Kevin Shields z My Bloody Valentine chciał, żeby jego zespół wypracował taki sound, jakby mordował własne piosenki. A miały to być przy tym piosenki piękne, ale też ekstremalne na poziomie fizyczności. Shoegaze, który stanowił legendarną sytuację przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, przeżywa obecnie renesans. Pomimo stosunkowo wysokiego progu wejścia.
Sama nazwa wzięła się stąd, że muzycy na scenie gapili się w ziemię. Bynajmniej nie na buty, a na kostki distortionów, delayów czy reverbów. Paradoksalnie – szalony naukowiec Shields nieszczególnie miał polegać na efektach podłogowych podczas prac nad swoim opus magnum, Loveless. Świadectwa są takie, że jego przepis uwzględniał wówczas cuda dokonywane za pomocą ramienia tremolo, alternatywne stroje gitary, pogłos z Yamahy SPX90 i przester z wzmacniacza. Ale dość tych technikaliów. Najistotniejsze to, co wydobywało się z głośników. Ktoś kiedyś stwierdził, że nic nie było w stanie przygotować na soniczny rozmach MBV. Co to miało być – syrena wpadająca do czarnej dziury?!
Urzekająca jest historia, że mastermind My Bloody Valentine wymyślił sobie to brzmienie słuchając zapisu koncertu Beatlesów z Hollywood Bowl, gdzie muzyka zlewała się w jedno z ekstatyczną reakcją widowni. Tak samo urzekająca jest historia nagrywania Loveless. Po obiecującym debiucie z 1988 roku (Isn't Anything) irlandzka grupa przygotowała dwie EP-ki (Glider i Tremolo), które zasygnalizowały rewolucyjny kierunek spuentowany niedługo później albumem numer dwa. W konsekwencji studyjnego perfekcjonizmu – prace nad materiałem zajęły dwa lata, pochłonęły setki tysięcy funtów i niemal doprowadziły do bankructwa Creation Records; wytwórni od The Jesus and Mary Chain i Primal Scream, a potem od Oasis. Nikt jednak nie powie niczym Zbigniew Stonoga: nie warto było. Loveless to pierwsza setka zaktualizowanego zestawienia 500 Greatest Albums of All Time redakcji Rolling Stone; druga dziesiątka analogicznego rankingu NME; najlepsza płyta ninetiesów według Pitchforka; ultymatywna dziesiątka. I wystarczy; to nie jest monografia MBV.
Tak wyszło, że złota era shoegaze'u przypadła niemal na ten sam moment, co złota era hip-hopu. Biorąc pod uwagę aspekt ilościowy – wypada jednak znacznie bladziej. Bo ileż jest klasyków z gatunku, nagranych w tamtym czasie? Isn't Anything i Loveless mamy odhaczone, Souvlaki od Slowdive, Nowhere od Ride, debiut The Verve; takie emblematy jak Lush, Catherine Wheel czy Swervedriver to już wyższy poziom wtajemniczenia. W kolejnych latach nastąpiła ponadto tendencja wygaszania stylówy przez samych wykonawców. My Bloody Valentine zrobili sobie przerwę wydawniczą na ponad dwadzieścia lat, Slowdive podążyli w innym kierunku na Pygmalionie, Ride rozpadli się w połowie ninetiesów.
Ale kluczowa pozostaje spuścizna brzmieniowa. Niebywale efektowna, totalna, osobna. Zbudowana na paradoksach – gitarowa, ale odległa o lata świetlne od tradycji muzyki gitarowej; oniryczna, ale wjeżdżająca jak walec; cicha, ale głośna; lo-fi, ale hi-fi. Wracając raz jeszcze do wywiadu z Kevinem Shieldsem w Guardianie, symptomatyczne, że – poza wspomnianą kakofonią z występu Beatlesów – on shoegaze wymyślił sobie, oglądając w Berlinie niepokornych industrialistów z Einstürzende Neubauten, coverujących Sand Nancy Sinatry i Lee Hazlewooda z połowy sixtiesów.
Bo o ile prekursorów w linii prostej wypadałoby nasłuchiwać w gitarowym jazgocie The Jesus and Mary Chain czy powłóczystych, hipnotyzujących utworach Cocteau Twins, to nie do przecenienia jest wkład niesławnego (dożywocie za morderstwo) producenta Phila Spectora, którego firmowym zagraniem studyjnym w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych była właśnie ściana dźwięku. W dużym skrócie – konstruowana dla zagęszczenia tekstury z niezliczonej liczby ścieżek instrumentów przy wykorzystaniu komory pogłosowej. Popkultura zatoczyła tu swoją drogą piękne koło – w kawałku Just Like Honey The Jesus and Mary Chain znanym z filmu Między słowami cytowany jest bezpośrednio flagowy singiel Spectora i Ronettes, Be My Baby.
Przez większą część swojego istnienia shoegaze dawał wejrzenie w alternatywną rzeczywistość; taką w łonie matki albo w życie pozagrobowe czy pozaświadome. Stąd te wszystkie określenia typu „niebiański” albo „eteryczny”, odnoszące się transcendencji – pisał ostatnio dziennikarz Pitchforka w tekście poświęconym krążkowi Cartwheel zespołu Hotline TNT, podpisanego w wytwórni Jacka White. Recenzent dopisał tam skądinąd plastyczne spostrzeżenie: odpowiedni zestaw efektów pozwala zamienić kawałek drewna, na którym brzdąka się „Wonderwall” w silnik odrzutowy albo rój komet, jak również odnotował, że shoegaze przechodzi nieustanne aktualizacje, wchodząc choćby w mariaże z digicorem, black metalem, emo czy nawet alt-country.
Grzmimy w nagłówku o revivalu, rozpisują się o nim zreszta także Consequence of Sound czy Far Out, natomiast ten stopniowy powrót trwa już pewnie z dekadę. Wtedy też wydarzył się powrót weteranów – My Bloody Valentine wydali długooczekiwany trzeci album w 2013 roku, a rok później Slowdive reaktywowali się na Primaverę. Zmianę w postrzeganiu zespołu dostrzegłam w czasach Myspace’a, gdzie shoegaze został wymieniony jako jeden z gatunków muzycznych. To było więc jakieś dwanaście lat temu, kiedy w Ameryce wokół shoegaze’u zaczął robić się szum. Właśnie wtedy nasza muzyka zaczęła wypływać szerzej. Dzięki temu obecnie masz kilka zespołów, jak Tame Impala czy The xx, które jak mi się wydaje, inspirowały się nami. Pewnie było też tak, że ludzie, którzy ich słuchają, dotarli równocześnie do naszej muzyki – tłumaczyła mi później Rachel Goswell ze Slowdive.
Dialog kolejnych wykonawców z dziedzictwem sprzed trzydziestu lat trwa nieustannie i narastająco. Niektórym udało się nawet ten kaganek zanieść aż na szczyty list bestsellerów i największe areny. To przykład Wolf Alice, o których Guardian pisał, że od samego początku byli grupą indie, ekipą grającą pop i shoegazowymi załogantami w jednym. Trzeci ze wspomnianych pierwiastków – bombastyczny i eksplozywny – nie przeszkodził im w tym, żeby z każdego albumu zrobić na Wyspach bestseller.
W uniwersum globalnej alternatywny non-stop objawiają się ekscytujące ekipy, które korzystają z podobnych środków wyrazu, zbierając propsy od krytyków i publiki. Weźmy kanadyjskie Alvvays, które kilkanaście miesięcy temu doczekało się wreszcie zasłużonego przełomu – Blue Rev uplasowało się na pierwszym miejscu końcoworocznych zestawień w Stereogum, Exclaim! i Flood Magazine; na podium w Pitchforku i Paste. We’re really into Lilys and MBV and Lush – przyznawała się bez bicia Molly Rankin z tej grupy na łamach Vulture. Teraz powtórka z rozrywki następuje za sprawą critically acclaimed – Wednesday z Północnej Karoliny, którzy mają wreszcie materiał na miarę potencjału (Rat Saw God) czy Koreańczyka z Południa, Parannoul.
Ale to jednak wszystko wykonawcy gatunkowi, u których średnio zaskakują takie, a nie inne źródła inspiracji. Znacznie bardziej intrygującym przypadkiem jest shoegaze'owy twist yeule, która wcześniej wcielała się w rolę futurystycznej księżniczki popu i naturalnej sukcesorki Grimes, a nagle na softscars wkroczyła do ninetiesowej Narnii. W rozmowie z Alternative Press Magazine wprost przyznawała, że jej młodzieńcze fascynacje, które stanowią dla niej obecnie bezpieczną przystań, ściśle związane są m.in. z shoegazem. I że w tej przystani cumowała niejednokrotnie pracując nad nowym wydawnictwem.
Wychodzi więc na to, że – wiekowa już – dźwiękowa magma stanowi fenomen bardziej inkluzywny niż można by zakładać. Pozostaje czekać aż na pełnej odkryją ją jeszcze na scenie hip-hopowej. Dotąd na taki crossover porywali się co najwyżej eksperymentatorzy typu Death Grips przy Death Grips Is Online, ale wyobraźmy sobie taką sytuację, że życzliwa dusza wręcza Loveless – wychodzącemu z jaskini – Playboiowi Cartiemu...
Niemożliwe? A kto przewidziałby, że taki Slowdive będzie odkrywany przez Pokolenie Z za pośrednictwem TikToka, o czym Vice'owi opowiadał zresztą basista grupy Nick Chaplin, którego córka w taki sposób dowiedziała się o jego nagraniach.
Komentarze 0