Jerry Krause zbudował wielkie Chicago Bulls w latach 90., ale i tak wspominany jest dzisiaj bardziej jako osoba, która doprowadziła ten zespół do przedwczesnego końca. Obecnie odpowiedzialność ta spadła na barki Arturasa Karniszowasa – niegdyś bardzo dobrego koszykarza z Litwy. Historia się powtórzy?
Nawet sentymentalny serial dokumentalny jak „The Last Dance” potrzebował – dla większej dramaturgii – czarnego charakteru i w taką rolę wcielił się Jerry Krause, ówczesny generalny menedżer. Wielokrotnie wykpiwany przez Michaela Jordana, ewidentnie mający kompleksy, do tego niskiej postury i z wyraźną nadwagą, jednak Krause wykonał tytaniczną pracę, aby stworzyć najwspanialszy zespół koszykarskich wszech czasów.
KLAPA PAXSONA
To dzięki niemu do Chicago trafili Scottie Pippen i Horace Grant, a później także Toni Kukoc i Dennis Rodman. To on szybko dostrzegł, że konserwatywny trener starszej daty, Stan Albaeck, nie wykorzysta niezwykłego talentu MJ’a w optymalnym zakresie i zamiast niego zatrudnił młodego, głodnego sukcesów Douga Collinsa. Gdy z kolei Collins nie sprostał w play-offach „złym chłopcom” z Detroit, zauważył, że większość odpraw taktycznych prowadzi jego asystent Phil Jackson, cieszący się również większym zaufaniem twórcy „triangle offense” Texa Wintera, o którym Krause mówił, że to „największy koszykarski mózg wszech czasów”, i dokonał zmiany, stawiając na szkoleniowca mocno ekscentrycznego, a do tego (wówczas) bez dorobku. Nie ulega wątpliwości, że podjął wiele znakomitych decyzji, a jednak historia będzie go pamiętać jako tego, który latem 1998 roku rozgonił wszystkich na cztery wiatry…
Krause odszedł ze stanowiska pięć lat później, po nieudanej próbie przebudowy Bulls, i został zastąpiony przez Johna Paxsona, byłego koszykarza i autora słynnego rzutu z dystansu, który zadecydował o pokonaniu Phoenix Suns w niezapomnianych finałach z 1993 roku. Z Jordanem łączą go jednak nie tylko sukcesy i wypite butelki szampana na początku tamtej dekady, ale również to, że później nie spisał się w roli działacza w NBA. Przez siedemnaście lat bezskutecznie próbował odbudować potęgę klubu z Chicago. Za wyjątkiem krótkiego okresu na początku poprzedniej dekady, gdy z będącym w pełni zdrowia i sił MVP ligi Derrickiem Rose’em przez moment rzucili wyzwanie wielkiej trójce z Miami (LeBron-Wade-Bosh), jego misja zakończyła się kompletną klapą.
EUROPEJCZYK TO RZADKOŚĆ
W obecnym sezonie Bulls znów byli jedną z najgorszych drużyn w lidze. Paxson w końcu stracił więc posadę, a w jego miejsce na stanowisku wiceprezesa zatrudniono sprowadzonego z Denver Nuggets Litwina Arturasa Karniszowasa. To rzadkość, że Europejczyk zajmuje tak wysokie stanowisko, ale w NBA od pewnego czasu spogląda się na obcokrajowców bardziej przychylnym okiem i to nie tylko na parkiecie, ale również w klubowych gabinetach. Najlepiej świadczy o tym przykład Seana Marksa, niegdyś koszykarza… dwukrotnie wyrzucanego ze Śląska Wrocław, który później został asystentem samego Gregga Popovicha w San Antonio, a ostatniego lata sprowadził do New Jersey samego Kevina Duranta jako generalny menedżer Nets.
Jednak ta nominacja wzbudziła duże kontrowersje. – Spośród kandydatów, których Bulls oficjalnie brali pod uwagę na to stanowisko żaden nie był Afro-Amerykaninem i to w lidze, w której 75 procent koszykarzy ma czarny kolor skóry. To jest bez wątpienia czerwona flaga – grzmiał na antenie ESPN Stephen A. Smith. – Mówienie o równych szansach w NBA to czysta hipokryzja. My tylko chcemy wreszcie dostać szansę. Jako działacz o czarnym kolorze skóry chcę móc pokazać, że mam odpowiednie kwalifikacje do wykonywania tego zawodu – narzekał anonimowo dla „Undefeated” asystent generalnego menedżera w jednym z klubów. – To jest jak siarczysty policzek. NBA musi coś zrobić, bo staje się to bardzo frustrujące. ICH najgorsi kandydaci nadal są wybierani zamiast naszych najlepszych – dodawał inny w tym samym artykule Marca Spearsa.
ZGODA OD KGB
Kim jest Karniszowas, namaszczony na stanowisko wiceprezesa przez szefa klubu Michaela Reinsdorfa (syna wieloletniego właściciela Jerry’ego)? Sympatycy europejskiej koszykówki w latach 90. pamiętają go doskonale, bo długo był podporą bardzo mocnej reprezentacji Litwy, z którą zresztą zdobył brązowe medale igrzysk olimpijskich w Barcelonie i w Atlancie. Karierę rozpoczynał na amerykańskiej uczelni Seton Hall jako pierwszy stypendysta ze Związku Radzieckiego (wtedy było to rzadkością dla zawodnika ze Starego Kontynentu) pod okiem P.J. Carlesimo, słynącego z dyscypliny trenera, którego później… dusił na treningu Latrell Sprewell w głośnym incydencie w Golden State Warriors.
Na jego wyjazd musiała się zgodzić KGB. Czekał w napięciu przez trzy dni, ale w końcu dostał odpowiednią pieczątkę w paszporcie i mógł ruszyć za Ocean. Pomimo bardzo dobrej gry w NCAA, niestety nie zdołał znaleźć zatrudnienia w NBA, co tłumaczył „kiepskim skautingiem tamtejszych klubów”. Zamiast tego zrobił jednak dużą karierę w Europie, występując z powodzeniem w Barcelonie, Fortitudo Bolonia oraz Olympiakosie Pireus. Z tym ostatnim pojechał w 1997 roku na turniej McDonalda, gdzie zagrał przeciwko… Michaelowi Jordanowi i Bulls, co można zobaczyć w pierwszym odcinku „The Last Dance”. Po zakończeniu koszykarskiej kariery znalazł pracę w biurze NBA, następnie został skautem Houston Rockets, a wreszcie – najpierw asystentem, a następnie generalnym menedżerem Denver Nuggets. Kariera niczym z „amerykańskiego snu”, co nie udało mu się jako koszykarzowi, bez wątpienia osiągnął jako działacz. W Denver wykonał świetną pracę, budując od podstaw jeden z najlepszych, młodych zespołów w NBA w oparciu zresztą o Europejczyka Nikolę Jokica. Dostrzeżono to w Chicago i w ten sposób teraz czeka go podobne zadanie z Bulls. Z jednej z najgorszych drużyn w lidze ma stworzyć jedną z najlepszych…
– Wystąpiłem w finale Turnieju McDonalda przeciwko Michaelowi i całej ekipie, to było niesamowite doświadczenie. Wcześniej grałem z reprezentacją Litwy z Dream Teamem w Barcelonie – mówi Karniszowas. – Byłem fanem Bulls od kiedy wybrali Jordana w drafcie. Dlatego tak bardzo pokochałem koszykówkę. Do Ameryki trafiłem jako osiemnastolatek, nie mówiłem ani słowa po angielsku. Marzyłem, że zagram w NBA, grałem nawet w meczach przedsezonowych z Milwaukee Bucks, ale ostatecznie to marzenie się nie spełniło. Teraz jednak dostałem drugą szansę.
ZARZĄDZANIE NA TELEFON
Bulls po raz ostatni zakwalifikowali się do play-offów w sezonie 2016/2017, jeszcze z Jimmym Butlerem, Rajonem Rondo i Dwayne’em Wadem w składzie. W bieżących rozgrywkach mieli bilans 22-43 i już nie liczyli się w walce o miejsce w czołowej ósemce Konferencji Wschodniej. Ich liderem jest niezwykle przebojowy, skaczący chyba najwyżej w całej NBA, ale w wielu momentach irytujący Zach LaVine, a do czołowych zawodników zaliczają się snajper rodem z Finlandii Lauri Markkanen oraz utalentowany żółtodziób na pozycji centra Wendell Carter Jr. Innymi słowy – na próżno szukać w szatni Bulls godnych następców Jordana, Pippena i Rodmana. Działacza rodem z Litwy czeka więc bardzo trudne zadanie. Jak mówi jednak jego były szef w Denver Tim Connelly: – Bulls to nie jest zwykła fucha. To posada obarczona olbrzymią odpowiedzialnością i dużymi oczekiwaniami.
– Mamy jeden z najmłodszych zespołów w NBA i nie brakuje w nim talentu. Nie mogę na razie polecieć do Chicago i spotkać się z ludźmi na miejscu, ale rozmawiam ze wszystkimi przez telefon. Czeka mnie dużo pracy, ale ten proces już się rozpoczął. Mamy dużo czasu, aby podjąć odpowiednie decyzje. Kluczowe będą wybory w drafcie. Chcę postawić na właściwych graczy, a następnie systematycznie rozwijać ich. Tak właśnie postąpiliśmy w Denver i podobnie zrobimy w Chicago. Lubię szybkie tempo, dużo podań i współpracę poszczególnych zawodników. Cenię zawodników uniwersalnych, którzy mogą występować na różnych pozycjach – opowiada Karniszowas.
Czy będzie dla Bulls tym, kim był Krause, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, bez smutnego zakończenia niezwykłej historii? Fani Byków na pewno nie mieliby nic przeciwko takiemu scenariuszowi.