Choć wtedy jeszcze tego nie wiedział, to właśnie w barwach Los Angeles Clippers karierę w NBA zakończył Marcin Gortat. Popularny „Polish Hammer” pożegnał się z ligą w lutym 2019 roku – potem nie udało mu się już załapać do składu innej drużyny. Lata przed Gortatem kibice Clippers podziwiali jednak grę innego zawodnika o polsko brzmiącym nazwisku. Eric Piatkowski, czyli „Polish Rifle”, serca fanów LAC podbił już w latach 90.
Niewielu zawodników zasłużyło na status ikony, jeśli chodzi o Los Angeles Clippers. Z jednej strony trochę to smutne, bo dobrze obrazuje, jak niewielkie znaczenie miała organizacja z L.A. na przestrzeni lat w NBA. Z drugiej strony należy tym bardziej docenić tych, którzy swoją grą o to miano choćby się otarli. Elton Brand, Danny Manning, Bob McAdoo (jeszcze z czasów San Diego), ale też Blake Griffin, DeAndre Jordan oraz Chris Paul. Ta ostatnia trójka prowadziła przecież LAC do największych sukcesów w historii klubu.
Clippers pozostają jednak zespołem bez ani jednego mistrzostwa na koncie. Ani razu nie wygrali konferencji, nigdy nie byli nawet w finale. Do dziś nie zastrzegli ani jednego numeru. W porównaniu z Lakers historycznie wypadają bardzo blado – zmienić to próbują ostatnio Kawhi Leonard oraz Paul George, choć na razie bez skutku. Gdzieś w tym wszystkim jest Eric Piatkowski, który pod względem talentu nie był najlepszym graczem Clippers w historii zespołu, lecz do dziś przez kibiców z Los Angeles wspominany jest bardzo miło.
POLSKA STRZEBLA
To wystarczy, by uważać go za ikonę Clippers – tym bardziej że w Mieście Aniołów spędził aż dziewięć sezonów. Tego typu „długowieczność” to w tym klubie prawdziwa rzadkość. Piatkowski do dziś jest zresztą na wysokich miejscach w wielu kategoriach statystycznych, a pod względem trójek wciąż numerem jeden. Przez dziewięć lat gry (616 spotkań) trafił dla LAC ponad 700 rzutów z dystansu. Nie dogonił go nawet JJ Redick. Gdy Clippers latami chlustali się w bagienku przeciętności, trójki Pike’a był jedną z niewielu pewnych rzeczy.
Pike to przezwisko, bo Amerykanom trudno było wymówić polskie nazwisko. Dużo lepiej do Piatkowskiego pasował jednak przydomek „Polska Strzelba”. Polakiem był co prawda tylko z pochodzenia, ale strzelbą już jak najbardziej prawdziwą. Pasję do koszykówki przejął po tacie, któremu zdarzył się nawet mały epizod w lidze ABA. Walta Piatkowskiego po latach niektórzy określali nawet jako dużo lepszego strzelca, choć koniec końców to jego syn Eric zrobił w NBA karierę – w dużej mierze właśnie za sprawą rzutów z dystansu.
BLISKO TATY
Zaczęło się od meczów właśnie taty, który nawet po zakończeni krótkiej profesjonalnej kariery wciąż sporo grywał w koszykówkę. Mały Eric zawsze błagał ojca, by ten zabierał go ze sobą. Gdy z jakiegoś powodu nie mogło się tak stać, Piatkowski z reguły zalewał się płaczem. Jako małe dziecko nie myślał jednak o tym, czy samemu będzie grał w kosza. Chciał po prostu być blisko taty. Z czasem złapał jednak bakcyla, a jak sam po latach przyznawał – ojciec niczego nie wpajał mu na siłę. Sam zapragnął iść podobną ścieżką.
Zaczął więc każdemu mówić, że kiedyś będzie zawodowo grał w koszykówkę. Jedna z nauczycielek w szkole podstawowej próbowała sprowadzić go na ziemię, ale na szczęście Piatkowski miał odpowiednie wzorce. Jego ojciec nauczył go ciężkiej pracy i pomógł zrozumieć, że do osiągnięcia celów konieczny jest wysiłek. – Od małego w zasadzie żyłem treningami i grą. Wciąż tylko grałem i grałem – mówił w jednym z wywiadów. To przełożyło się na spore sukcesy w szkole średniej, a następnie stypendium od uniwerku w Nebrasce.
LEGENDA NEBRASKI
Piatkowski na tamtejszym kampusie spędził cztery lata. W tym czasie poprowadził Huskers do 85 zwycięstw i czterech występów w wielkim turnieju NCAA. Na wielkiej scenie objawił się w 1994 roku, kiedy jako senior pomógł Nebrasce wygrać pierwszy tytuł konferencji Big Eight. W mieście był gwiazdą – znali go niemal wszyscy. Jeszcze przed pierwszym meczem w NBA żartował, że teraz nieco sobie odsapnie, bo w żadnej restauracji w Nebrasce nie mógł spokojnie zjeść posiłku. Co chwila ktoś przerywał z zapytaniem o autograf.
To właśnie na uczelni Piatkowski zyskał przydomek „Polish Rifle”. Raz, że nawet trener miał problemy z wymówieniem jego nazwiska, a dwa, że swoją grą idealnie pasował do roli „strzelby”. Uniwersytet kończył jako pierwszy student w historii, któremu udało się zdobyć co najmniej 1000 punktów, 600 zbiórek i 300 asyst. Jego 42 oczka w starciu z Oklahomą były natomiast drugim najlepszym wynikiem w dziejach szkoły. Przez kilka lat Piatkowski był niemal synonimem sukcesów Nebraski – do dziś pozostaje jedną z legend uczelni. Dość powiedzieć, że żaden inny Husker nie miał w NBA tak długiej kariery, jak Piatkowski właśnie.
NA TONĄCYM OKRĘCIE
Do ligi trafił w 1994 roku z wysokim 15. numerem w drafcie. Notowania mocno poprawił sobie zaraz przed naborem podczas treningów pokazowych na obozach organizowanych przez NBA. Dla wielu graczy koniec sezonu uniwersyteckiego oznaczał labę, ale Piatkowski zdawał sobie sprawę, że przed nim jeden z ważniejszych okresów w życiu. – Wiedziałem, że te obozy będą miały przełożenie na całą moją przyszłość – mówił.
W drafcie wybrali go Pacers, ale dzień później przehandlowali do Clippers. Piatkowski krok po kroku zdobywał zaufanie kibiców LAC. Już w debiutanckim sezonie mógł pochwalić się m.in. wsadem nad Shawnem Kempem.
W trzecim stał się z kolei jednym z najlepszych strzelców dystansowych w całej lidze. Od początku sezonu 1996/97 aż do 2002/03 (ostatniego w Los Angeles) trafił bardzo dobre 41 procent z ponad 1500 prób zza łuku. W międzyczasie otwarcie zastanawiał się, czy Clippers kiedykolwiek przestaną być wciąż tonącym okrętem.
CZAS NA RODZINĘ
Rok w rok Piatkowski widział bowiem, jak LAC opuszczają kolejni zawodnicy. W końcu latem 1999 roku wydawało się, że i on dokona ewakuacji. Prawie porozumiał się już z Golden State Warriors, lecz ostatecznie Clippers zdołali go przekonać kontraktem na cztery lata o wartości 12 milionów dolarów. Pike został w klubie, lecz drużyna pikowała. Nie pomagały wątpliwe decyzje kadrowe czy wybory w drafcie. Piatkowski przez dziewięć lat gry w Mieście Aniołów smak fazy play-off poznał raz i wrócić do niego nie miał już okazji.
W końcu w 2003 roku z bólem serca odszedł z Los Angeles. Dołączył do Rockets z nadzieją, że tam wyniki zespołu będą lepsze, ale nic z tego. Potem grał jeszcze dla Bulls (dostał nawet szafkę Jordana) czy Suns, a karierę skończył po sezonie 2007/08. Po czasie przyznał, że pierwsze lata po odwieszeniu butów na kołek były ciężkie. – Nic nie zastąpi występów przed tysiącami ludzi, ale na całe szczęście mam inne rzeczy, z którymi mogę się identyfikować – mówił już po zakończeniu kariery, wskazując przede wszystkim na silne więzi z rodziną.
POSTAĆ KULTOWA
Jak wielu zawodników NBA przekonał się bowiem, że wychowanie trójki dzieci to spore wyzwanie. Z jednej strony mecze, treningi i wyjazdy, a z drugiej imprezy urodzinowe, rodzinne spotkania czy święta. Mikołaj co rok przychodził o dzień wcześniej, by Piatkowski w Wigilię mógł wsiąść do samolotu z kolegami. Nie dziwi więc, że na emeryturze Pike skupił się przede wszystkim na rodzinie: żonie, dwóch córkach i synu. Jace Piatkowski poszedł zresztą w ślady ojca – od 2019 roku również jest zawodnikiem uniwersytetu Nebraska.
Tata na razie bacznie przygląda się poczynaniom Jace’a jako stały gość na meczach Huskers. Piatkowski w Nebrasce nadal jest legendą. Lata temu mówił, że nie jest jeszcze gotowy na powrót do koszykówki w innej roli, lecz ten czas powoli nadchodzi. W przeciwieństwie do innych graczy poprzedniej ery jest wielkim fanem obecnej NBA. Sam zresztą kiedyś przyznał, że jemu akurat w dzisiejszej lidze – przy obecnych zasadach – byłoby dużo łatwiej.
„Polska Strzelba” i tak na występach w latach 90. źle jednak nie wyszła. Piatkowski nie tylko zarobił przecież miliony dolarów, lecz został też jedną z kultowych postaci tamtych czasów – głównie w pamięci fanów Clippers, choć nie tylko.