Nasze zestawienie kończymy produkcjami najnowszymi; na ruszt bierzemy tytuły z lat 2016-2019. Przy przynajmniej jednym ktoś może, wzorem klasyka, ryknąć: to nie jest horror! To nie jest i nigdy nie będzie horrorem! A właśnie że jest.
Taki po prostu urok nowego kina grozy, które dość mocno dekonstruuje dawne pojmowanie gatunku. Zresztą z korzyścią dla niego samego. Ale zanim sprawdzicie ostatnią siódemkę - poznajcie czternaście innych dreszczowców, których znaczenie dla współczesnego kina wytłumaczyliśmy w poprzednich częściach rankingu: pierwszej i drugiej.
Mięso (2016)
reż. Julia Ducournau
fabuła: Justine rozpoczyna studia medyczne. I przeżywa szok podczas tradycyjnych otrzęsin dla pierwszoroczniaków; nagle ona, piątkowa uczennica i zdeklarowana wegetarianka (trzymania się jadłospisu bezmięsnego nauczyli ją rodzice - jarosze) zostaje zmuszona do zjedzenia wątróbki. Co więcej - odkrywa, że... mięso jej smakuje. I to aż za bardzo, co staje się przyczyną do uwolnienia jej nowego, demonicznego ja.
dlaczego: Mocny głos w sprawie poszukiwania kobiecej seksualności, wyrażony poprzez... horror kanibalistyczny? Potrzymaj mi nóż i widelec - mówi francuska reżyserka Julie Ducournau. Po czym kręci kino wymykające się jakimkolwiek szufladkom, czerpiące tyle z coming-of-age stories, ile z feministycznych manifestów oraz, oczywiście, filmów o kanibalach.
Ale jej debiutanckie Mięso to nie tylko zamach na patriarchat, ale i świetnie nakręcony (te senne pejzaże są jak z Donniego Darko), zaskakujący film grozy. Momentami wyjątkowo trudny w odbiorze; jeśli brzydzi was choćby małe skaleczenie po przecięciu się kartką papieru, to tutaj trafią się sceny rozdrapywania ran (dosłownie, nie w przenośni) jeszcze bardziej obrzydliwe niż w Czarnym Łabędziu. Ducournau pokazała, że potrafi bawić się konwencjami, czemu poważniejszy upust dała także w tegorocznym, nagrodzonym Złotą Palmą w Cannes Titane. Przede wszystkim te okropieństwa są u niej z konkretnego powodu - Mięso jest horrorem o czymś. Nawet jeśli w tym przypadku nie istnieje jedyna słuszna interpretacja.
Neon Demon (2016)
reż. Nicolas Winding Refn
fabuła: Punkt wyjścia klasyczny - młodziutka Jesse przyjeżdża do Los Angeles, żeby rozkręcić karierę modelki. Ale... Okazuje się, że wchodzi w przerażający światek, w którym starsze koleżanki będą żerować jak dzikie zwierzęta na początkujących, niewinnych dziewczynach. W dodatku wokół Jesse zaczynają dziać się dziwaczne, pozornie niewytłumaczalne zdarzenia. Wszystko to pomiędzy eleganckimi planami zdjęciowymi a obskurnymi, tanimi motelami, gdzie zło czai się w każdym kącie.
dlaczego: Giallo - tak nazywano włoskie miksy horroru z kryminałem, realizowane na Półwyspie Apenińskim w latach 70. i 80. Ich wyróżnikiem były dokumentujące zbrodnie malarskie kadry. Jeśli zatem widzieliście film, w którym mówili po włosku, a na ekranie pojawiały się ujęcia typu: kobieta w czerwonej sukni leży z krwawiącą raną po postrzale wśród równie czerwonych róż - to właśnie coś z nurtu giallo. Swoją drogą trzy lata temu do kin trafił remake bodaj najbardziej znanego tytułu tego gatunku, Suspirii. Ale my nie o nim.
Od premiery Drive Nicolas Winding Refn stał się pupilkiem tych widzów, którzy w kinie szukają twórców - erudytów, sprawnie przemieszczających się w gąszczu kontekstów kulturowych i przetwarzających je, żeby uzyskać nową jakość. Tak było właśnie z Drive czy Tylko Bóg wybacza - niby kino klasy B, a jednak arthouse. I tak było w przypadku mocno polaryzującego Neon Demon, gdzie dekadencki klimat grozy spod znaku Mulholland Drive łączył się z esetyką giallo. Zresztą to w ogóle mocno lynchowska rzecz, gdzie temat młodości pożeranej przez bezwzględny świat mody zostal potraktowany dosłownie. Jedna sprawa - to nie jest taki horror, do jakiego jesteście przyzwyczajeni. Natomiast wizualnie mamy tu absolutną czołówkę minionej dekady. Warto sięgnąć po ten tytuł choćby tylko dla zdjęć.
To (2017)
reż. Andy Muschietti
fabuła: Małe miasteczko Derry w stanie Maine. Po raz kolejny, po wielu latach, zaczynają ginąć tam dzieci. Grupa małolatów musi stawić czoła tajemnemu złu, jakie od lat czai się w Derry. Złu, którego ucieleśnieniem jest okrutny klaun Pennywise.
dlaczego: Bo to najbardziej kasowy horror w historii kina. Część pierwsza dosłownie zmiażdżyła konkurencję, wyprzedzając sędziwego Egzorcystę o kilka długości - film z 1973 roku zarobił 232 miliony dolarów, To - 327, a przecież mamy jeszcze część drugą, która wykręciła wynik na poziomie 210 milionów. No właśnie - część druga, która popsuła ogólny wizerunek odświeżonego horroru niczym plama z zupy na świeżo wykrochmalonym maminym obrusie; wyraźnie odstawała od jedynki, była rozlazła, powtarzalna, nie trzymała w napięciu. Za to część pierwsza nadrabiała z nawiązką. To po prostu świetny, wyjątkowo przerażający horror, a zarazem bardzo dobra opowieść o dojrzewaniu. I za ten miks gatunków, który przecież miał swojego godnego reprezentanta także w świecie seriali (Stranger Things), Pennywise musi znaleźć się w tym zestawieniu. Jest wiele osób, które widziało tylko jeden film grozy od lat - i najpewniej była to właśnie adaptacja książki Stephena Kinga. Kina autentycznie pękały w szwach.
Uciekaj! (2017)
reż. Jordan Peele
fabuła: On jest czarny, ona - biała. Tworzą udaną parę, ale kiedy po raz pierwszy jadą do jej rodziców, wówczas zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Ujmijmy to tak - znamy lepsze przywitania przyszłego zięcia przez teściów...
dlaczego: W tym zestawieniu pisaliśmy już o przeróżnych podgatunkach horroru - body horror, slasher, horror psychologiczny, comedy horror... Ale tu mamy rzecz wyjątkową - szufladkę przypisaną konkretnemu twórcy. Jordan Peele horror? Dla wygody zostawmy tę roboczą nazwę. Wystarczyły mu dwa pełne metraże, by rozpętać rewolucję absolutną. Peele wykreował nowy rodzaj kina grozy, rozprawiający się z systemowym rasizmem, żywo korespondujący z klasyką popkultury, a przy tym formalnie ekstrawagancki (w Uciekaj! mamy nawet wątki sci-fi), zaskakujący i niepodobny do czegokolwiek innego. Widzowie zachwyceni, księgowa też zachwycona, bo oba filmy Peele'a, Uciekaj i To my, przyniosły niemal identyczny przychód, zarabiając w amerykańskich kinach po 175 milionów dolarów. Ale to tylko ciekawostka. Nie było w horrorze dwóch ostatnich dekad ważniejszego i ciekawszego debiutanta. Obok Black Panther, Moonlight i, oczywiście, Spike'a Lee, twórczość Jordana Peele'a jest tym, co naprawdę mocno przysłużyło się ekspansji twórców afroamerykańskich we współczesnym kinie.
Ciche miejsce (2018)
reż. John Krasinski
fabuła: Film rozgrywa się w świecie pełnym potworów, wyczulonym na najcichsze nawet dźwięki. W tej rzeczywistości przyszło żyć pewnej rodzinie, zmuszonej porozumiewać się między sobą w absolutnej ciszy. Każdy odgłos może tu okazać się wyrokiem śmierci.
dlaczego: I jeszcze jeden wielki kinowy przebój, który umieszczamy w zestawieniu ze względu na dobry mariaż grozy ze science-fiction; zazwyczaj cross tych gatunków skutkował osunięciem się danego tytułu na sam spód kosza z przecenionymi DVD na stacji benzynowej. Oraz nader chętnie poruszany przez współczesnych filmowców i twórców seriali temat apokalipsy. Przez ostatnie lata przybierała różną formę, natomiast nikt nie wpadł na to, by wymyślić świat, w którym potwory będą wyczulone na najdrobiejszy dźwięk. Nikt przed Johnem Krasinskim - przyznamy, że oglądając lata temu The Office nie spodziewaliśmy się, jak dobrym fachowcem w dziedzinie horroru okaże się ciapowaty Jim. Tutaj pomysł jest prościutki, grozę buduje się na podstawowych chwytach (coś zaskrzypi, ktoś kichnie), a i tak chwyta wyjątkowo mocno.
Halloween (2018)
reż. David Gordon Green
fabuła: Kontynuacja klasycznego Halloween Johna Carpentera, wielkiego przeboju końca lat 70. Wtedy młodej Laurie udało się uciec z łap prześladowcy, Michaela Myersa. Ale teraz drogi tej dwójki krzyżują się na nowo.
dlaczego: Mogliśmy wybrać ze slasherów serię Piła. Mogliśmy sięgnąć po udany remake Wzgórza mają oczy. Ale wybieramy świetne Halloween, bo rzadko spotyka się kontynuacje, które są tak błyskotliwym dialogiem z pierwowzorem. Królowa balu po 40 latach jest przegraną, zgorzkniałą kobietą z posypanym życiem prywatnym, owładniętą myślą o ponownej konfrontacji z Michaelem Myersem. Czyli nie tylko horror, ale i bardzo porządny dramat społeczny, a przecież są w nowym Halloween te same cechy, za które pokochaliśmy carpenterowski oryginał: umiejętną grę przestrzenią, sugestywną ścieżkę dźwiękową, napięcie, retro klimat... Po 11 kontynuacjach klasyka mamy w końcu remake, którego potrzebowaliśmy.
Midsommar. W biały dzień (2019)
reż. Ari Aster
fabuła: Grupka Amerykanów jedzie do Skandynawii, by tam, w jednej z malowniczych wiosek, wziąć udział w tradycyjnym święcie związanym z letnim przesileniem. Czy musimy dodawać, że wypad na prowincję nie może skończyć się dla nich dobrze?
dlaczego: W tej halucynacji o wyprawie amerykańskiej młodzieży na nordycką Noc Kupały Ari Aster, który zasłynął świetnym Hereditary, ponownie igra z gatunkami, serwując przy tym folklorystyczno-kwasiarskie igrzyska. Zajmuje w ten sposób miejsce przy stole z najwybitniejszymi wizjonerami kina, którym udało się wypracować autorski kod wizualny. Jak Terry Gilliam, Quentin Tarantino, Wes Anderson czy Gaspar Noe. Dodajmy jednak klasyczny polski akcent - w Midsommar robi to do spóły z polskim operatorem, Pawłem Pogorzelskim.
W biały dzień na rozbiegówce wydaje się karkołomną próbą połączenia ognia z wodą - psychologicznej wiwisekcji Dani Ardor (Florence Pugh) z wątkiem obyczajowym, który obejmuje jej relacje z chłopakiem (Christian Hughes) oraz wycieczkę do Szwecji w gronie znajomych. Tam wszystko skręca już w kierunku slashera, zamienionego przez amerykańskiego reżysera w kataryczne inferno. Mindfuck pogłębiony zostaje ponadto za sprawą złamania jednej z podstawowych reguł stylu. Tutaj karuzela okropieństw kręci się w pełnym słońcu! Równocześnie mnożą się fundamentalne pytania: czy ten film stanowi metaforę procesu żałoby? Wieszczy kres patriarchatu? Dekonstruuje dramat rozstania? No i dlaczego The Haxan Cloak nie dostał Oscara za soundtrack?