Przemysław Gulda z Gazety Wyborczej atakuje PRO8L3M za seksistowskie teksty. Wyjaśniamy, dlaczego nie ma racji

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
pro8l3m.jpg

Czuję się bardzo niefajnie z tym, że firma, dla której pracuję od dekad i która wydaje gazetę, której „nie jest wszystko jedno”, opublikowała dziś płytę jednego z najbardziej mizoginistycznych zespołów w Polsce - tak o Widmie PRO8L3M-u pisze Gulda.

Od pierwszych sensacyjnych doniesień o awanturach na hip-hopowych koncertach, publikowanych w prasie głównego nurtu w połowie lat 90., po właśnie trwającą gremialną krytykę seksizmu toczącego to środowisko. Rap od blisko trzech dekad jest głównym celem ataku krajowych krytyków kultury. Krytyków, którzy niestety nie zadają sobie zwykle trudu, by to, o czym piszą, spróbować jakkolwiek umiejscowić w kontekście, zobaczyć w szerszej perspektywie czy nawet… odczytać ze zrozumieniem.

Dwa-dziewiętnaście, ja nie walczę już z tym - posiłkując się słowami Oskara, chciałbym móc skomentować medialny obraz rapu u schyłku drugiej dekady XXI wieku, po ponad ćwierci wieku jego egzystencji na nadwiślańskim gruncie. Kiedy jednak wydawało mi się, że etyczne dyskusje o tematyce rapowych numerów - czy w ogóle jakichkolwiek innogatunkowych numerów, bądź nawet szerzej: sztuki jako takiej - są pieśnią przeszłości, kilku dziennikarzom muzycznym znów się ulało. Z ucinającą wszelkie niuanse, konteksty czy znaczenia brzytwą politycznej poprawności rzucili się na teksty polskich MC's. Dokładnie tak samo, jak starsze pokolenia Afroamerykanów na bezczeszczącego gospelowe tradycje Raya Charlesa, przedstawiciele amerykańskiej (białej) klasy średniej na wykonującego nieprzystojne ruchy biodrami Elvisa Presleya czy… Tipper Gore na śpiewającego o masturbacji Prince’a.

O ile jednak wszyscy powyżsi twórcy weszli już do kanonu, o którym co najwyżej się dyskutuje, a nie upomina jak niepokornego szczawia, o tyle rap wciąż jest traktowany z mieszanką pogardy i strachu. Tego niepozwalającego na żaden dialog miksu antypatii, o którym pisałem już nieraz w kontekście miejsca, jakie rap zajmuje w branży fonograficznej, na falach eteru czy w recepcji ludzi, którzy - pomimo skali zjawiska - nie mają z nim właściwie żadnej styczności. Bo też gdzie niby mieliby ją mieć, skoro rymy i bity w mediach głównego nurtu pojawiają się właściwie wyłącznie w kontekście sensacji, wyjątkowości jakiegoś ładnie wysławiającego się MC, którego poglądy korespondują z linią myślową danej redakcji, bądź przykrego obowiązku zauważania pozycji, które nie sposób pominąć (od jedynek na OLiS po premiery takich płyt jak choćby Wojtek Sokół).

To kwestia słów. Bo jakby ktoś rapował, że „przespałem się z piękną kobietą, która miała długie, białe rękawy” i to by ewidentnie było o koksie, ale nie tak dosłownie, to wszystko byłoby OK; ci sami ludzie, co się dzisiaj oburzają, by sobie to śpiewali przy wtórze radia. Przecież w chuj było takich piosenek, co były zupełnie nie o tym, co świat myślał, że są. A jak powiesz to samo dosłownie, to już wszyscy są w szoku, a szczególnie w Polsce jest to temat tabu, choć oczywiście też powoli się to zmienia. W rapie masz mnóstwo kolesi, naturszczyków, którzy coś w życiu przeżyli i oni zwykle wykładają kawę na ławę - mówił mi kilka miesięcy temu Kosi z JWP/BC i Jetlagz w wywiadzie dla Electronic Beats.

I choć iskrę pod ten tekst podłożył inny temat, to mechanizmy, według których działa pozaśrodowiskowy odbiór rapu, są dokładnie takie same. Wszystko rozbija się o słowa. I choć ja sam - jako człowiek słowem operujący - przywiązuje do nich ogromną wagę, to moje podejście do nich dyktowane jest przez intencje za nimi stojące, a nie polityczną poprawność, która w swoim amerykańskim ujęciu coraz bardziej zaczyna przypominać własnoręcznie nakładaną cenzurę.

Co w kontekście zawsze bronionej pierwszej poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych wydaje się nieco paradoksalne. Amerykanie są jednak od dekad w ścisłej czołówce narodów, które z otwartymi ramionami przyjmują różnorakie ograniczenia wolności niewynikające z regulacji państwowych. W 1954 roku rynek komiksowy sam nałożył na siebie niepozwalający na szereg bezeceństw zbiór zasad symbolizowanych przez znaczek Approved by the Comics Code Authority. W 1990 roku branża fonograficzna przystała na pomysł oznaczania niecenzuralnych płyt naklejką Parental Advisory Explicit Content. A to, kiedy różnorakie wytwory artystyczne zaczną być stemplowane hasłem Politically Corrected, wydaje się być jedynie kwestią czasu.

I choć nie da się w tym tekście wyczerpująco omówić wszelkich powodów i konsekwencji (a także zalet i wad), z jakich wynika i jakie niesie za sobą polityczna poprawność to… jebać cenzurę, cenzurę, po której nic nie można zrozumieć. Zwykle bowiem podyktowane troską o czystość nieletnich, moralizatorskie zapędy kolejnych pokoleń krytyków kultury bardziej niż brzytwę przypominają miecz obosieczny. Instytucja Comic Code Authority napędziła rozwój lubującego się we wszelkich dewiacjach komiksowego undergroundu, nalepka Parental Advisory zastępom amerykańskich nastolatków sugeruje często, którą płytę warto nabyć, a niepodparte głębszą refleksją ataki na słowa nie godzą w żaden problem (PRO8L3M?), tylko rugują jego refleksy z przestrzeni publicznej. Prowadzą w miejsce, które celnie opisał Aldous Huxley w Nowym wspaniałym świecie, miejsce, w którym przyjmowana obowiązkowo soma pozbawia ludzi popędu, zazdrości i wszystkich negatywnych emocji, które prowadzą finalnie do przemocy i przestępczości.

Miejsce, w którym nie chciałbym spędzić nawet kwadransa.

Zatrzymam się jeszcze na moment przy poprzednim gremialnym ataku przypuszczonym na polską scenę rapową przez rodzimych obrońców moralności. Ze sporym politowaniem śledziłem bowiem oburzone wpisy moich kolegów, którzy załamywali ręce nad tym, jak to współczesne dzieciaki śpiewają pizda nad głową, zapomniawszy już, jak jadąc na zieloną szkołę, na końcu autokaru skandowaliśmy wspólnie z kieleckimi scyzorykami: Ej ty kurwa, ty kurwa, kurwa, kurwa mać / Posłuchaj chuju jeden, co mówi nasza brać. Każde pokolenie ma własny czas i w tym momencie swojego nastoletniego życia, kiedy hormony buzują, a głowę zaprzątają emocje społecznie postrzegane jako niebezpieczne, szuka zawsze muzyki, literatury czy filmów tak radykalnych, jak własne, gówniarskie poglądy.

Moi starsi koledzy słuchali więc Dra Hackenbusha i Piersi, ja znałem na pamięć każdy tekst Liroya, Wzgórza i Molesty, a generacja do której - gdybym się prędko postarał o potomka - mogłyby należeć moje dzieci, znajduje aktualnie upust dla swojego wkurwienia przy piosenkach Gangu Albanii czy Malika Montany. Czy to dobrze? O to trzeba by pewnie spytać któregoś psychologa czy terapeuty rodzinnego. Ja jednak oddam głos reprezentantowi pierwszego pokolenia Polaków, które wyrosło na rapie i samemu już też zaczęło go tworzyć. Ojciec Otsochodzi bujał się swego czasu z reprezentantami warszawskiego środowiska rapowego i ich pionierskie nagrania często leciały na chacie, na której dorastał przyszły MC. Słuchałem Molesty, mając te 8 czy 9 lat i dla niektórych rodziców to mogło być pato, a mimo wszystko nie jestem gościem, który wychodzi na ulicę, żeby się z kimś napierdalać - opowiadał mi w niedawnym wywiadzie dla Aktivista Młody Jan. Jestem normalną osobą, bo jeśli ktoś ci przedstawi to wszystko w odpowiednim świetle i poukłada w twojej bańce, to… spoko, nic się nie dzieje.

Rozmowy z małolatami są zawsze trudne. Zawsze można ich… w ogóle nie podejmować i całą winę za różnorakie destrukcyjne zachowania zrzucić na sztukę - w tym konkretnym kontekście na rap. Pogadać sobie o oddźwiękach, zapisach czy - w najgorszym i naprawdę bardzo rzadkim przypadku - katalizatorach wszelakich patologii czy innych społecznych bolączek, a nie o ich przyczynach.

Tę drogę obierają liczne zastępy redaktorów, święcie przekonanych o swojej jedynej słusznej racji. Ledwie przedwczoraj CGM opublikował newsa zatytułowanego: Dziennikarz Gazety Wyborczej krytykuje Agorę za współpracę z PRO8L3Mem, a zbudowanego wokół posta, który na swoim wallu opublikował Przemysław Gulda. I choć była to z początku jego prywatna wypowiedź, to prędko stała się publiczna i zaczęła się odbijać coraz szerszym echem. Brzmiała ona natomiast tak: czuję się bardzo niefajnie z tym, że firma, dla której pracuję od dekad i która wydaje gazetę, której „nie jest wszystko jedno”, opublikowała dziś płytę jednego z najbardziej mizoginistycznych zespołów w Polsce, grupy która na swoim poprzednim albumie miała piosenkę jawnie nawołującą do gwałtu i gloryfikującą go, duetu którego członkowie na kobiety nie mówią w piosenkach inaczej niż „dupy” albo „kurwy”. Chodziło o duet PRO8L3M, którego najnowszy longplay dystrybuuje Agora, a swoją krytykę linii programowej Steeza i Oskara dziennikarz kontynuował w komentarzu kierowanym do ludzi z nim polemizujących: Rozumiem, że wszyscy się tu super znamy na konwencjach i strategiach w sztuce. Ale tu nie o to chodzi. Chodzi o to, że trzynastolatka idzie na koncert, słyszy teksty gloryfikujące przemocowy seks i potem jest przekonana, że musi się dławić, robiąc laskę, bo inaczej facetowi może się nie spodobać.

I pomijając już kontekst tego, że żadna 13-latka na koncert PRO8L3M-u nie zostanie wpuszczona, to zasadnym wydaje się pytanie - czy na pewno właśnie o to chodzi? Zdefiniujmy więc może na początek pojęcia. Mizoginia to, jak podaje słownik języka polskiego, wstręt mężczyzn do kobiet, czy wręcz nienawiść - jak sugeruje starogrecki źródłosłów tego określenia. Stosunek, którego trudno się dopatrzyć w pozamuzycznych działaniach stołecznego duetu. Duetu, który na płaszczyznach promocyjnych i logistycznych otoczony jest przeważającą liczebnie grupą silnych, pewnych swego kobiet, a w wizualizacji towarzyszącej utworowi Na audiencji - do którego zapewne pił Gulda, pisząc o piosence jawnie nawołującej do gwałtu - odwraca role i w pozycji siły umieszcza nie faceta, a laskę. Ową zależność najlepiej zresztą wytłumaczyć może autorka trzech klipów PRO8L3M-u i producentka wykonawcza ich pierwszego LP, Gosia Herman w rozmowie, którą ucięliśmy sobie na potrzeby ostatniego numeru newonce.paper: Jeśli chodzi o ten montaż dla chłopaków, to kiedy ja przesłuchałam ten numer, jak jeszcze powstawała płyta, to miałam takie uczucia raczej mieszane. Bo on był dosyć hardcore’owy, a że już wcześniej pojawiały się głosy, że muzyka PRO8L3M-u jest w jakimś stopniu seksistowska, to się trochę zmartwiłam, że ten kawałek będzie pożywką dla ludzi, którzy tak to odbierają. Nie chcę się tu szczególnie rozwodzić, bo to jest temat na osobną rozmowę, ale ja znam chłopaków osobiście bardzo dobrze i nie spotkałam się w ich obecności z seksistowskimi zachowaniami, wręcz przeciwnie - zawsze otaczają się w kwestiach zawodowych bardzo dużą ilością kobiet i przy projektach PRO8L3M-u jest za każdym razem parytet, jeśli w ogóle nie przewaga lasek. Powiedziałam więc Piotrkowi, że trochę przypał z tym numerem i że powinni do tego zrobić taki klip, jaki finalnie powstał, czyli żeby zmontować go ze ścinków z pornoli, ale z odwróconymi rolami, żeby to laska była podmiotem lirycznym tej wizualizacji i żeby to ona robiła to wszystko, o czym nawija Oskar. Żeby pokazać, że w życiu jest różnie - że jest dużo lasek, które dominują i facetów, którzy się tym jarają. No i chłopaki powiedzieli - fajnie.

To kontekst, którego Przemysław Gulda może nie znać. Ale wystarczy niezwichnięta przez stereotypy i uprzedzenia, dokładniejsza analiza tekstów pisanych przez Oskara, żeby zauważyć, że takiej galerii silnych, zdecydowanych dziewcząt próżno szukać nie tylko w dyskografiach innych raperów, ale też większości innogatunkowych twórców. Weźmy na warsztat utwór Molly, w którym to ona ma kastet na ręce dla funu, wciska gaz w M5ce i bierze na huki trzech typa podczas awantury. Można by go wręcz traktować jako specyficzny, muzyczny manifest girl power i związkowego równouprawnienia; przepuszczony przez filmowy filtr fajności - jakim operuje zawsze PRO8L3M - i męską wyobraźnię autora tekstu dźwiękowy odpowiednik przypowieści o Bonnie i Clyde, którzy ramię w ramię postanowili wspólnie rzucić świat na kolana. A to tylko jedna z bogatej galerii rezolutnych, mocnych lasek, o których Oskar nie mówi nigdy per dupy czy kurwy. Chyba że one same miałyby akurat takie widzimisię.

Nieco paradoksalne w kontekście całej tej dyskusji - której tylko jednym z przykładów jest wpis Przemysława Guldy, a inne jej oddźwięki trafiły na takie fanpage jak Krytyka Holistyczna, fight!suzan czy polifonicznego bloga Bartka Chacińskiego - jest to, że wszystkie te teksty, a także przeważającą większość widniejących pod nimi komentarzy piszą mężczyźni. Uzurpujący sobie prawo do słusznej walki o prawa uprzedmiotowionych w rapie kobiet, podpierający swoje deklaracje wciąż puchnącą definicją politycznej poprawności faceci, którzy ogląd całej tej sprawy mają często dużo czystszy niż ludzie ze środowiska. Jednak jej sedna nie widzą, bo na całość patrzą przez klisze uprzedzeń, z góry już ustalonych tez i nieznośnego paternalistycznego tonu. Ja tymczasem, kiedy mam wątpliwości czy coś przypadkiem nie jest seksistowskie, rasistowskie czy homofobiczne, pytam zaprzyjaźnionych reprezentantów grup, które mogłyby się tym czy innym wersem poczuć dotknięte. Efektem takich rozmów był szereg tekstów na newonce.net czy w newonce.paper, w których poruszaliśmy wspólnie z kolegami z redakcji takie tematy jak wieloletnia bezkarność R. Kelly’ego, zeszłoroczny wybuch kreatywności w kobiecym rapie ze Stanów czy to, w jakim stopniu polska scena rapowa jest przygotowana na pierwszy coming out. I efektem takiego modelu działań jest również ten tekst, który przegadałem z kobietą, z którą żyję od lat pod jednym dachem i sporą grupą koleżanek z bardzo różnych środowisk. Nie mam jednak na to żadnych dowodów, dlatego znów oddam głos wspomnianej wcześniej Gosi Herman, która swego czasu udzieliła wywiadu portalowi Enter the Room, a przyczynkiem do tej rozmowy był właśnie ów montaż do piosenki, która rzekomo jawnie nawołuje do gwałtu.

Bo - jak przyznaje Gosia Herman - utwór ten jest opowiedziany z perspektywy faceta, dodatkowo w sposób być może dla niektórych zbyt dosłowny i wulgarny, ale dotyczy relacji dwojga dorosłych ludzi, którzy wybrali taką, a nie inną formę aktywności seksualnej z własnej, nieprzymuszonej woli. Dla mnie bardziej seksistowskie jest założenie, że kobieta nie może czerpać przyjemności z hardkorowego seksu lub z bycia zdominowaną w łóżku. I właściwie cały ten temat moglibyśmy domknąć powyższym cytatem, ale przejdźmy jeszcze na moment do patologii, jakie tropią w tym szambie, dnie i bagnie - jak została w jednym z tekstów określona dyskografia Tedego - autorzy fanpage’y Krytyka Holistyczna i fight!suzan, a także chętnie przyklaskujący im dziennikarz Polityki, Bartek Chaciński.

Rap bowiem - podobnie jak właściwie każda inna forma ekspresji od wysokiej literatury, przez art-house’owe kino, aż po popowe szlagiery - pełen jest seksistowskich, homofobicznych i przemocowych tropów wpisanych w naszą kulturę od wieków. A dobitne słownictwo jakim operuje i archetyp prawdziwości, który jest weń wpisany, pozwala je wychwycić nieporównywalnie szybciej niż w książkach, filmach czy radiowych przebojach, które realizowane są przecież na zasadach licentia poetica. Dodatkowo jeszcze rap - w swoim paździerzowym, chałupniczym stadium - jest stosunkowo łatwy do zrobienia, więc staje się mównicą dla ludzi, pośród których znajdują się również mizogini, rasiści i inni nienawistnicy. O ile więc Krytyka Holistyczna i odpowiedzialny za fanpage fight!suzan Filip Szałasek mieliby szerokie pole do tropienia różnej maści patologii w tym środowisku, o tyle zaślepieni swoimi nośnymi tezami i uwłaczającym ich inteligencji pogardliwym stosunkiem do omawianych artystów strzelają po płotach, a nieraz też sobie w stopę.

Krytyka Holistyczna pisze na przykład, że: Sokół ma nowy smutny kawałek "Pomyłka". Taka sytuacja: jest on, jest ona, piją i gadają w klubie. Cięcie, następne ujęcie: on śpi z nią, bo była łatwa (wiedział, że może ją "mieć", więc "skorzystał z niej" i "użył jej" - bo kobieta to seks-lalka, wiadomo, rapowo, przedmiotowo), rano pakuje ją do Ubera (może akurat leciało w radio "Będę brał cię w aucie"?) oraz radzi: "weź chociaż prysznic, bo jesteś pełna mnie" (podnieciliście się?). Niby wszystko dobrze, niby wszystko fajnie, ale on potem ma wyrzuty sumienia - bo ona ma faceta. Więc to zdrada była. To zła kobieta była. On prosi jej faceta (telepatycznie), żeby zastrzelił go - za zdradę - jak Zauchę. Trochę niesmaczne. Trochę przegięcie. I nie ma już w tym fragmencie miejsca na przytoczenie linijki: Mówiłaś: „czułam, że się ruchasz dziko, byłeś planem”, która w mig rzuca inne światło na całą sytuację. Co więcej, mężczyznę stawia w pozycji dokładnie takiej samej seks-lalki, nad której żeńską wersją tak boleje autor powyższego tekstu. Co nieco paradoksalne w kontekście wolnościowych, antydyskryminacyjnych poglądów Krytyki Holistycznej - podobnie jak w przypadku Przemysława Guldy utożsamiającego dominację z gwałtem - nie ma tu miejsca na akceptację seksualnej odmienności i tego, że dorośli ludzie z własnej woli wchodzą często w przeróżne seksualne zależności, z których czerpią przyjemność i które czasem też przypłacają traumą. A niektórzy z nich opowiadają jeszcze później o nich w bardzo naturalistyczny sposób na bitach. Swoją drogą ciekawe, czy w optyce przywoływanych tu krytyków Rena ma większe prawo określać inne kobiety per kurwy niż choćby Wojtek Sokół?

Krytykuję toksycyzmy bez pokory - pisze Krytyka Holistyczna w post-scriptum do swoich rozważań o rapie. I nie mam z tym żadnego problemu, bo sam bywam w moich tekstach często buńczuczny i przejaskrawiam pewne kwestie, by uwypuklić dane zagadnienie. Szkoda jednak, że krytykuje je również bez kontekstu, uciekając się co chwilę do miałkich generalizacji i z pogardą, która człowiekowi tolerancyjnemu - za jakiego autor tego fanpage’a się zapewne uważa - nie przystoi. O ile więc rozmowa o szowinizmie sporej części środowiska rapowego jest potrzebna, o tyle ubrana w taki ton - i co rusz potykająca się o fakty - ląduje na przepastnej półce rozlicznych medialnych ataków na scenę, która się z nich co najwyżej śmieje. Żartując z prawdziwości, kreacji, traumy, emocjonalności czy homoerotyzmu ów niezależny dziennikarz sam kręci na siebie bicz, a stawiając ponad krytykowanych przez siebie artystów bliżej niezdefiniowany rap bardziej cywilizowany, intelektualny, filozoficzny, poetycki - który jego zdaniem radzi sobie na Youtube nieporównywalnie gorzej niż ten seksistowski - wpisuje się w długie tradycje wynoszenia na piedestał Łony i Fisza, a marginalizowania jakichkolwiek reprezentantów sceny ulicznej.

Jeden z wyznaczników tego, jakim rapem warto się zajmować, uświadomiła mi wycieczka do Francji, na którą wybrałem się w 2007 roku i z której przywiozłem książkę Joy Sorman Du bruit. Prestiżowe wydawnictwo Gallimard swój pierwszy tom dotyczący kultury hip-hopowej poświęciło bowiem NTM - hardemu, podwórkowemu zespołowi, którego nazwa rozwija się w zawołanie Nique Ta Mère, czyli Jebać Twoją Matkę. Jednak to z pozoru seksistowskie (i ageistyczne) hasło dotyczy matki-ojczyzny wszystkich białych Francuzów. A bezkompromisowy, po wielokroć nienawistny język, jakim posługują się Kool Shen i Joey Starr nie przeszkodził autorce tej pozycji zastanowić się nad szerszym kontekstem znaczenia tego zespołu na francuskiej scenie rapowej, czy też w ogóle w całym kulturowo-społecznym obiegu informacji płynących z biegiem Sekwany.

W Polsce natomiast od ponad 20 lat stosuje się wobec reprezentantów osiedlowego (i nie tylko) rapu strategię pobłażliwego wykluczenia (drugoosobowego upominania i parapsychologicznego diagnozowania 40-letnich ludzi, które nigdy nie miałoby miejsca, gdyby adresatem tych słów miał być któryś reżyser teatralny czy literat). Do tego dodaje się chybione zestawianie ze sceną amerykańską, na której przecież dzisiaj wszystko jest nieporównywalnie bardziej (politically) correct. No nie, nie jest i nigdy nie będzie, bo nawet jeśli pewne słowa zostaną z przestrzeni publicznej wyrugowane, to stojące za nimi postawy znajdą ujście w innych. To o czym, w jakich słowach i z jakim nastawieniem ktoś nawija, nie wynika bowiem z rapu, ale z podłoża społecznego, z jakiego się wywodzi, wartości jakie wpoili mu - bądź nie - jego opiekunowie i kręgu znajomych, pośród których się obraca. Nie zmieni tego odgórny zakaz używania słów uważanych przez przeróżnych PC principali za seksistowskie, nienawistne czy kogokolwiek obrażające.

Co nieco paradoksalne w kontekście całego tego wywodu - może to często zmienić jedynie… rap, który pozwala jego autorom wyrwać się z hermetycznego, socjoekonomicznie uwarunkowanego kręgu znajomości, które pielęgnują pewne postawy. I nagle poznać na planie teledysku, sesji okładkowej do wywiadu czy w biurze swojej agencji koncertowej ludzi o zupełnie odmiennych wartościach, poglądach czy orientacjach. A że na drodze do poszerzania sobie horyzontów niejednemu z nich zdarzy się spisać jakiś homofobiczny czy seksistowski refleks swojego wychowania, to jego przewiny niech oceniają geje, kobiety i - wracający później do jego twórczości bądź nie - słuchacze, a nie stróże czystości języka, którzy bez cienia wątpliwości piszą, że polityczna poprawność (…) jest dobrą, zdrową cenzurą. Z historii najnowszej dobrze bowiem znamy zapędy osób, które uważały coś za dobre, zdrowe i jedyne słuszne. Osób, z którymi Przemysław Gulda, Filip Szałasek i Krytyka Holistyczna walczą niestrudzenie w swoich tekstach.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.