Bestseller brytyjskiego autora powieści obyczajowych liczy dokładnie tyle lat, ile Premier League. Podczas gdy najlepsza liga świata przeszła niesamowitą ewolucję, wartości z „Futbolowej Gorączki” pozostały takie same. Hornby, jak nikt przed nim, nazwał nasze, piłkarskich freaków, emocje i nadał im istotną rangę. Wcześniej z detektywistycznym zacięciem szukaliśmy śladów futbolu w innych książkach, w tej dostaliśmy je wszystkie w jednym miejscu. Wielu z nas mogło się przejrzeć w lustrze i powiedzieć głośno: przecież to jest o mnie. Przeczytanie historii dorastającego fana Arsenalu po wielu latach przyniosło mi taką samą dziką satysfakcję, co za pierwszym razem, gdy przemierzałem Londyn z „Fever Pitch” w jednej ręce i małym słownikiem Oxford w drugiej. Czy może się zdarzyć cokolwiek lepszego niż nauka angielskiego z książki o piłce nożnej?
Kiedy jesteś jeszcze dzieckiem i rozpada się małżeństwo twoich rodziców, potrzebujesz schronienia. A jeśli wyspą, na której zbudujesz swój bezpieczny świat będzie futbol, to nawet lepiej. Po jakimś czasie okaże się, że ten świat nie jest idealny, przeciwnie – bywa jedną, wielką frustracją. A jednak zostaniesz w nim już na zawsze. Jak ten chłopak, który pokochał Arsenal.
„Rozrywka jako ból – była to dla mnie zupełna nowość i wyglądało na to, że właśnie czegoś takiego mi brakowało” – pisze Hornby w „Futbolowej Gorączce”.
Tamte dni już nigdy nie powrócą. Nastolatek za kilkadziesiąt pensów – wliczając bilety na podróże – oglądający mecze swojej ukochanej drużyny? Zapomnijcie. Bójki kiboli niemal w każdym meczu, wywołujące uczucie ciągłego niepokoju – za tym akurat nikt nie tęskni. Kto był na polskiej lidze w latach 80. czy 90., ten wie o czym mowa. Fish and chips jako naprawdę tanie danie. Piłkarze z innej gliny – twardzi faceci z wąsami, których nigdy nie chciałby spotkać na swojej drodze Neymar.
PRZEDMECZOWE ZDENERWOWANIE
Hornby wziął cały bagaż emocji – od dzikiej radości, po wąwóz goryczy, a rozrywkę przypisaną klasie robotniczej ubrał w tak piękne słowa i zdania, że chyba na coś takiego nie zasługiwała. Obnażył nasze przesądy, nasze gusła, zdeszyfrował nasze niezrozumiałe zupełnie dla światów zewnętrznych kody. Wierzył, jak wielu z nas, że kiedy Arsenal przegrywał mecz, to z pewnością dlatego, że na nim nie był. Nadawał magicznej mocy radyjku na baterie, będąc przekonanym, że kiedy je wyłącza i włącza, zmieniają się losy piłkarskich meczów na innych stadionach. Chodził po szkolnych korytarzach dumny jak paw, gdy Kanonierzy kogoś pokonali (najlepiej Tottenham) i miał ochotę zniknąć, jeśli akurat dostali łomot. Nie spał z nerwów przed ważnymi starciami.
Moje przedmeczowe zdenerwowanie w najmniejszym stopniu nie wiązało się z tym, czy mecz miał znaczenie. Arsenal zaprzepaścił wszelkie szanse na tytuł mistrzowski przed listopadem, nieco później niż zwykle. Oznaczało to, ogólnie rzecz biorąc, że niespecjalnie liczyło się, czy w spotkaniach, na które chodziłem, zwycięży czy nie. Dla mnie jednak to było ważne. (...) Jeśli o mnie chodziło, gdyby mecze, na których byłem, wygrali 5:0, a resztę przegrali 0:10, byłby to dobry sezon, upamiętniony przez drużynę przejazdem po M4 w autokarze bez dachu, w drodze na spotkanie ze mną – pisze Anglik i z dużą łatwością jestem w stanie go zrozumieć.
Autor „Futbolowej Gorączki” zmierzył swoje życie piłką. Wie do teraz, kiedy zakończyła się jego pierwsza miłość – dzień po remisie z Coventry City 2:2 na Highbury. Nie mówcie, że też tego nie robicie... Dotknął prawd niewypowiedzianych od pokoleń. Co więcej, pięknie pisze – tak zrecenzował „Fever Pitch” na łamach „Irish Times” Tom Humphries. Jego dwa zdania dobrze oddają istotę sprawy.
Książka, która stała się kultowa nie tylko w Anglii, jest pięknym zapisem frustracji i uniesień. Pisząc ją Hornby nie miał pojęcia, że za kilkanaście lat będzie przeklinał korporacyjny futbol, przeżyje wyprowadzkę The Gunners z ich kultowego obiektu na The Emirates, zdąży złapać się za głowę, gdy gazety napiszą, że Arsene Wenger to kandydat na menedżera klubu, a potem będzie musiał przeprosić (jak wielu innych) za to, że tak wątpił we Francuza.
JAK AFTER LIFE
Emocje w powieści są ponadczasowe i zakładam, że również dziś mogą zaistnieć w życiu chłopca dorastającego w dowolnym zakątku świata. Sama piłka jest już zupełnie inna, to właściwie konsumpcja – nie ta urocza, polegająca na zbieraniu kart z zawodnikami czy rozpaczliwych próbach zadania pytania jednemu z nich po treningu: „Czy nie boli już pana kolano?”. Dziś to raczej pragnienie posiadania kolejnej koszulki za kilkadziesiąt funtów.
Futbol wykorzystał jako pole do rozważań na temat otaczającego nas świata, ale w bezpretensjonalny, okraszony typowo brytyjskim poczuciem humoru sposób. Ten słodko-gorzki sposób pisania jest imponujący, porywa. Przypomina mi to oglądanie „After Life” Ricky’ego Gervaisa. Nie ma bowiem nic piękniejszego, niż pisanie o smutnych rzeczach w wesoły sposób. Nie mamy tutaj, jak w przypadku serialowej produkcji, aż tak trudnego tematu w tle, jest jednak rozpad rzeczywistości, w której dorasta bohater i próba posklejania tego jakoś poprzez futbol.
Tak naprawdę potrzebowałem potwierdzenia od dorosłego, od rodzica, od ojca, że to, czego będę świadkiem, nie zrani mnie na całe życie. „Słuchaj” – powinienem mu powiedzieć – „kiedy grają u siebie zwykły ligowy mecz, tak się boje przegranej, że nie mogę o tym myśleć ani mówić, a czasem nawet oddychać. Jeśli myślisz, że Swindon ma jakiekolwiek szanse, choćby jedną na tysiąc, zabierz mnie od razu do domu, bo chyba sobie z tym nie poradzę” – pisze Hornby i jakże piękna jest to ilustracja naszych irracjonalnych lęków z dzieciństwa, opowieść o potrzebie zapewnień, opieki obojga rodziców, nauczenia się porażek.
ZDOLNOŚĆ KRYTYCZNEJ OCENY
Od dziecka uważam, że jeśli ktoś nie ogląda piłki nożnej, czy też nie interesuje się jakimkolwiek innym sportem, jest w pewien sposób uboższy. W kibicowaniu piękne są te dwa etapy – pierwszy zupełnie bezkrytyczny, gdy uważasz swoich idoli, swój klub, swoją reprezentację, za najlepsze na świecie, a potem nadchodzi dorosłość, z całą paletą narzekań, podważania teorii, niechęci i ogólnego czepialstwa.
To też udało się autorowi wspaniale uchwycić, w moim ulubionym zresztą cytacie z całej książki:
Zdolność krytycznej oceny to coś strasznego. Kiedy miałem jedenaście lat, nie było złych filmów, tylko filmy, których nie chciałem oglądać, nie było złego jedzenia, tylko brukselka i kapusta, i nie było złych książek: każda, którą czytałem, wydawała się świetna. Obudziłem się jednak pewnego ranka i wszystko się zmieniło. Jak moja siostra mogła nie słyszeć, że David Cassidy to nie ta sama klasa co Black Sabbath? Dlaczego, na Boga, nauczyciel od angielskiego uważał, że „Historia pana Polly” jest lepsza niż „Dziesięciu małych Indian” Agathy Christie? Od tego momentu rozrywka stała się nieuchwytną wartością.
Jednakże w 1969 roku nie istniał dla mnie taki twór jak kiepski angielski piłkarz. Dlaczego sir Alf miałby wybrać kogoś, kto się nie nadaje? Po co? Uwierzyłem, że jedenastu piłkarzy, którzy tego wieczoru zniszczyli Szkocję – dwa gole Hursta i Petersa, Colin Stein ratujący honor Szkocji – są najlepsi na świecie. (Sir Alf zignorował wszystkich graczy Arsenalu, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że zna się na swojej robocie). Poza tym brak meczów na żywo w telewizji oznaczał, że często nie wiedzieliśmy, kto jest dobry, a kto nie: fragmenty ukazywały jedynie dobrych graczy strzelających gole, a nie złych, którzy pudłowali.
WCIĄŻ AKTUALNE
Przy okazji opowiadania o piłce Hornby’emu udało się dobrze zilustrować angielskiej społeczeństwo. Nudne, ale aspirujące przedmieścia, próby ucieczki od rzeczywistości podczas słuchania The Clash, problemy z chuliganami stadionowymi, podziały klasowe, edukacja – każda z tych materii jest tutaj solidnym tłem zdarzeń. Przepiękny jest fragment, w którym Arsenal gra z Reading na wyjeździe i bohater, jawiący się spotkanej rodzince kibiców rywali jako londyńczyk z krwi i kości, opowiada im o życiu w stolicy, podczas gdy na pytanie skąd jest, odpowiada, że z Maidenhead. – To sześć kilometrów stąd! – obruszają się jego rozmówcy, zniesmaczeni faktem, że nie kibicuje lokalnej drużynie. – Chyba czternaście – próbuje, oczywiście bezskutecznie, ratować się młody Hornby.
Po wielu latach na polskim rynku ukaże się reedycja powieści (wkrótce, nakładem wydawnictwa SQN), wcale mnie to nie dziwi, bo młodsi czytelnicy mogą nie mieć pojęcia o tej pozycji, a warto, żeby poznali się bliżej z pewnym młodym kibicem Arsenalu, którego ten klub z taką samą łatwością wpędza w stany depresyjne, jak wynagradza to później zwycięstwami. Ten sezon jest zresztą żywym dowodem na istnienie wszystkich teorii wpisanych w życie fana Kanonierów, jakie zawarł w „Futbolowej Gorączce” Hornby.