Gdybyśmy mieli robić listę najlepszych kierowców w historii Formuły 1, James Hunt, mimo zdobytego tytułu mistrza świata, prawdopodobnie nie znalazłby się w pierwszej dziesiątce, a może nawet i piętnastce. Jednak jeśli mielibyśmy ze sobą zestawiać najbardziej legendarne postaci królowej motorsportu, sprawa ma się zupełnie inaczej. Legenda Hunta wykracza bowiem daleko poza tor, a hasło „Seks: śniadanie mistrzów”, które przez lata nosił na swoim kombinezonie, jest tylko początkiem całej historii.
Brytyjczycy mają szczęście do takich osobowości – do dziś sami mówią, że James Hunt to nic innego jak wyścigowa wersja George’a Besta. Kariery obu panów nieco się zresztą pokrywają – w końcu dzieli ich zaledwie rok różnicy w wieku – jednak ze względu na specyfikę obydwu dyscyplin ich przygody, i historie opowiadane przez innych, są jedyne w swoim rodzaju. Dlaczego więc Hunt to aż taka ikona F1?
KOLEGA LORDA
Legendarna kariera, którą fani Formuły 1 z rozrzewnieniem wspominają prawie 50 lat później, zaczęła się całkowicie przypadkowo. Mały James od zawsze sprawiał problemy – szkołę podstawową, ze względu na wybryki, musiał zmieniać dwa razy, a w domu nie dawał spokoju trzem młodszym braciom. Ucieczką zawsze był sport, w którym się spełniał, i do którego podchodził poważnie. Trenował squasha i tenisa, co ostatecznie odmieniło mu życie.
Któregoś razu, kiedy wpadł w odwiedziny do partnera deblowego, zobaczył jego brata przygotowującego swój samochód (ikoniczne Mini z lat 60.) do startu w wyścigach. Zaintrygowało go to na tyle, że wraz ze znajomym poszli obejrzeć zawody. I tak już zostało.
Hunt wspominał później, że o ile bardzo lubił samochody, a zdanie egzaminu na prawo jazdy nazywał rozpoczęciem nowego życia, o tyle wyścigi zdawały mu się być wyłącznie dla bogatych – niedostępne dla takiego „szaraka” jak on. Rywalizacja Mini, na którą trafił przypadkiem, zmieniła to podejście i dokonała przewrotu w jego życiowych planach. Miał zostać lekarzem, a jego rodzice przygotowywali już ponoć pięć tysięcy funtów na tę okoliczność i opłacenie studiów. Kiedy więc oznajmił, że jego planem na życie jest bycie zawodowym kierowcą, nie byli do końca zachwyceni. Błyskotliwy jak zawsze James od razu zauważył, że zamiast pięciu tysięcy na akademię medyczną, rodzice mogą mu dać dwa i pół na kupno używanego Mini, przez co zaoszczędzą połowę kwoty.
Pieniędzy, jak możecie się domyślać, nie zobaczył. Rozwalające się Mini ufundował sobie samodzielnie, co automatycznie oznaczało, że przy niemal zerowych funduszach samochód odstawał od reszty stawki. Dlatego też dość szybko zgłosił się do Formuły Ford – tam bolidy miały być takie same dla każdego. Pojawiły się pierwsze zwycięstwa i sponsorzy, a co za tym idzie awans do Formuły 3.
Po pierwszych trzech latach, które minęły z różnym skutkiem w wynikach, talent Hunta dostrzegł niejaki Thomas Hesketh – wtedy był to zaledwie 22-letni miłośnik motoryzacji z ogromnymi pieniędzmi. A skąd te pieniądze? Cóż, tak się składa, że Thomas odziedziczył po ojcu tytuł lorda i został trzecim baronem Hesketh. Zanim jednak wszedł w politykę, w której zresztą możemy w Wielkiej Brytanii zobaczyć go do dziś, „bawił się w wyścigi”. Hunt spodobał mu się na tyle, że Hesketh wziął go do swojej nowo powstałej ekipy, w której utalentowany kierowca w ciągu roku przeszedł od Formuły 3 do Formuły 1.
LAUDA
Hesketh po prostu w pewnym momencie stwierdził, że skoro i tak ma tak duży budżet, to czemu nie zaatakować F1? Jego ulubiony kierowca tylko na to czekał. Mało kto brał nową drużynę na poważnie i trochę trudno się temu dziwić. 22-letni właściciel z 25-letnim żółtodziobem za kierownicą – dodajmy że jedynym kierowcą w zespole. Cała ekipa równie często, co na torze, brylowała poza nim. Na imprezach czy też – jak mawiano w padoku – „korzystając z przywilejów i uroków bycia w Formule 1”.
„Co oni mogą nam zrobić?” – pytano, a ekipa Hesketh Racing odpowiedziała dwoma miejscami na podium Hunta już w pierwszym sezonie. Dwa kolejne to aż siedem tego typu wyczynów, w tym jedno najwyższej wagi. James Hunt wygrał w 1975 roku Grand Prix Holandii, wyprzedzając wieloletniego rywala, ale też przyjaciela i mistrza świata z tamtego roku, Nikiego Laudę.
Problem w tym, że po sezonie Heskethowi zaczęły kończyć się fundusze i ostatecznie odszedł z zespołu. Hunt także opuścił swój team i niemal do końca myślano, że kolejny sezon odbędzie się bez niego. Do kierowcy uśmiechnęło się jednak szczęście – z McLarena odszedł Emerson Fittipaldi, a ekipa nie miała za bardzo kim załatać tej dziury. Padło więc na Hunta, jedynego dostępnego kierowcę na poziomie mogącym dać jakkolwiek przyzwoite wyniki.
Jeśli zastanawiacie się, jak legendzie F1 poszło w tym przypadkowym sezonie, to możemy tylko powiedzieć, że chodzi o TEN rok w Formule 1 – 1976, o którym Ron Howard nakręcił potem film Wyścig (ang. „Rush”). To ten sezon, dzięki któremu nie uznajemy Hunta jedynie za króla życia poza torem. Fantastyczna rywalizacja z Laudą, który ulega poważnemu wypadkowi na Nuerburgringu. Staje w płomieniach, zostaje ledwo co wyratowany przez innych kierowców, a potem… wraca do ścigania po kilku tygodniach. Oczywiście sytuacja ma znacznie szerszy kontekst, który wielu fanów już zna – przed feralnym wyścigiem Lauda miał dwa razy tyle punktów, co Hunt i zwołał spotkanie kierowców, by nie dopuścić do jego rozegrania ze względu na bezpieczeństwo. Przegrał, jak twierdzą sportowi historycy, jednym głosem, więc wyścig musiał zostać rozegrany.
Stary Nuerburgring (potem wydzielono nową nitkę) nigdy więcej nie gościł Formuły 1, jednak dla Laudy i tak zakończyło się to o jeden rok za późno. Ślady na całym ciele, szczególnie twarzy pamiętamy doskonale – w końcu w padoku pojawiał się przez wiele lat, aż do śmierci. Pośrednio to te właśnie ślady zdecydowały o mistrzostwie w sezonie 1976.
JEDEN TYTUŁ I WYSTARCZY
Ale po kolei. Nie dość, że ten rok i tak obfitował w dramatyczne wydarzenia (wypadek Laudy, Hunt tracący dwa zwycięstwa ze względu na przepisy, po czym odzyskujący jedno itd.), to jeszcze wszystko miało rozstrzygnąć się w ostatnim wyścigu – Grand Prix Japonii. Hunt tracił do rywala trzy punkty (punktowało sześciu kierowców w systemi 9-6-4-3-2-1), więc musiał być minimum na podium, zakładając że Lauda zajmie dalszą lokatę.
Austriak po wypadku miał sporo problemów. Był całkowicie poparzony, a jego głowa nie funkcjonowała tak pewnie jak wcześniej w obawie przed kolejnym wypadkiem – to się oczywiście zmieniło w kolejnych sezonach, w których Lauda zostawał mistrzem świata jeszcze dwukrotnie, jednak ten sezon był wyjątkowy – w negatywnym sensie dla Nikiego.
W Japonii bardzo mocno padało. Na torze stała woda, a warunki do jazdy były po prostu niebezpieczne. Zarówno Hunt, jak i Lauda, chcieli odwołania wyścigu, co w przypadku tego pierwszego oznaczało odpuszczenie walki o tytuł mistrzowski na rzecz bezpieczeństwa innych. Jednak i tym razem zostali przegłosowani. Wyścig musiał się odbyć ze względu na to, że organizatorzy nie chcieli tracić pieniędzy z transmisji. Mimo w ogóle niepoprawiających się warunków, zawody ruszyły, bo niedługo miało się ściemniać – te dwa fakty mówią nam całkiem sporo o ówczesnym podejściu F1 do bezpieczeństwa.
Kierowcy wyjechali na tor, a walczący o tytuł Lauda zjechał z niego już na drugim okrążeniu. Mistrzostwo świata nie miało znaczenia. Rany po dramatycznym wypadku wciąż były zbyt świeże – w przenośni, bo Austriak nie wyobrażał sobie jeżdżenia na granicy ryzyka chwilę po tym, co mu się wydarzyło, i dosłownie – jego powieki wciąż wywoływały ogromny dyskomfort przy mruganiu, a przy tej pogodzie i widoczności trzeba było to robić znacznie częściej. Szczególnie że ówczesna F1 była niezwykle niebezpieczna. Sezon 1976 był jednym z zaledwie kilku od powstania organizacji w 1950, w którym żaden z kierowców nie zginął na torze (i tak, jak widać, było blisko), a średnia wynosiła ponad jednego zawodnika na sezon, co w dzisiejszych czasach jest niewyobrażalne.
W ślad za Austriakiem poszło kilku innych kierowców, ale nie Hunt, który bardzo długo prowadził, by w pewnym momencie złapać gumę, pozbawiającą go co najmniej kilku miejsc. Końcówka deszczowego wyścigu to szaleństwo Jamesa przebijającego się po tytuł i ostatecznie trafiającego na trzeci stopień podium. O tym, jak wariacka była to w wykonaniu Brytyjczyka końcówka, niech świadczy fakt, że po dotarciu na metę Hunt… nie wiedział, że został mistrzem świata. Zmierzał zdenerwowany w stronę szatni, gdy ktoś uświadomił mu, co się właśnie stało.
Jeden z najbardziej kontrowersyjnych sezonów w historii został zakończony w jeszcze bardziej kontrowersyjnych warunkach a Hunt, który po nim został w Formule 1 jeszcze tylko przez dwa i pół roku i to bez większych sukcesów, zdobył jedyny tytuł w karierze. Do dziś eksperci spierają się o to, czy na niego zasłużył – w końcu gdyby nie wypadek Laudy, sprawy by nie było.
Obaj panowie przez lata, w zasadzie do śmierci, podchodzili do tego inaczej niż wiecznie dyskutujący fani. Lauda nigdy nie powiedział, że Hunt wygrał „fartem”, „bo mnie nie było”, „bo warunki” ani nic z tego typu podobnych argumentów. Zawsze uważał, że jeśli ktoś zasłużył, to właśnie Hunt, a on sam jeszcze raz wycofałby się z wyścigu w Japonii, nawet gdyby znał wynik. Wieloletnia klasa i przyjaźń zrobiły tutaj swoje. Brytyjczyk za to od razu po wyścigu twierdził, że najchętniej podzieliłby się tym mistrzostwem z Austriakiem. Zresztą gdyby żył i gdybyśmy mogli spytać go o teraz, to powiedziałby zapewne coś w rodzaju: „Jestem mistrzem i na ch… drążyć temat?”. I nie jest to wcale przesada – znający Hunta mogliby nawet powiedzieć, że eufemizm. Bo taki po prostu był.
PLAYBOY
Po wygraniu mistrzostwa Hunt stracił cały głód zwycięstw. Nie potrzebował kolejnych tytułów, nie miał tego głodu, co najwięksi sportowcy świata. A i samochód mu nie pomagał. Stanął na samym szczycie motorsportu. Czego chcieć więcej? Ten moment na topie to coś, do czego dążył i więcej mu nie trzeba było. Być może właśnie dlatego nie mówimy o nim w kategoriach najlepszych kierowców w historii. Talent miał na pewno – był wybitnie szybki, choć jeździł ryzykownie. Nawet Lauda powiedział kiedyś o nim: „Był jedną z niewielu osób, które lubiłem, jedną z nielicznych, które szanowałem i jedyną, której zazdrościłem”.
A czego Austriak mógł mu zazdrościć? Ktoś powie, że właśnie tej szybkości, bo sam był bardziej analitycznym i technicznym kierowcą. Inni powiedzą, że – po prostu – życia playboya. Dwa obrazki podsumują to najlepiej. Co ciekawe, oba pochodzą z japońskiego weekendu, który dał Huntowi największy życiowy sukces.
Po pierwsze, w ciągu dwóch tygodni przed wyścigiem miał przespać się z 33 kobietami. Historia trudna do uwierzenia, ale w tym wypadku powtarzająca się z niezależnych źródeł. Hunt ponoć zrobił to… nie wychodząc z hotelu. Jak? Do tego samego hotelu co rano przylatywały stewardessy z British Airways na szybką wymianę między lotami – codziennie inne. Hunt wiedział już mniej więcej kiedy to się dzieje i schodził do lobby tak jak stał, by zaprosić je na ciągle trwającą imprezę z jednym ze swoich przyjaciół – alkohol, narkotyki, no i oczywiście seks. Wszystko było tego częścią.
Wspominany przez nas wcześniej napis na kombinezonie „Seks: śniadanie mistrzów” od czasu do czasu zmieniał się na naszywkę „Seks to kwestia wydajności”. Możemy tylko żałować, że nie wiemy, którą z naszywek miał na opuszczonym do kostek kombinezonie, kiedy wieloletni inżynier Williamsa Patrick Head przyłapał go na seksie z kolejną kobietą w padoku kilka minut przed rozpoczęciem wyścigu. Tak, tego wyścigu, który dał mu mistrzostwo świata. Tak – po dwóch tygodniach alkoholu, narkotyków i sypiania ze stewardessami. Niedługo potem Hunt wyszedł z padoku i zaczął jak gdyby nigdy nic załatwiać potrzebę fizjologiczną przy setkach widzów na zewnątrz. Nie zwracał na to uwagi, a gdy skończył… rozległy się głośne brawa.
Po wyścigu samolot powrotny do Wielkiej Brytanii (12 godzin) zamienił się w jedną wielką imprezę. Hunt „osuszył samolot z alkoholu”, a po wyjściu poszedł prosto do brytyjskiej ambasady, gdzie miał zostać uhonorowany. Ostatecznie go wpuszczono, choć był w takim stanie, że na bramkach uratowało go jedynie nazwisko. Do dziś nie do końca wiadomo, jak wyglądała cała ta sytuacja – wiadomo, że kierowca nie wypadł najlepiej, a ta sytuacja jeszcze się powtórzyła, kiedy Hunt któregoś razu poleciał do Dubaju na spotkanie z księciem.
Mimo że podpisując kontrakt z McLarenem nie miał wielkiego wyboru, i tak stawiał warunki. Głównym było to, że nie będzie zakładał garnituru na oficjalne spotkania sponsorskie i wszystkie te, które musi wypełnić. Udało się, a Hunt bardzo często na tego typu imprezach pojawiał się w t-shircie, jeansach i… boso, po czym wychodził z kolejną kobietą.
To był zresztą jego styl – w ten sam sposób pojawiał się chociażby, by komentować wyścigi w stacji BBC razem z Murrayem Walkerem, który początkowo nie mógł tego znieść. I nic dziwnego – na pierwszy wyścig Hunt przyszedł z nogą w gipsie, którą położył mu na kolanach na cały czas trwania zawodów, a w trakcie transmisji wypił dwie butelki wina. Nie stronił też od dość ostrych komentarzy. Nazywał zawodników idiotami, a swego czasu wymówkę jednego z kierowców (jego słabsza forma miała być spowodowana nowym silnikiem) skomentował prostym „gówno prawda”. Walker grzecznie przytaknął i przeszedł do kolejnego tematu.
GOOD GUY JAMES
Był dwukrotnie żonaty, co – jak możecie się domyślać – nie wyszło zbyt dobrze. Jego pierwsza żona, modelka Suzy Miller, była błędem, o którym wiedział już przed ślubem. Twierdził jednak, że było za późno na zmianę decyzji, a małżeństwo rozpadło się po kilkunastu miesiącach, gdy Suzy zostawiła Jamesa dla Richarda Burtona. Hunt niezbyt się tym przejął. Wynegocjował od Burtona pieniądze na rozwodową ugodę oraz podziękował aktorowi za pozbawienie go najbardziej problematycznego konta na wydatki w całej Anglii. Z drugą żoną było lepiej, jednak bardzo długo hulaszczy tryb życia Hunta nie ustępował. Doszło do tego, że popadł w depresję, bo po karierze odczuł niezwykłą pustkę ze względu na brak adrenaliny i wszystkich imprez oraz nałogów, których nie miał już na co dzień.
To zresztą druga strona Jamesa Hunta. Ci, którzy go znali, z Laudą na czele, mówią, że był to po prostu świetny facet. Playboy, to jasne, ale jednocześnie gość, który nie skrzywdziłby muchy. Zresztą od dzieciństwa zwierzęta – głównie psy (klub nocny nazwał imieniem swojego owczarka niemieckiego) i papużki faliste, które hodował – były jego odskocznią. Gdy komentował wyścigi, nie chciał, by jego głos pojawiał się w Republice Południowej Afryki, w której trwał apartheid. Jeśli akurat w danym wyścigu nie było wyjścia, przekazywał pieniądze na organizacje walczące o równość w RPA.
Przed wyścigami wymiotował – nie ze względu na imprezowanie, a z ogromnego stresu, który na co dzień ukrywał pod swoim wizerunkiem. Mimo swojego trybu życia, nigdy nie pojawił się na zawodach pijany. Zawsze trzeźwy i najczęściej dobrze przygotowany, bo doskonale wiedział, jak rozgraniczyć dwie najważniejsze części życia. No może kilka razy zdarzyło mu się jeździć na kacu, szczególnie w Grand Prix Kanady w 1976, gdzie chwilę po tym, jak dowiedział się, że odebrano mu jedno ze zwycięstw, zapił smutki, a potem pojechał jeden z najlepszych wyścigów w karierze.
Hunt zmarł w 1993 roku w wieku 45 lat na rozległy zawał serca. Dzień wcześniej oświadczył się swojej trzeciej narzeczonej, która odmieniła jego życie. Ostatnie 2-3 lata to brak używek i próba powrotu do pełni zdrowia, jednak lata spędzone na bardzo mocnym imprezowaniu dały o sobie znać.
– Nie byłem zaskoczony, tylko po prostu smutny. Wielokrotnie mówiłem mu, żeby się ogarnął, bo się wykończy. Najsmutniejsze jest to, że ostatecznie to zrobił, ale było już za późno... – mówił potem zmarły ponad 20 lat później Lauda.
Hunt odszedł skromnie. Pogrzeb był raczej zamknięty dla ludzi z zewnątrz i byli na nim jedynie rodzina i przyjaciele. Jednak taka osobowość jak ta Brytyjczyka nie mogła odejść po cichu. Według testamentu, przeznaczono kilka tysięcy funtów na ostatnią imprezę na jego cześć. Na wejściu goście mogli przeczytać krótki komunikat: „Życzeniem Jamesa jest, żebyście się dzisiaj wszyscy napruli”.
Komentarze 0