Paryż nie chce czekać. Miasto blichtru burzy mury i zaczyna mówić jednym głosem

Zobacz również:Wrogie przejęcie i nowy wymiar rywalizacji. Po 15 latach z Nike Neymar został twarzą Pumy
UEFA Champions League"Paris St Germain v Galatasaray AS"
Fot. ANP Sport via Getty Images

Słońce nad sejfami Kataru nigdy nie zachodzi. W piłce jak w grze w Monopol: w końcu przychodzi czas, by zgarnąć wszystko. Paryż znowu jest magiczny. Pieniądze szczęścia nie dają, ale za pieniądze można sobie to szczęście kupić.

Idzie się na Parc des Princes drogą legend. Jakby jeszcze raz klub chciał wykrzyczeć światu, że też ma historię. Wejście VIP to oczywiście czerwony dywan i klimat jak z Opery Garniera. Musisz się pokazać, bo inaczej nie istniejesz. Dopiero obok zaczyna się mural jak z podparyskich osiedli, a na nim sól futbolu: bośniacki mag Safet Susić, wiecznie uśmiechnięty Ronaldinho i David Ginola jakby prosto z okładki Vanity Fair. Filmy w głowie wyświetlają się same. To jest Paryż: miasto wyobraźni, artystów i sukcesów, które w piłce nigdy nie przyszły.

Kto dorastał w latach 90. nigdy tego nie zapomni: meczów z Barceloną i Milanem, George’a Weaha ze ścięgnami jak z gumy albo złotego dotyku Raia, piłkarza tańczącego sambę, tak ukochanego w stolicy, że gdy odchodził, to łkał jak dziecko, stojąc pod ubraną na żółto trybuną Boulogne. Paryż od zawsze cenił wirtuozerię. To, że nie dźwigasz pianina, tylko na nim grasz. Francuzi dali światu idee zorganizowania mundialu i mistrzostw Europy. Tutaj powstał pomysł Złotej Piłki, a potem na początku lat 70. z fuzji dwóch małych klubów Stade Saint Germain i Paris FC wyłonił się twór, który za credo wziął dwie rzeczy: paryską doskonałość i światowy splendor. Mecz miał być jak wybieg, nawet pierwszym prezesem został kreator mody Daniel Hechter, znany choćby z tego, że ubierał Brigitte Bardot.

BYĆ JAK RONALDINHO

Ludzie zakochani w Mbappe i Neymarze mogą tego nie wiedzieć. Nie znają całego tła, że Paryż późno nawrócił się na futbol, bo całe życie tym futbolem gardził. To miasto snobów, gdzie główna gazeta „Le Monde” dopiero w 1995 roku włączyła strony sportowe, chociaż nawet wtedy wielu ludzi było przeciw. Jest taka scena w filmie „400 batów” Francois Truffauta: nauczyciel WF-u prowadzi grupę chłopców na trening, a ci za jego plecami po drodze rozchodzą się po kątach. Nikt nie chce grać, bo piłka długi czas była przedstawiana we Francji jako zajęcie dla troglodytów, niegodne białych kołnierzy. Zmienił to napływ emigrantów z Afryki. A potem budowa betonowych „banlieue” i dekady kolorowej telewizji z przepisem na sukces. Odtąd każdy mógł zostać milionerem, nawet ten wychowany z babcią w tekturowej chacie jak George Weah w Liberii, późniejszy zdobywca Złotej Piłki. Właśnie tak rodzi się masowość.

To też jest ciekawe: PSG miało triumfatora w wielkim plebiscycie, choć nigdy nie wygrało Ligi Mistrzów, raz tylko docierając do półfinału. Tutaj blichtr zawsze rozmijał się z wynikiem. Nie pomogły pompowane w latach 90. pieniądze Canal+ i wykreowany na potrzeby telewizji klasyk z Marsylią. Był Puchar Zdobywców Pucharów - owszem. Bywali piłkarze jak Nicolas Anelka i Jay-Jay Okocha, a potem i tak w gablocie hulał wiatr.

Nawet era Ronaldinho idealnie oddaje klimat Paryża. Brazylijczyk rozegrał dwa sezony i jedyne, co wygrał to Puchar Intertoto. Zapamiętany został jako tancerz na dwa etaty: na boisku i między ladą z barem. Vahid Halihodzić powiedział kiedyś: „Zajrzałem do jego kontraktu, a tam pół rodziny zatrudnione w PSG. Facet dzwonił do mnie co dwa dni, czy może przedłużyć sobie urlop”.

Mimo to Paryż kochał Ronaldinho. Za akcję jak ta z Guingamp, gdy samym balansem ciała wysyłał obrońców po hot-doga. Albo za popis na Stade Velodrome, kiedy usadził na tyłkach obrońców Marsylii i wystawił Jerome’owi Leroy piłkę do „pustaka”. Jerome Alonzo, bramkarz PSG powiedział po latach: „Ronaldinho już rano na śniadaniu powiedział nam, że sam wygra ten mecz. Mówił coś o stanie Zen. Że w końcu ma dobrą pogodę ducha”. Taki był: albo mu się chciało, albo nie. I jak to w Paryżu - z dwóch stron księżyca częściej wybierał tą ciemną.

Bo to nigdy nie było miejsce, w którym możesz skupić się tylko na piłce. Paryż płonął. Pierwsza dekada XXI wieku przyniosła zespół w rozsypce, miotający się od ściany do ściany, raz nawet w 2008 roku balansujący na granicy spadku z Ligue 1. To wtedy Jerome Rothen na spotkaniu z kibicami łkał: „Doceńcie, że jestem z wami, bo miałem ofertę z Lyonu”. Jako ripostę usłyszał: jaki Lyon, skoro Ben Arfa jest sto razy lepszy, a ty nadajesz się co najwyżej do tarcia chrzanu. Ciemne chmury rozganiał Pedro Pauleta, kolejny idol Paryża. Ale to już nie był ktoś w stylu Raia, czy Ronaldinho. Skromny, pracowity, piłkarz z workiem bramek, tyle że bez fajerwerków w cenie biletu.

ODLOT Z PLANY ZIEMIA

Pauleta był bohaterem czasów kryzysu. Wtedy wydawało się, że projekt PSG poniósł klęskę. Że kawiarniane plany z lat 70. mocno się zdezaktualizowały, a upgrade’u nie widać. Bywało, że mecze rugbistów przyciągały większą publikę niż piłka. Znudzony tłum rozrywkę znalazł w szerzeniu nienawiści. Nawet 16. dzielnica Paryża, ta od buchającego snobizmu, poczuła czym są zamieszki „plebsu”. Po meczu z Hapoelem Tel Awiw jednego fana zastrzeliła policja, inny w dniu święta narodowego wyciągnął z futerału na gitarę strzelbę i zrobił sobie tarczę z prezydenta Jacquesa Chiraca.

To był PSG walczący z chuliganami i szukający wielkiego sponsora. W świecie piłki rządziła już tiki-taka, ludzie patrzyli na Hiszpanię, a Francja dalej była w lesie. To jak wiele dzieliło PSG od etykietki superklubu pokazuje sparing z Legią Warszawa rozegrany dekadę temu. Wtedy gole strzelał jej Michał Żyro i Takesure Chinyama. Wkrótce stało się to niemożliwe, bo razem z pieniędzmi Kataru Paryż oddalił się od ziemi. Odtąd sparingi grało się już na 80-tysięcznikach i nie z Legią, tylko z Realem Madryt.

23 listopada 2010 roku zmienił wszystko. W Pałacu Elizejskim spotkali się prezydent Francji Nicolas Sarkozy i prezydent UEFA Michel Platini. Obok nich siedział emir Tamim Ben Hamad Al Thani. Katar, niewielkie państwo ściśnięte między Arabią Saudyjską a Iranem szukał mocnego sojusznika. Wiedział, że ONZ i FIFA to plac Francuzów. Ci z kolei ochoczo szukali bogatych zagranicznych inwestorów. To była transakcja wiązana: dajcie nam mundial w 2022 roku, to przyjdziemy do was z naszymi pieniędzmi.

Przyszli m.in. na Parc des Princes, miejscu idealnym do inwestycji, bo w fazie rozkładu, z ogromnym potencjałem miasta, do którego lgną biznesmeni i celebryci. Doradzał im to choćby Arsene Wenger. Mówił wprost: gdzie indziej znajdziesz 12-milionową metropolię bez wielkiego klubu? Londyn miał sześć zespołów w Premier League. PSG rok przed wejściem Katarczyków zajął w słabej lidze francuskiej 13. miejsce.

FANTOMAS NA KIEROWNICY

Umowa została podpisana w czerwcu 2011 roku. Spółka Qatar Investment przejęła PSG, a że w całości należy do państwa katarskiego, to siłą rzeczy francuski klub stał się klubem… azjatyckim. Twarzą projektu został Nasser Al-Khelaïfi, syn rybaka, który znalazł się między bogatymi, bo świetnie grał w tenisa. Zaprzyjaźnił się z emirem Kataru na korcie. Po latach dostał posadę w Al Jazeerze, federacji tenisa, a na końcu usłyszał: „Weź zajmij się tym PSG”. Dzisiaj w Paryżu śmieją się, że jest jak manekin z tektury. Na czole ma wypisane złoża gazu, pustynię i służalczość wobec emira. Bardziej niż klubem zajmuje się tym, by z twarzą wyjść z wszystkich bomb korupcyjnych, które co chwilę wybuchają mu w rękach.

To dlatego o PSG mówi się, że to klub stale roztrzaskujący się skały. Że miała być Liga Mistrzów w pięć lat, a do dziś jej nie ma. Ponad miliard euro wydali paryżanie na transfery i dopiero teraz doszli do finału. Nasser Al-Khelaïfi rzadko zabiera głos. „Le Monde” nazwał go kiedyś Fantomasem z filmów Louisa de Funesa. Pojawia się i znika. Klubem najczęściej kieruje dyrektor komunikacji Jean-Martial Ribes. A dyrektorzy sportowi są tak rozpasani, że Patrick Kluivert na jednym tournee nie rozpoznał kiedyś Thomasa Meuniera, każąc mu wysiąść z samochodu. Belg po odejściu z PSG powiedział, że nie do końca poczuł klimat Paryża. W Club Brugge piłkarze chodzili na rzutki i bilard, a w PSG wynajmowali pałace jakby chcieli ścigać się na portfele.

To jest klub absurdu. Z jednej strony obrzydliwie bogaty, a z drugiej tak bardzo mający wszystko w poważaniu, że przed jednym z meczów piłkarzom w pałacu w Wersalu odmówiono wydania śniadania. Właściciel stwierdził, że PSG nie opłaciło ostatniej wizyty. Ktoś o tym zapomniał, myśląc, że tutaj wszystko robi się samo. W 2015 roku po tournee w Austrii pilot prywatnego samolotu nie chciał wystartować, bo nie dostał przelewu za paliwo. Sytuację ratował dyrektor sportowy Olivier Letang, wyjmując firmową kartą kredytową. Rzecz osobliwa jak na klub, który ściąga Neymara za 220 milionów euro.

To jest urok korporacji. Łańcuchów ludzi tak długich, że na końcu nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności, a pociąg gubi tory. Al-Khelaïfi nie dość, że rzadko bywa w klubie, to jeszcze lubi ograniczać kontakt do WhatsAppa i komunikatów w stylu „Nie podoba mi się to”, albo „Potrzebuję raportu”. Kiedyś w dniu Bożego Narodzenia spacerował po Polach Elizejskich i zobaczył na witrynie głównego sklepu PSG błąd ortograficzny w sloganie pisanym po arabsku. Dyrektor generalny zanim usiadł do kolacji najpierw dostał wiązankę od szefa, a za chwilę wiadomość o treści: „Potrzebuję raportu”. To wszystko składa się na obrazek klubu, który chce być wielki, a wykłada się na detalach.

RAJ ODNALEZIONY

Paryż nie wygrał Ligi Mistrzów ze Zlatanem Ibrahimoviciem. Nie zrobił tego też z Carlo Ancelottiego, choć ten w innych miejscach zwyciężał pięć razy, często słysząc o sobie, że jest „Mr. Champions League”. Pomyłką był Laurent Blanc. A potem ze ścianą zderzył się Unai Emery, który dał się podporządkować gwiazdom, zgubił Angela di Marię, a na koniec we „France Football” mówił: „Raz przegrałem Ligę Mistrzów przez VAR, a drugi raz zderzyliśmy się z gigantem”.

Remontada Barcelony, gdy w ostatnich minutach PSG wymieniło pięć podań pokazuje jak bezradny był to zespół. Nawet w lidze Emery dał sobie odebrać tytuł Monaco. Nowe twarze szybko zapadły się pod ziemię. Jese uciekł do Las Palmas, Grzegorz Krychowiak do West Bromwich, a Hatem Ben Arfa nie uciekł nigdzie, bo miał wieczną nadwagę, dając się przyłapać z kebabem w ośrodku treningowym Camp des Loges.

Dopiero Thomas Tuchel przywrócił w Paryżu normalność, choć i w tym okresie nie brakowało głosów, że to dalej szatnia leserów, wygrywających Ligue 1 w marcu, a potem myślących o Ibizie i jachtach w Saint-Tropez. Tuchel też walczył z dyrektorem sportowym Antero Enrique. Też dostawał za to, że nie ma pomysłu kim wypełnić środek pola. Miał to szczęście, ze udało mu się odnaleźć Di Marię, pomieścić cały ten gwiazdozbiór z przodu i pozwolić Mbappe z Neymarem działać.

Jeszcze przed fazą pucharową Ligi Mistrzów sporo było sygnałów, ze to może być ich sezon. Że Neymar dojrzał. Że Kylian Mbappe ma obsesje jak Ronaldo, bo zaczął zapisywać gole na treningach. I że ta grupa ludzi w końcu pedałuje w jednym kierunku, chodząc razem na grilla do Neymara, albo wrzucając wspólne fotki na Instagram. To już nie jest sztuka teatralna, gdzie każde otwarcie szafy zwiastuje wypadnięcie trupa. To jest Harlem Globetrotters na boisku, powiew nowej fali w najlepszej akademii w kraju i marketingowa winda goniąca Real i Barcelonę.

Katarczycy dekadę temu mieli sen: zbudować markę, która będzie sexy i za którą pójdą ludzie. Oni już teraz rocznie sprzedają milion koszulek PSG, choć w 2010 roku było to tylko 200 tysięcy. Nie da się być w Paryżu i nie dotknąć loga wieży Eiffla. To klub, który raz pokaże na trybunach Jay-Z, innym razem Shakirę, a młodych przyciągnie do siebie Neymarem i Mbappe. Oni są jak dwie powiewające flagi: mają energię, uśmiech i nie wahają się go użyć.

Mbappe to bohater jakiego Paryż szukał od lat, choćby w osobie Anelki. Chłopak pokazujący, że PSG nie jest dziś tylko klubem bogatych. Mbappe jest przecież z biedy. Ma ciągnący się do nieba mural w podparyskim Bondy jak Zizou w Marsylii. Nie zapomina o korzeniach. I zawsze mówi: Ici c’est Paris. Jak miliony młodych z banlieue, którzy w rapowych teledyskach z dumą eksponują logo PSG. Klub śmietanki przestał w końcu dzielić miasto.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Żebrak pięknej gry, pożeracz treści, uwielbiający zaglądać tam, gdzie inni nie potrafią, albo im się nie chce. Futbol polski, angielski, francuski. Piszę, bo lubię. Autor reportaży w Canal+.