Pierwszy Pistolero niemieckiej piłki. Piękny Bruno pomoże Piątkowi (KOMENTARZ)

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
labbadiaglowne.jpg
Ronny Hartmann/Bongarts/Getty Images

Hertha Berlin zatrudniła czwartego trenera w tym sezonie. Ale pierwszego prawdziwego. Bruno Labbadia na pewno nie zbuduje w stolicy Niemiec potęgi, lecz przynajmniej wyleje pod nią fundamenty.

Ta historia zaczęła się w malowniczej czterotysięcznej wiosce Lenola, sto trzydzieści kilometrów na południe od Rzymu. Dwoje prostych robotników wyjeżdża stamtąd w 1956 roku szukać lepszego życia w Republice Federalnej Niemiec, dokąd zapraszani są gastarbeiterzy z południa Europy. On zajmuje się budownictwem podziemnym, ale nie jako inżynier, lecz zwykły robotnik. Ona pracuje w fabryce karniszy. Ich syn, z wykształcenia sprzedawca ubezpieczeń, chciałby uchodzić za światowca, najwięksi traktują go podejrzliwie. Choć rodzi się już w Darmstadt, dziesięć lat po emigracji jego rodziców, niemieckie obywatelstwo otrzymuje dopiero jako osiemnastolatek. W tym samym czasie wkracza do świata, który na kolejne trzydzieści pięć lat staje się jego domem. Świata Bundesligi.

WĘDROWNY PISTOLERO

Nie ma drugiego człowieka, który podobnie jak Bruno Labbadia, strzeliłby ponad sto goli zarówno w Bundeslidze, jak i na jej zapleczu. Był pierwszorzędnym napastnikiem drugorzędnym. W reprezentacji Niemiec uzbierał tylko dwadzieścia dwie minuty w nieznaczących meczach towarzyskich. Dwa razy był mistrzem Niemiec, ale nigdy nie był gwiazdą ligi. Był za to nierozłączną częścią krajobrazu zawodowej piłki w Niemczech. Nieprzerwanie przez dziewiętnaście lat. Od drugoligowego debiutu w barwach SV Darmstadt, do drugoligowego zakończenia kariery w barwach Karlsruhera SC. Po drodze zwiedził prawie cały kraj. Hamburg, Kaiserslautern, Monachium, Bremę, Kolonię i Bielefeld. W Bundeslidze grał prawie ponad trzysta, a w 2. Bundeslidze ponad dwieście razy. Nigdzie nie zapuścił korzeni. Nigdzie nie wytrwał dłużej niż trzy sezony. Nigdzie nie zakochano się w nim bez pamięci. Chociaż wszędzie go szanowano. Nie miał problemów z regularną grą i nie miał problemu z regularnym zdobywaniem bramek. A gdy je zdobywał, układał dłonie, imitując strzelanie z rewolweru. Labbadia był „Pistolero” zanim to było modne. Także dlatego z Krzysztofem Piątkiem powinien się dogadać.

labbadia.jpg
Bongarts/Getty Images

NIEMODNY MODNIŚ

Jako trener chciał być światowcem, ale znów zwykle uznawano go za trenera drugiej kategorii. Ksywka „Piękny Bruno” ma w sobie spory ładunek szyderstwa. Bo Labbadia uchodzi za człowieka, dla którego bardzo ważne jest, jak go postrzegają inni. Zawsze ma idealnie dopasowaną koszulę i wypastowane buty. Zwierzał się, że nie cierpi choćby minimalnego zarostu. Nie jest ulubieńcem mediów ani kibiców. Gdy zatrudniano go w Wolfsburgu, fani tego klubu śpiewali „Spadniemy i nie wrócimy nigdy, bo mamy Bruno Labbadię” (po niemiecku się rymowało). To trener, który zawsze musi coś udowadniać. Choć jest modnisiem, nie uchodzi za modnego. Ale że bywa potrzebny, jako trener też zwiedził już połowę Bundesligi. I także nigdzie nie zagrzał miejsca.

STARA GWARDIA

Choć jest ledwie rok starszy od Juergena Kloppa, nigdy nie postrzegano go za trenera nowej fali. Bayer Leverkusen, pierwszy klub z najwyższej ligi w jego trenerskiej karierze, przejął w 2009 roku. Akurat wtedy, gdy całkowicie zmieniał się profil trenerów chętnie zatrudnianych przez niemieckich dyrektorów sportowych. Wtedy rozpędzała się kariera Kloppa, wtedy furorę robił młody Thomas Tuchel, a inni szefowie klubów zaczęli dostrzegać, że ludzie, którzy nie grali w Bundeslidze, mogą się w niej znakomicie sprawdzać jako trenerzy. A przy tym barwnie opowiadać o taktyce, strategii, psychologii i swoich metodach. Labbadia był wyborem jeszcze z dawnych niemieckich czasów. Były bardzo doświadczony piłkarz, z zamiłowaniem do ciężkiej pracy i sporej dyscypliny.

STRAŻAK NOWYCH CZASÓW

Kłamstwem byłoby jednak stwierdzić, że tego typu trenerzy przestali być w Niemczech potrzebni. Często zdarzało się, że kluby zaczynały sezon z jakimś „seksownym” nazwiskiem na ławce, ale gdy wpadały w tarapaty i zaczynał im grozić spadek, potrzeba było starego, dobrego strażaka. Zatrudnianie ludzi pokroju Petera Neururera, Eduarda Geyera czy Feliksa Magatha byłoby fatalnie odebrane, ale Labbadia często okazywał się dobrym kompromisem. Przynosił do pracy tradycyjne niemieckie wartości piłkarskie, które w walce o utrzymanie są bardzo przydatne, ale był do przełknięcia dla opinii publicznej. Żadne to długofalowe rozwiązanie, nic, po czym dyrektorzy sportowi będą zbierać nagrody za kreatywność, ale za to duża nadzieja na posprzątanie bałaganu, zanim zrobi się miejsce dla kogoś innego.

SZCZYT W HSV

Tak w dużej mierze wyglądała cała kariera trenerska Labbadii. Zaczynał jeszcze od klubów z wysokimi ambicjami, ale później musiał schodzić coraz niżej. Z Hamburgerem SV był w półfinale Ligi Europy, ale za drugim podejściem musiał go ratować w dramatycznej sytuacji przed spadkiem. Uratował po golu w doliczonym czasie gry rewanżowego meczu barażowego. Z VfB Stuttgart był w finale Pucharu Niemiec i wytrwał prawie trzy lata, co nie udało mu się nigdzie indziej. Przez prawie dwa lata był potem na bezrobociu. Gdy zadzwoniło zdesperowane HSV, okazał się nie mniej zdesperowany i postawił żonę przed wyborem: Majorka albo Hamburg. - Ale nie czekałem, aż odpowie – wspominał. W podobnie fatalnej sytuacji przejmował potem Wolfsburg. I znów uratował go przed spadkiem. A potem wprowadził do europejskich pucharów, za co podziękowano mu wyproszeniem ze stanowiska. Znów nic nie wyszło z długofalowej pracy w jednym miejscu.

MONOTONNE TRENINGI

Pod koniec kariery piłkarskiej Labbadia spotkał się w Arminii Bielefeld z Arturem Wichniarkiem. Gdy zapytałem kiedyś Polaka, jakim trenerem jest jego były kolega z drużyny, odpowiedział w sposób, który wiele wyjaśnia. - Jego treningi trwają nawet trzy godziny, z czego godzinę zajmuje gadanie. Kiedy spojrzy się na jego karierę, pierwsze miesiące w nowym klubie zawsze są super, a potem wszystko idzie w dół. Zawodnicy się męczą, jeśli trener mówi o tym samym. Drużyna to wiele charakterów, które trzeba okiełznać. Do każdego trzeba podejść indywidualnie. Kilku będzie w dalszym ciągu słuchać trenera z uwagą, inni po paru miesiącach już nie do końca – opowiadał.

POWSTANIE DRUŻYNA

Nie słychać zawodników opowiadających w mediach, jak Labbadia otworzył im umysł, albo jak ciekawe są jego treningi. Wiadomo za to, że jego drużyny są zwykle poukładane w defensywie, wiedzą, co mają robić i mają siłę, by to wykonać. Wygrywają sporo pojedynków. Pracują i walczą. Czasem potrafią też grać ofensywnie i efektownie, jak było w Leverkusen czy ostatnio w Wolfsburgu, ale na pewno nie jest to znak rozpoznawczy tego trenera. Znakiem rozpoznawczym jest solidność i porządek. A tego akurat Hercie Berlin bardzo ostatnio brakowało. Piątek powinien bardzo skorzystać na samym tym, że za jego plecami powstanie wreszcie drużyna.

BUDOWA ŚREDNIEGO KLUBU

Zatrudnienie Labbadii to sygnał, że w Berlinie coś sobie uświadomili. Zrozumieli, że aby zbudować wielki klub, najpierw trzeba zbudować średni. W Hercie marzyli o jakimś wielkim, elektryzującym wszystkich nazwisku. Zeszłego lata próbowali namówić Andre Villasa-Boasa, w ostatnich miesiącach trzy razy startowali po Nika Kovaca. Dostawali kosza. Zostawali z Antem Coviciem Juergenem Klinsmannem czy Alexandrem Nourim, co mogło się skończyć spadkiem z ligi, jeśli sezon zostałby dograny. Teraz wiadomo, że jeśli zostanie dograny, Hertha na pewno z ligi nie spadnie. Bo Labbadia to nie jest trener, który spada z ligi. Żeby marzyć o czymś więcej, Hertha potrzebuje podstaw. Porządku, poukładanej drużyny, działających mechanizmów. Zanim będzie walczyć o mistrzostwo, potrzebuje awansować do Ligi Europy. A Labbadia jest w stanie to zapewnić. O Dieterze Heckingu mówiło się kiedyś, że z każdą drużyną Bundesligi potrafiłby zająć siódme miejsce. O Labbadii też można to powiedzieć. W przypadku trenera Herthy, to akurat komplement. Zanim do Chelsea przyszedł Jose Mourinho, trzeba było Claudia Ranieriego. Zanim Manchester City objął Pep Guardiola, potrzebny był Roberto Mancini. Tak samo jest w Hercie. Labbadia to nie jest dobra osoba, by zbudować wielką Herthę, ale jest dobra, by chociaż zacząć ją budować.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.