Dwa kilometry od granicy z Belgią, we wsi Camphin-en-Pévèle trenują być może przyszli mistrzowie Francji. Christophe Galtier już dawno nie boi się mówić, że idzie po tytuł. Trzy tygodnie przed końcem ligi ma punkt przewagi nad PSG, niesamowitego Buraka Yilmaza i fałdę kłopotów, które póki co dało się nakryć dywanem. Lille naprawdę wyciska z tego sezonu maksa.
Ten sezon we Francji to są sceny. Galtier, wielki fan kina, który w biurze wywiesił plakat z filmu „Przygoda jest przygodą” Claude'a Leloucha mówi, że czuje się jakby sam grał w jakiejś bajce. Też mamy tu wyścigi, wybuchy i napady, gdzie mali próbują ograbić dużych. Lille ma cztery razy mniejszy budżet od PSG. Piłkarzy szuka na przecenach albo podaje im rękę, gdy czują się niechciani w innych miejscach. Dopiero co w kwietniu upokorzyli Paryż, mając w składzie czterech graczy wyszkolonych przy Parc des Princes. To kolejny klub, który w piłce najmocniej wierzy w potencjał.
Galtier już kiedyś tu był. Wychował się w Marsylii na jednym osiedlu z Erikiem Cantoną, ale jako piłkarz grał w Lille przez trzy sezony. Polubił północ za powściągliwość i za to, że przyjaźni nie buduje się tutaj w dwa dni. To miejsce jest inne niż reszta Francji. 50 minut pociągiem od Brukseli, nieco ponad godzinę od Londynu, blisko Flandrii, co widać nawet w ośrodku treningowym, który przypomina flamandzkie gospodarstwo rolne. Są tu ceglane ściany i wystawy artystów, malujących Edena Hazarda z Davidem Bowiem. Podczas jednej z instalacji przywieziono nawet kawałki muru berlińskiego. W tej niecodziennej scenerii Galtier najpierw utrzymał drużynę w lidze, a rok później zdobył wicemistrzostwo. Obecny sezon jest pójściem krok dalej, choć wydawało się, że dalej się nie da.
Teraz Lille ma przed sobą trzy ostatnie schody: najważniejszy w piątek z Lens, które ciągle ma szansę na puchary. Jeśli lider Ligue 1 wygra wszystko do końca, będziemy wspominać parady Mike’a Maignana, kiwkę Jonathana Bamby i bramkę Yilmaza w 85. minucie meczu z Lyonem. Francja rzadko przykuwa wzrok zwykłego kibica, a tym razem przykuła, gdy Lille z 0:2 wyciągnął wynik na 3:2. Galtier po ostatnim gwizdku wykonał efektowny fikołek. Tak tworzy się sceny, które wychodzą poza francuską bańkę.

Yilmaz ma 35 lat. Po meczach dostaje SMS-y od prezydenta Erdogana i mówi: „W piłce liczy się gablota”. Jest jednym z niewielu w składzie, który w życiu cokolwiek wygrał. Didier Drogba, kumpel z Galatasaray, już w 2013 roku pytał go: „Co ty jeszcze robisz w tej Turcji? Dlaczego nie spróbujesz sił gdzieś wyżej?”. Namówił go dopiero Luis Campos, były nieformalny dyrektor sportowy Lille, któremu Yilmaza podpowiedziała spółka Scoutly Limited. W tej chwili cztery ostatnie mecze „Les Dogues” to cztery gole Turka. Jest tak napalony na mistrzostwo jakby znowu odhaczał trofea w Turcji.
KRÓL MIDAS CAMPOS
Kibice Lille z powrotem mają przed oczami 2011 rok. W XXI wieku już raz byli mistrzem, ale działo się to zanim w Paryżu pojawiły się pieniądze z Kataru. To nie była drużyna Mbappe i Neymara, raczej Melvuta Erdinga z Guillaumem Hoarau. Na północy szaleli Moussa Sow, Gervinho, a na gwiazdę ligi powoli wyrastał Eden Hazard. Tytuł pieczętował Ludovic Obraniak golem na Parc des Princes. Dzisiaj wszyscy ci ludzi we francuskich mediach opowiadają o podobieństwach sprzed dekady, ale prawda jest taka, że to zupełnie inne kluby. Galtier, gdy zimą 2017 roku przychodził do Lille, do złotych czasów Rudiego Garcii mógł się tylko uśmiechnąć. Klub niby miał nowego właściciela, ale miał też zawalenie się trybuny w meczu z Amiens, zakaz transferowy i wtargnięcie kibiców na boisku. Nowa era rozpoczęła nowe kłopoty.
Gerard Lopez, luksemburski przedsiębiorca w grudniu skończy 50 lat i dzisiaj już wie, że sport nie jest normalnym biznesem. Fortuny dorobił się na inwestycji w Skype’a, ale gdy w 2016 roku zanurzył się w świat piłki, po chwili ledwo trzymał głowę nad wodą. Jesienią 2020 roku po trzech latach wyszedł z klubu, bo ten po prostu się nie spinał. 2018 rok zamknął stratą 120 mln dolarów, a 2019 - kwotą z minusem 77 mln. Dopóki w piłce panowała hossa, wierzyciele tolerowali ten stan. Ale pandemia po pierwsze zabrała wpływy z biletów, po drugie wywróciła do góry nogami kontrakt telewizyjny we Francji. Klub w styczniu znalazł się na skraju bankructwa. JP Morgan i Elliott Management zażądały spłaty długów, więc Lopez rozpoczął konszachty z funduszem z Luksemburga. Dzisiaj jest już poza Lille, nie ma też dyrektora Luisa Camposa, a wkrótce prawdopodobnie nie będzie też trenera i kluczowych piłkarzy.
Nie ma wątpliwości: ewentualne mistrzostwo oznacza rozbiórkę drużyny. Lille gra jakby końca świata miało nie być, ale ten się zbliża i jest efektem kilku ostatnich lat, gdy przeholowano z kontraktami i budową stadionu. To, że pieniądze rozchodzą się na boki długo maskowano transferami. Nicolas Pepe został sprzedany za 80 mln euro, Victor Oshimen za 70 mln, Rafael Leao za 29 mln, a Gabriel za 26 mln. Cała czwórka kosztowała Lille niecałe 40 mln euro, a dała zwrot pomnożony przez pięć. Duża w tym zasługa Galtiera, ale przede wszystkim wspomnianego Camposa, pana „Billion Euro Man”, który od lat blisko trzyma się z Mourinho i Mendesem. Innymi słowy: tam, gdzie jest Campos, tam zaraz zaczyna krążyć pieniądz.
PODRÓŻ DOOKOŁA ŚWIATA
Campos nazwisko wyrobił sobie w Monaco. Transfery Falcao, Jamesa i Moutinho są tu nieprzypadkowe. Gdy przykręcono kurek, zaczął inwestować w potencjał, by za chwilę robić z tego górę złota. To za jego kadencji kupowano tanio (m.in. Lemar, Fabinho, Bakayoko, Mendy) i sprzedawano drogo. To jego piłkarze przynieśli drużynie z Księstwa prawie miliard euro. W Lille też potrafił dokonywać niemożliwego, od razu przekonując Gerarda Lopeza, że trzeba zaufać technologiom. Efektem transfery Soumaré i Ikoné z rezerw PSG, wiara w odrodzenie Renato Sanchesa albo wyciągnięcie Zekiego Celika z drugiej ligi tureckiej, dzisiaj reprezentanta kraju z ofertami z Premier League. Sven Botman, 21-letni szef obrony za chwilę też pójdzie wyżej i drożej. Rok temu Ajax oddał go za 8 mln euro.
Wszystkie te transakcje nadzorowała należąca do Camposa firma Scoutly. Pracuje w niej 29 skautów podzielonych na pięć części świata. System rotacyjny sprawia, że każdy co dwa miesiące pochyla się nad inną częścią zawodników, nie znając ocen wystawionych przez kolegów. Baza danych zbiera informacje i jeśli co najmniej trzech skautów oceni gracza w skali 4-5, wysyła informację do Camposa. Portugalczyk w 2018 roku dostał list i statuetkę samolotu od firmy Star Alliance, ponieważ okazał się ich najlepszym klientem. W ciągu dwunastu miesięcy zaliczył 390 400 km, czyli mniej więcej dziesięć razy obleciał ziemię. Bywały dni, że wieczorem oglądał mecz Lille, a już o 1:30 był w Turcji, by z samego rano negocjować Yusufa Yaziciego, ostatnio rezerwowego u Galtiera, ale nadal z potencjałem, by kiedyś dało się na nim zarobić.
Lille jest dziś oknem wystawowym. Oferty mają prawie wszyscy. Jeśli jesteś młodszy od 37-letniego Jose Fonte, to wiedz, że zaraz ktoś zadzwoni z pytaniem „Ile?”. Przykładowy Mike Maignan sześć lat spędził w akademii PSG, ale to dla Lille za chwilę zarobi pieniądze, od dawna wysłuchając podszeptów Milanu. 25-latek w Ligue 1 obronił 10 na 32 rzutów karnych, ostatnio choćby w kwietniowym starciu z Metz. W tym sezonie ma aż 19 czystych kont. W ogóle czasami można odnieść wrażenie, że niemal w pojedynkę utrzymuje Lille w walce o mistrzostwo. Galtier mówi o nim: „Dla niego 3:0 i 3:1 to nie jest to samo. Jest wściekły, jeśli kończy mecz ze straconą bramką”.
GRA BEZ PIŁKI
Ta statystyka robi wrażenie. W tej chwili na 35 meczów drużyna ma zaledwie 22 stracone bramki. To, jak Galtier ustawia piłkarzy, świetnie widać było w dwóch meczach z PSG (0:0 i 1:0), gdy w ciągu trzech godzin Lille oddało cztery strzały na bramkę. Posiadanie piłki wyniosło kolejno 31 i 35 procent. Benjamin Andre, lider środka pola, mówi, że siła zespołu tkwi w tym, co robi, gdy nie ma piłki. Jest zwarty, skoncentrowany, szybko zamyka strefy i jeszcze szybciej wyprowadza kontry. Ma aż ponad 70 procent wygranych pojedynków w powietrzu, pod tym względem dwójka środkowych obrońców Botman i Fonte jest w pierwszej piątce ligi. Christophe Galtier już podczas ośmiu lat w Saint-Etienne mówił: „Najważniejszy jest pressing!”. Tylko raz udało mu się wygrać Puchar Francji, ale dziś, gdy ma lepszych wykonawców może marzyć wyżej.
Dzisiaj jest jednym z niewielu trenerów we Francji, który mógłby zainteresować zagraniczne kluby. Francuzi nie mają ostatnio dobrej marki w Europie. Galtier był kiedyś asystentem Alaina Perrina w Portsmouth, mówi po angielsku i włosku, ale zapytany w rozmowie z „20 Minutes” o zagranicę, odpowiada: „Kiedyś o tym marzyłem. Dzisiaj już mi przeszło”. Podobno chce go Napoli. Fabrizio Romano, dziennikarz rzadko strzelający ślepakami, podpowiada Niceę. Galtier na razie milczy. Wiadomo jednak, że wciąż ma dom na południu Francji, a w wywiadach już nieraz wspominał o tęsknocie za morzem i wnukami na Korsyce w Ajaccio.
Lille jedzie na finansowych oparach. Piłkarze od roku mają zamrożone premie. Nawet jeśli wygrają mistrzostwo, to Galtiera nie utrzymają. On już latem mówił, że wraz z odejściem Camposa kończy się plan, który nakreślono w 2017 roku. Wypowiedź o końcu triumwiratu (Galtier, Lopez, Campos) źle została odebrana w klubie. Ale zimą odszedł też Lopez i właściwie dzisiaj sam został na polu bitwy. Maj 2021 to ostatnie tchnienie tej ekipy.
Kiedyś w Saint-Etienne po stresującym weekendzie Galtier chodził do kina o godzinie 14.00 w poniedziałek. Siedział na sali kompletnie sam. To był jego sposób na radzenie sobie ze stresem. Dzisiaj mówi, że stres jest jeszcze większy, ale na kino nie ma już czasu. Po zakończeniu sezonu wzorem Marcela Desailly'ego chce wybudować salę z ekranem w domu. Najpierw jednak bój z PSG i mistrzostwo. Zestaw końcowy Lens, Saint-Etienne i Angers nie brzmi jak Mission Impossible.
