Przechodził z rąk do rąk, zanim nie pojawił się Stephen Curry. Ewolucja rekordu trójek w NBA

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Stephen Curry
Fot. Al Bello/Getty Images

Od pierwszej trójki w historii NBA minęło już ponad 40 lat. W tym czasie liga widziała mnóstwo znakomitych strzelców, ale teraz przed szereg wysunął się tylko jeden. Stephen Curry właśnie pobił rekord wszech czasów i został najlepszym strzelcem z dystansu w dziejach ligi. Z czyich rąk zabrał ten tytuł? I kto dzierżył rekord wcześniej?

Nie udało się w Filadelfii, gdzie Curry’ego do kieszeni schował Matisse Thybulle, a Joel Embiid odgrażał się, że „u niego w domu” żadnej zabawy nie będzie. Nie udało się także w Indianapolis, bo zdaniem Steve’a Kerra w ostatnich meczach Curry „chciał za bardzo”. Wreszcie udało się w legendarnej Madison Square Garden we wtorkowym pojedynku Golden State Warrriors z New York Knicks. Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na bicie tego typu rekordów niż „Mekka Koszykówki”, jak określa się nowojorską halę.

Steph nie kazał nam długo we wtorek czekać. Rekord pobił już w pierwszej kwarcie, a w całym meczu rzucił pięć trójek i poprowadził Wojowników do zwycięstwa 105:96 nad Knicks. Gdy trafił, niemal cała hala wstała z miejsc, a spotkanie zostało na chwilę przerwane. Mecz na żywo oglądali Ray Allen oraz Reggie Miller (on akurat komentował to starcie dla stacji TNT), którzy po wszystkim wbili się Curry’emu na pomeczowy wywiad i przekazali mu koszulki, w których sami bili rekord oraz pamiątkowy trykot z numerem 2974.

Tym samym Curry – po raz kolejny – przeszedł do historii. Dziś nikt już nie ma żadnych wątpliwości. Przyszło nam oglądać najlepszego strzelca w dziejach ligi. Od teraz Steph na potwierdzenie tej tezy ma także liczby. Rekord już ma, a zaraz stanie się pierwszym, który dobije do granicy 3000 trafień zza łuku. W jaki sposób do tego doszło? Jak przeszliśmy drogę do pierwszej trójki w dziejach ligi do jedynego w swoim rodzaju Curry’ego? Aby odpowiedzieć sobie na te pytania, trzeba nieco cofnąć się w czasie.

JAK HOME RUN

Baseball nie jest najbardziej efektowną grą, jaką można wymyślić. Najwięcej zamieszania od zawsze robi jednak wybicie piłki poza boisko, czyli home run. W koszykówce efektownych zagrań nie brakowało – dziś oprócz wsadów czy akrobatycznych finiszów przy obręczy to także rzuty za trzy punkty, ale nie zawsze tak było. W latach 40. poprzedniego wieku szukano urozmaicenia gry, która zbyt mocno skupiała się na podkoszowej walce, dlatego też właśnie wtedy pojawili się pierwsi zawodnicy, którzy zaczęli grozić rzutem z dalszego dystansu. Pionierem zróżnicowania gry był legendarny trener Oregonu – Howard Hobson.

W 1945 roku zorganizował on pierwszy mecz z linią rzutów za trzy (padło łącznie 20 trójek; po spotkaniu 148 kibiców wypełniło ankiety na „tak”, a 105 na „nie” dla nowego pomysłu). Cztery lata później w książce „Scientific Basketball” dokonał z kolei m.in. podziału boiska na strefy. Hobson zauważył wtedy, że daleki dystans nie jest popularny ze względu na małą efektywność, nad czym osobiście mocno ubolewał. Uważał bowiem, że takie rzuty mogą być kluczowe dla ataku drużyny, jak również dla podniesienia poziomu widowiska. Mówiąc wprost: miały być one dla koszykówki jak home runy dla baseballu.

RZUTY ZA TRZY NA RATUNEK

W podobny sposób o trójkach myślał George Mikan. Jedna z pierwszych wielkich gwiazd koszykówki znana była przede wszystkim ze znakomitej gry podkoszowej, lecz Mikan zrobił też bardzo dużo dla wprowadzenia linii rzutów za trzy na stałe do koszykówki. Wszystko za sprawą ligi ABA, której była legenda Lakers była pierwszym komisarzem. Trójki rzucano już wcześniej, choć poprzednie ligi (w tym ABL, gdzie linia rzutów za trzy pojawiła się w 1961 roku) nie przetrwały próby czasu. ABA co prawda też nie – w 1976 roku została wchłonięta przez NBA – ale pomysł z linią rzutów za trzy został.

NBA pokonała bowiem swojego najgroźniejszego rywala w walce o kibica, ale mimo tego pod koniec lat 70. poprzedniego wieku nie było wcale różowo. Poszukiwano nowych rozwiązań, które mogłyby z powrotem przyciągnąć fanów na coraz bardziej puste trybuny. Tym czymś miały być właśnie rzuty za trzy punkty. Na wprowadzenie linii trójek liga zdecydowała się przed startem sezonu 1979/80. Część drużyn podchodziła do zmian z dużym sceptycyzmem – niektóre nie miały nawet zamiaru trenować rzutów z dystansu.

PIERWSZA TRÓJKA W HISTORII

Jednym z największych sceptyków był legendarny trener i menadżer Red Auerbach, który Celtów poprowadził do 16 z 17 tytułów w historii klubu. Jego zdaniem wprowadzenie linii rzutów za trzy punkty było przejawem paniki ze strony ligi.

– Oglądalność meczów skoczy, gdy tylko na parkiet wybiegną Bill Walton (w sezonie 1978-79 nie zagrał ani jednego spotkania z powodu kontuzji – przyp. red.), Larry Bird i Magic Johnson, czyli zawodnicy, którzy po prostu mają charyzmę – twierdził Auerbach.

I z jednej strony miał rację: najpierw Bird i Magic, a potem także Michael Jordan byli tymi zawodnikami, którzy mieli to „coś”, co sprawiało, że chciało się oglądać ich w akcji. Z drugiej jednak strony, dzięki rzutom za trzy punkty NBA zaczęła zmieniać swe oblicze. Znakomicie rzuty z dystansu wykorzystywał zresztą choćby Bird, który był zresztą naocznym świadkiem pierwszej trójki w historii ligi. W październiku 1979 roku zza łuku trafił bowiem Chris Ford, czyli zawodnik… Celtics w pojedynku z Houston Rockets.

KRÓL LARRY BIRD

Ford sezon zakończył z 70 trafieniami na koncie. Najlepszy pod tym względem był natomiast Brian Taylor (90 trafień), który trójki mógł oddawać już kilka lat wcześniej jako gracz ligi ABA. Większość zawodników z nowej broni korzystała jednak sporadycznie albo wcale. NBA nie została więc opanowana przez szaleństwo rzutów za trzy, choć pomysł zaczął wypływać na coraz szersze wody. W 1984 roku linię trójek zaadaptowała FIBA (choć niebo bliżej w NBA), trzy lata później NCAA, a w 1988 roku zza łuku rzucali już na igrzyskach.

Po Taylorze rekord trójek na trzy lata przejął Joe Hassett, potem na rok Darrell Griffith, a w sezonie 1985/86 królem rzutów za trzy został Larry Bird. Skrzydłowy Celtics był pierwszą wielką gwiazdą, która tak skutecznie potrafiła wykorzystać trójki w swojej grze. W latach 1986-88 trzy razy z rzędu Bird wygrywał zresztą konkurs rzutów za trzy punkty w ramach All-Star Weekend. A wszystko to pomimo okropnej kontuzji dłoni, której legenda Celtów doznała jeszcze przed pierwszym meczem na parkietach NBA.

TRÓJKOWY BOOM

Rekord z rąk Birda w rozgrywkach 1988/89 przejął Dale Ellis. Zawodnicy zaczynali rzucać coraz więcej i trafiać coraz częściej – nawet po 150 trójek w sezonie albo i więcej. Wciąż jednak około siedmiu prób z dystansu na 100 posiadań to mało, szczególnie w porównaniu z dzisiejszą średnią około 35 prób. Tacy zawodnicy jak Ellis czy Michael Adams (który w 1990 roku na dwa lata zabrał rekord Ellisowi; ten odzyskał go w sezonie 1992/93) przecierali jednak szlaki i udowadniali coraz większe znaczenie trójek w NBA.

Ellis był zresztą pierwszym w historii ligi zawodnikiem, któremu udało się dobić do granicy 1000 trafień z dystansu. Bardzo szybko gonił go m.in. Reggie Miller, choć sama liga w latach 90. miała poważny problem z coraz mniejszą liczbą zdobywanych punktów. Zdecydowano się nawet zmniejszyć nieco dystans linii trójek, co jednak nie przyniosło pożądanych efektów i po trzech latach NBA wróciła do pierwotnych założeń. Prawdziwy „boom” nastąpił dopiero w XXI wieku i zbiegł się w czasie z pojawieniem się Curry’ego w lidze.

NOWY NUMER JEDEN

Miller dogonił Ellisa w kwietniu 1998 roku i przez kolejne 13 lat rekord był jego. Dopadł go dopiero Ray Allen, a teraz Allena przegonił Curry. Reggie swój rekord (2560 trafień) wyśrubował w 1389 spotkaniach. Allen dogonił go w meczu numer 1074 w karierze. Steph z kolei potrzebował „zaledwie” 789 pojedynków w NBA, by zostać numerem jeden.

To też dobrze obrazuje, jak przez ostatnie dekady zmieniła się liga. Szaleństwo tak na dobrą sprawę rozpoczęło się pod koniec pierwszej dekady XXI wieku. To wtedy Stan Van Gundy otoczył Dwighta Howarda strzelcami, a Curry trafił do ligi (z siódemką w drafcie 2009).

Z jednej strony, coraz więcej drużyn szło śladami Orlando Magic, którzy mocno stawiali na rzuty za trzy punkty. Większe znaczenie miała też analityka, a z niej jasno wynikało, że rzuty za trzy są warte więcej niż rzuty za dwa. Steph z kolei jako jeden z pierwszych zawodników wyniósł trójki do rangi najgroźniejszej broni w indywidualnym repertuarze gracza. Przez dekady zdecydowana większość rzutów za trzy do kosza wpadała po asyście od kolegi – Curry miał jednak fantastyczny drybling i pozycje do trójek mógł wypracowywać sobie sam.

OD POTENCJAŁU DO REKORDU

Nie stało się to oczywiście z dnia na dzień. Curry na początku kariery zmagał się zresztą z problemami zdrowotnymi, które mocno utrudniały mu grę w pierwszych latach. Tak w 2011, jak i w 2012 roku Steph musiał przecież poddać się zabiegom chirurgicznym na prawej kostce. Do ligi trafiał jako fantastyczny strzelec po uczelni Davidson, ale tak naprawdę dopiero poznanie Brandona Payne’a i wspólne (często innowacyjne) treningi wykrzesały z niego jego prawdziwy potencjał. W tym roku mija zresztą dekada współpracy tej dwójki.

Rekord trójek jest więc efektem niezliczonej ilości godzin, jakie Curry spędził w hali treningowej na szlifowaniu zarówno rzutu, jak i dryblingu czy pracy nóg. To też ogromny wysiłek włożony w zajęcia oddechowe czy szybkościowe. Bez tego nie byłoby ani dwóch nagród dla MVP sezonu zasadniczego, ani trzech mistrzowskich tytułów, ani też tego rekordu i wielu innych, jakie Curry pobił, pobije i jeszcze wyśrubuje w kolejnych meczach. W przyszłości ktoś być może mu zagrozi, ale dziś król trójek jest tylko jeden.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz sportowy z pasji i wykształcenia. Miłośnik koszykówki odkąd w 2008 roku zobaczył w akcji Rajona Rondo. Robi to, co lubi, bo od lat kręci się to wokół NBA.