Dup-dup-dup-dup-dup-dup/Dupnij sobie lolka człowieku – prawił Bosski Roman w Reprezentuję JP. Wybitny krakowianin na tym etapie kariery uniknął zapewne kontaktu ze sławnym ursynowskim domestos hazem. A może nigdy nie miał ku temu okazji, bo rzeczony strain jest tylko miejską legendą? Artykuł ukazał się pierwotnie w czerwcu 2022 roku.
No właśnie, skąd wziął się mit o tym, że kolebka polskiego hip-hopu – oprócz Molesty oraz braci Kaplińskich – zrodziła rzekomo chemola, który zamienia zwoje mózgowe w jajecznicę? Rapowe konotacje sprawiły, że południowa część stolicy utożsamiana jest z krainą zielonego pana owiniętego w biały szal. Ale pozytywna wkrętka w otoczeniu – wybudowanych w latach 60. i 70. – blokowisk została w ostatnich latach wyparta w internetowej heraldyce przez fosforyzującego chemicznego skuna, ochrzczonego mianem ursynowskiego domestos haze’a. Regionalna odmiana stała się na kilka sezonów ważną częścią memów dotyczących jarania. Ostatecznym bossem dla każdego wprawionego jaracza i synonimem przykrej niespodzianki po rozwinięciu sreberka lub otwarciu strunówki. Wszechobecność w krajowej memosferze to najlepszy PR, który w mózgu ambitnego reportera zasiał następujące pytanie: czy mogę tego spróbować i czy przeżyję taką przygodę?
Poszukiwania toksycznego hipogryfa wśród substancji wziewnych można by uznać za rozczarowujące. Tubylcy – AKA przepytane osoby mieszkające niegdyś na Ursynowie, lubiące sobie zajarać oraz chętnie konsumujące memy – rozkładali ręce i ze smutkiem patrzyli w ziemię. Czy odpowiedź na tytułowe pytanie jest banalnie oczywista, a ten tekst może zakończyć się zanim się zaczął na dobre? Nie do końca. Bo owa substancja może i nie została od początku do końca opracowana w kotłowni na Stokłosach, ale da się ją uznać za zbiorcze określenie bardzo konkretnej używki.
Ursynowski domestos haze lub jego odpowiednik z Białołęki – jako rodzaj wyimaginowanych regionalnych specjałów – stały się elementem beki, ale także jakiegoś rodzaju belką na stonerskim pagonie.
Haze na samym końcu nazwy podpowiada nam, że ktoś postanowił ponaigrywać się z niemal kraftowej nomenklatury, modnej od dłuższego czasu wśród smakoszy THC. Nazwa popularnego detergentu sygnalizuje oczywiście chemiczny charakter wyimaginowanego topa (o tym aspekcie więcej za moment). Ale dlaczego to warszawska sypialnia stała się jego ojczyzną?
Tutaj sprawa robi się ciekawa. Korzeni tego wyboru można się dopatrywać w narkotykowej gettoizacji wielu większych polskich miast. Bardziej peryferyjne – w związku z tym funkcjonujące jako osobne organizmy urbanistyczne – dzielnice mają własne siatki dystrybucyjne. Dilerskie enklawy, nadal funkcjonujące mimo istnienia dowozów, kreują konkretne trendy wśród określonych grup społecznych. Przez lata o warszawskim, prawobrzeżnym Targówku myślano jako o zarzewiu heroiny. Słynni helupiarze z Targówka stali się na przełomie wieków jedną z bardziej pogardzanych grup społecznych, chociaż ostatecznie niewiele osób widziało ich na własne oczy. PRL-owskie blokowiska przecinające się z rodzinnymi osiedlami lat 90. stworzyły z kolei okazję do zbliżenia się dwóch grup – ulicznej dilerni oraz młodziaków z nieźle sytuowanych rodzin, którzy chcą miło spędzić czas. A – jak można się domyśleć – niedoświadczony konsument pod wieloma względami jest najlepszym konsumentem.
Popularny chemol jest więc, przyjmując standardy UOKiK-u, zwykłym oszustwem. Liściastym barachłem wybełtanym w odpadach laboratoryjnych analogów alfy, a dokładniej losowym suszem potraktowanym kannabinoidami. Substancjami o bardzo różnej naturze, które w teorii mają symulować działania marihuany pochodzenia naturalnego, ale w praktyce przynoszą fazy będące ekwiwalentem chińskiej tortury kropelkowej oraz potencjalne zagrożenie dla zdrowia, a nawet życia. Owszem – podobnie jak popularne niegdyś dopalacze rodzaju Mocarza czy Sztywnego Miszy. Nie ma chyba potrzeby, by rozwijać wątku artykułów kolekcjonerskich i całkiem uzasadnionej walki z ich rozpowszechnianiem.
Ale od czego jest internet, jeśli nie od skrzywiania percepcji dotyczącej używek. Zjarkowe fanpage'e i instagramowe profile promujące głupkowatego, ale relaksującego buszka oraz życie w stylu hehe, to jedno. W bardziej krawędziowej, postmodernistycznej odnodze netu wykształcił się trend prezentacji tzw. maczanki jako ostatecznego wyzwania dla każdego zjarusa. Świętego Graala, który niczym kielich w trzeciej części Indiany Jonesa, przyniesie ci życie święte lub zamieni w przegniłe truchło. Ursynowski domestos haze lub jego odpowiednik z Białołęki – jako rodzaj wyimaginowanych regionalnych specjałów – stały się elementem beki, ale także jakiegoś rodzaju belką na stonerskim pagonie. Przyczynkiem do dumnego wspomnienia byłem tam i wróciłem.
Kombatanckie opowieści z konsumpcji kannabinoidów przynoszą rozmaite opowieści. Od to w ogóle nie działa przez mocną odcinkę z przerwą na spotkanie druida objaśniającego sens egzystencji po rozpad rzeczywistości i zawieruszenie się w czasoprzestrzennej pętli, która w danej chwili zwiastuje utknięcie w trwającym całe wieki szaleństwie. Będący platońskim ideałem syntetycznego jarania, ursynowski haze pozostanie w millenialsowo-genzetowej świadomości ekwiwalentem Caroline Reaper w panteonie ostrych papryczek. I jakkolwiek możemy być zainteresowani niekonwencjonalnymi doświadczeniami, zdrowie – zarówno fizyczne jak i psychiczne – jest w tej sytuacji priorytetem i zdecydowanie odradzamy poszukiwania mitycznego syntetyka, który będzie leżał możliwie najbliżej memicznego pierwowzoru. Dbajcie o siebie i uważajcie na sugestywne memy.
Komentarze 0