Steve Kerr - bohater z cienia

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Golden State Warriors Media Day
Fot. Ezra Shaw/Getty Images

W legendarnych Chicago Bulls był jeden zawodnik, który ma więcej mistrzowskich tytułów od najlepszego koszykarza wszech czasów. Steve Kerr pewnego dnia dostał od Michaela Jordana pięścią w oko na treningu, ale w całej karierze więcej skutecznych ciosów jednak rozdał niż otrzymał.

Różne drogi prowadzą do sukcesów. Można - tak jak Jordan - traktować każdy mecz i każdy trening z nieporównywalną intensywnością, niczym personalną wendettę. Szukać motywacji nawet w wyimaginowanych dialogach z rywalami. Pokrzykiwać na kolegów, testować ich odporność do punktu, w którym już nie są w stanie tego przetrawić. A można także - znając swoje ograniczenia - znaleźć miejsce w szeregu i niszę w drużynie. Być dobrym kumplem dla każdego. Wykonywać sumiennie polecenia. Robić wszystko, czego od ciebie oczekują. Być gotowym, gdy tego potrzebują. Nie narzekać. Unikać sytuacji konfliktowych i mierzyć siły na zamiary.

Ten drugi opis pasuje jak ulał do Steve’a Kerra. Trzykrotnego mistrza z Chicago Bulls i dwukrotnego z San Antonio Spurs w roli zawodnika, a później jeszcze raz trzykrotnego jako trenera Golden State Warriors - jedynej drużyny, porównywanej przez ekspertów z Bykami z lat 90-tych.

BÓJKA, KTÓRA BUDUJE SZACUNEK

- Straciłem cierpliwość. Czasem się podpalam. Ja też mam bardzo wojowniczą naturę, niestety najczęściej nie popartą koszykarskimi umiejętnościami na parkiecie - tak, z dużym dystansem i uśmiechem na zakończenie kwestii, Kerr opisywał w "The Last Dance" słynną sytuację, gdy Jordan uderzył go na parkiecie i w efekcie został przez Phila Jacksona wyrzucony z treningu. Gwoli formalności warto dodać, że to on wyprowadził pierwszy cios, trafiając MJ'a w klatkę piersiową.  - Michael zadzwonił jeszcze tego samego dnia i przeprosił. W pewien sposób to było koniecznie do scementowania naszej relacji, jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi. Myślę, że zaczął mnie dużo lepiej rozumieć i vice versa.  Bardziej mi ufał. Nigdy od tego czasu nie rozmawialiśmy o tamtej sytuacji. Sam nawet już sobie nie zawracam tym głowy. Koniec końców wyszło jednak na dobre - wspomina po latach. - Tego dnia zyskał mój szacunek. Pokazał, że nie będzie pionkiem w procesie, który nas czeka - ocenia Jordan.

Do całego incydentu doszło na początku sezonu 1995/96. Kilka miesięcy wcześniej Jordan wrócił do Bulls po przerwie na grę w baseball, a Kerr rozgrywał swój pierwszy rok w ekipie z Chicago. Wtedy ich zespół przegrał w play-offach z Orlando Magic. - Walka z Kerrem na treningu była dla Jordana sygnałem do pobudki. Zrozumiał, że musi zmienić swoje zachowanie względem kolegów z drużyny i zrozumieć ich lepiej - powiedział na antenie ESPN analityk Brian Windhorst.

Dwa lata później Bulls walczyli o drugi z rzędu tytuł i w decydującym meczu numer sześć z Utah Jazz Jordan niespodziewanie podał piłkę właśnie do Kerra, który trafił najważniejszy rzut w karierze, tym samym zapewniając końcowe zwycięstwo. - Michael powiedział mi podczas timeoutu: "Gdy zostanę podwojony, bądź gotów". W tym momencie serce podeszło mi do gardła. Tylko bąknąłem: "Dobrze, będę gotowy". Oddając rzut czułem się dobrze, ale na pewno pomogło mi to, że John Stockton zaplątał się we własne nogi - opowiada Kerr.

Jak zwykle skromnie, ale jego rola w tamtych mistrzowskich sezonach nie podlegała dyskusji. W wielu ważnych spotkaniach - zwłaszcza, gdy Toni Kukoc pudłował, co zdarzało mu się nadzwyczaj często - był trzecią opcją w ataku Bulls, zaraz za duetem supergwiazd Jordan i Pippen. Grał w tym okresie średnio po około 22-23 minut w rozgrywkach zasadniczych i zdobywał ponad osiem punktów na skuteczności 51.5 procent (95/96) i 46 (96/97) z dystansu! W play-offach te średnie nieco spadały  - do 17-19 minut i odpowiednio: 6.8, 5.0 i 4.9 punktów, ale i tak ten chuderlawy, ostrzyżony na marynarza obrońca na ogół dobrze wykonywał swoją robotę. Do tego był powszechnie lubiany.

MIĘKKIE LĄDOWANIE PO ROZPADZIE DYNASTII

Gdy Jordan odszedł na emeryturę, a mistrzowska dynastia Bulls rozpadła się w ciągu jednego, upalnego lata Kerr wcale nie przestał wygrywać. Już w następnym sezonie sięgnął po kolejny tytuł, dołączając do Tima Duncana i Davida Robinsona w San Antonio Spurs. Ze Scottiem Pippenem spotkał się raz jeszcze - w sezonie 2001/02 dołączył do niego w Portland Trail Blazers, ale ta misja zakończyła się niepowodzeniem. Ich zespół przegrał już w I rundzie playoffów.

Po tym klopsie ten 37-letni już snajper postanowił wrócić na ostatni już sezon w karierze do Teksasu. I z ekipą Spurs wywalczył jeszcze jeden tytuł! Mało tego - jak za dawnych lat okazał się nieoczekiwanym bohaterem w bardzo ważnym momencie. W kluczowym spotkaniu numer sześć finałów Konferencji Zachodniej z młodą, bardzo groźną drużyną Dallas Mavericks (Nash+Nowitzki) trafił cztery kolejne rzuty z dystansu w drugiej połowie, wyprowadzając swój zespół z nie lada opałów. - Desperacko potrzebowaliśmy kogoś, kto zacznie trafiać do kosza i Steve wydawał się logicznym wyborem - mówił trener Gregg Popovich. - W tym momencie nie miałem nic do stracenia. Nie grałem przez całe playoffy, tylko siedziałem na ławce. Nikt się już niczego po mnie nie spodziewał - wspomina Kerr, dodając: - Gdy trafiłem pierwszy rzut, pomyślałem sobie: "Oho, to może być mój dzień". Czułem się świetnie. To był jeden z najpiękniejszych momentów w mojej karierze.

Bohater naszej opowieści powiedział jeszcze jedną znaczącą kwestię na temat tego ostatniego sezonu i niezwykłego występu przeciwko Mavericks. - Na tym etapie kariery taka była moja rola. Pracować, być gotowym i pełnić funkcję starszego lidera. Wtedy nauczyłem się wielu rzeczy, które później wykorzystałem w pracy trenerskiej. Jedna z nich to odpowiednie skonstruowanie składu - tłumaczył w niedawnej rozmowie w trakcie kwarantanny z dziennikarzem telewizji TNT Ernie Johnsonem.

UDANE ŻYCIE PO ŻYCIU

Kerr po zakończeniu kariery sam przez krótko pracował w ten stacji - jego głos można usłyszeć choćby w grze komputerowej NBA Live 2007. Następnie został na trzy lata generalnym menedżerem Phoenix Suns - zresztą wcześniej brał udział w przejęciu klubu i zachował nawet jeden procent udziałów. Później znów udzielał się w telewizji oraz w kanale internetowym Grantland, stworzony przez obecnego prezesa Ringera Billa Simmonsa. W maju 2014 roku nieoczekiwanie zastąpił Marka Jacksona na stanowisku Golden State Warriors. To posunięcie wzbudziło duże kontrowersje, gdyż pod wodzą Jacksona młoda drużyna z Oakland poczyniła olbrzymie postępy i dwukrotnie z rzędu awansowała do playoffów, a on sam nie miał przecież żadnego doświadczenia w tym zawodzie.

Co ciekawe, Kerr miał tego lata dwie oferty. Jedną z Warriors, a drugą z New York Knicks, gdzie wiceprezesem został właśnie nie kto inny, a sam Phil Jackson. Kusząca propozycja? Na pewno. Z perspektywy czasu trzeba jednak ocenić, że Kerr dokonał słusznego wyboru. Ciekawe, jak potoczyłaby się współczesna historia NBA, gdyby zdecydował inaczej? Podobno właściciel Knicks James Dolan proponował mu jedynie trzyletni kontrakt, a Warriors umowę na pięć lat. To zadecydowało. - Kerr to bardzo sympatyczny gość i życzę mu powodzenia. Na pewno zasługuje na swoją szansę, ale nie zapominajmy, że do tej pory nie pracował choćby jednego dnia jako trener. Żaden szkoleniowiec o czarnym kolorze skóry nie miałby takiej okazji - grzmiał na antenie ESPN Stephen A Smith.

- Wszyscy spodziewali się, że Kerr dołączy do swojego mentora w Nowym Jorku. Jestem w szoku! Wybrał źle. Ciężko będzie zastąpić Marka Jacksona, który osiągnął bardzo wiele. Kerr jest świetnym człowiekiem, ale gdy tylko zacznie przegrywać, błyskawicznie zostanie poddany olbrzymiej krytyce i znajdzie się na gorącym fotelu. Właściciele Warriors go uwielbiali, ale czy pokochają go zawodnicy? Nie wiem, jak sobie poradzi w szatni. Wiem natomiast, że ci koszykarze kochali Jacksona - dodawał Skip Bayless.

ŁĄCZNIK DWÓCH DYNASTII

Przewińmy taśmę o pięć lat do przodu - jak w dokumencie "The Last Dance". Warriors zdobyli tytuł mistrzowski już w pierwszym sezonie pracy Kerra, następnie dwa kolejne, stając się dynastią porównywalną z Bulls. Mało tego - w sezonie 2015/16 pobili rekord, który wydawał się absolutnie nie do poprawienia do końca świata i o jeden dzień dłużej. Zakończyli rozgrywki zasadnicze z bilansem 73-9, o jedną wygraną lepszym niż ekipa z Chicago w pamiętnym 1995/96! Gdyby nie późniejsza sensacyjna porażka w finale z Cleveland Cavaliers - pomimo prowadzenia 3-1 w tej serii - do dziś trwałyby dyskusje, który z tych zespołów zasługuje na miano najlepszej drużyny wszech czasów.

Miejsce Warriors w historii nie pozostawia jednak żadnej dyskusji. Jedna osoba łączy obie dynastie - ten skromny, patykowaty "strzelec od zadań specjalnych". Kerr - który chętnie i otwarcie zabiera głos w ważnych sprawach społecznych i politycznych, krytykując mocno prezydenturę Donalda Trumpa - przyznał swego czasu, że na zbudowanie twardego charakteru wpływ miała tragedia z okresu dojrzewania. Gdy miał osiemnaście lat jego ojciec zginął w zamachu terrorystycznym zorganizowanym przez dżihadystów na placówce w Libanie. - Do tego momentu w moim życiu nie było żadnych kłopotów. Tego jednego dnia wszystko się zmieniło - wspominał po latach. Od tego czasu zawsze twardo walczył o swoje. Nie dawał się nikomu poniewierać - nawet samemu Jordanowi. Dlatego doszedł tak daleko.

A przecież jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
W jego sercu na zawsze pozostaje Los Angeles i drużyna Jeziorowców. Marcin Harasimowicz przesyła korespondencję z USA, gdzie opisuje najważniejsze wydarzenia ze świata NBA.