligowej karuzeli w towarzystwie niecierpianego w tej części Krakowa Michała Probierza, Brzęczek zaczął się jawić jako ostatnia deska ratunku. Zwłaszcza po tym, jak udało się namówić Radosława Sobolewskiego, by wszedł do jego sztabu, zamykając usta tym, którzy mogliby potencjalnie narzekać, że zamiast byłego selekcjonera, trzeba było brać byłego Wiślaka. Tym, co w Krakowie da się dziś wyczuć, nie jest wściekłość, że Błaszczykowscy zatrudnili wujka, lecz ulga, że udało im się namówić do pracy w klubie opcję na rynku, która daje największe nadzieje na ratunek. Jeszcze rok temu trudno byłoby sobie wyobrazić, że decyzja o zatrudnieniu Brzęczka w Wiśle zostanie przełknięta tak gładko. Ale ludzie też widzieli, że trzeba reagować.
RYZYKO BRZĘCZKA
To więc nie Wisła wzięła Brzęczka po znajomości, lecz on wziął po znajomości Wisłę. Na chwilę uznajmy, że właściciel i prezes Wisły nie mają nazwiska Błaszczykowski, tylko dowolne inne. Czy jako pierwszą pracę po reprezentacji wybrałby klub zajmujący trzynaste miejsce w lidze, mający punkt przewagi nad strefę spadkową, będący w przeddzień kluczowego meczu i mający w perspektywie kilka tygodni bardzo trudnych spotkań? Czy wziąłby ten klub, wiedząc, że nie będzie już miał okresu przygotowawczego, a okno transferowe się za chwilę domyka? Że w szatni brakuje liderów, a drużynę tworzy grupa piłkarzy ściągniętych niedawno z różnych stron świata? Czy czułby się zachęcony tym, że klub nie jest w chwilowym kryzysie, tylko wkrótce stuknie dziesiąta rocznica jego ostatniego udziału w europejskich pucharach? Że wciąż sprzedaje najlepszych zawodników, myśląc o jak najszybszym spłaceniu długów, co od prawie czterech lat nie pozwala wyściubić nosa powyżej dziewiątego miejsca? Czy nie zniechęciłoby go, że dwóch teoretycznie najlepszych piłkarzy od miesięcy leczy kontuzje? Czy wreszcie podjąłby się tego zadania, wiedząc, że jego walkę o utrzymanie będzie obserwowało liczne grono kibiców, którzy mogą być potężnym wsparciem, ale też czynnikiem paraliżującym? I sprawdziwszy, że w ostatnich dwóch i pół roku miał czterech poprzedników? Do tego zdając sobie sprawę, że po kilku miesiącach mógłby zostać tym, który jako pierwszy od blisko trzech dekad spuścił ten dumny klub z ligi? Być może dałby się na mówić, gdyby bardzo doskwierała mu bezczynność. Ale bardzo prawdopodobne, że jeszcze by poczekał, aż otworzą się jakieś bezpieczniejsze opcje w jakichś Śląskach Wrocław tego świata. Tak, jak czekał przez ostatnie dwanaście miesięcy.
TRENER Z WYŻSZEJ PÓŁKI
Brzęczek przed objęciem reprezentacji nie miał opinii wybitnego trenera, ale krok po kroku zbudował sobie jakąś renomę na rynku. Z Rakowem nie zrobił cudów jak Marek Papszun, lecz w jakimś stopniu przygotował fundamenty pod to, by ten klub w ogóle istniał na szczeblu centralnym. Gdańska nie podbił, ale Lechię, którą przejmował na dwunastym miejscu, doprowadził do piątego. Z GKS-em Katowice nie awansował, lecz kręcił się w czołówce, co dla tego trudnego do prowadzenia klubu wcale nie było w minionej dekadzie normą. Z Wisłą Płock osiągnął najlepsze miejsce od ponad dekady, a gdyby nie fatalny błąd sędziego, wszedłby z nią do europejskich pucharów. W reprezentacji nie zachwycił, ale stawiane przed nim cele osiągnął. Czyli ma bogatsze CV od zdecydowanej większości trenerów, którzy pracowali w ostatnich dziesięciu latach w Wiśle. To on ryzykuje, że skala ten dorobek spadkiem z ligi. Wisła akurat biorąc go, minimalizuje ryzyko. Sięga po trenera przymierzanego raczej do klubów z wyższej półki.
ASYSTENT DLA SZATNI
Za sukces należy też uznać zatrudnienie u jego boku Sobolewskiego, bo przecież nie każdy trener, który samodzielnie pracował już w Ekstraklasie i nie poniósł jakiejś spektakularnej katastrofy, zdecydowałby się wrócić do roli asystenta. Jeśli cech osobowościowych potrzebnych w szatni nie są w stanie zapewnić zawodnicy, trzeba spróbować dodać je z ławki trenerskiej. Być może uwaga, która w momencie zatrudnienia skupia się naturalnie na Brzęczku, powinna dosięgnąć także jego asystenta, mogącego okazać się nie mniej cennym wsparciem. Po raz pierwszy w tym sezonie Wisła naprawdę zachowała się, jakby rozumiała, że faktycznie może spaść z ligi, a nie jest to tylko gderanie pesymistów, którzy nie są w stanie pojąć wielkości projektu rosnącego im przed oczami.
PRZYGOTOWANIE NA KWIECIEŃ
Harmonogram na najbliższe tygodnie przedstawia się następująco: Brzęczek zaczyna od domowego meczu o wszystko z Górnikiem Łęczna, którego absolutnie nie może przegrać, jeśli sytuacja ma nie wymknąć się spod kontroli, a który powinien wygrać, jeśli ma choć trochę uspokoić nastroje. Później czekają go wyjazdy do Warszawy, Gdańska i Szczecina oraz mecz domowy z Lechem, w których trudno liczyć na znaczące podreperowanie dorobku. To wszystko będzie jeszcze przedzielone niewdzięcznym wyjazdem do Grudziądza. Z jednej strony w obliczu walki o utrzymanie, Puchar Polski jawi się jako mniej ważny. Z drugiej, trafiając w ćwierćfinale na III-ligowca, nie można z nim odpaść, bo poważny kryzys nowy trener będzie miał na głowie już za dwa tygodnie. Wydaje się więc, że Brzęczek musi ograć Górnika i Olimpię, a w pozostałych meczach do końca marca musi próbować zdobyć jakieś punkty. Jednocześnie, mając też w perspektywie przerwę na kadrę, jeśli uzna, że należałoby poprawić coś w kwestii przygotowania fizycznego, będzie miał szansę jakoś to skorygować, by na osiem kwietniowo-majowych kolejek zespół miał już wyraźny ślad jego obecności i był gotowy bić się o utrzymanie w lidze.
WYCZEKIWANA ZMIANA
Podczas prezentacji Brzęczek odpierał nie tylko wyimaginowane ataki w kwestii więzi rodzinnych, ale też odnośnie do preferowanego przez niego stylu gry. Środowisko wokół klubu wygląda już na tak zmęczone nieudolnymi próbami wyprowadzenia piłki z własnego pola karnego, nauki krakowskiej piłki i ślamazarnym wymienianiem podań od lewa do prawa, że złożoną przez Tomasza Pasiecznego zapowiedź o przestawieniu priorytetu na wyniki, większość przyjęła raczej z ulgą. Brzęczek, kojarzony raczej z bezpośrednimi atakami, wykorzystywaniem faz przejściowych i zwykle solidną defensywą, jest obietnicą przyniesienia dokładnie tych cech, za którymi bardzo się w Wiśle tęskni. Także w tej kwestii nie musi więc z nikim walczyć. Warto, więc by Jerzy Brzęczek szybko uświadomił sobie, że nie przychodzi do Krakowa jako “niekochany”, lecz przeciwnie: jako trener, z którym wiąże się nadzieje na utrzymanie. I na to, że akurat jego Błaszczykowscy nie zwolnią tak szybko.
Komentarze 0