Trzeba być wyjątkowo zgniłym człowiekiem, by w trakcie meczu śpiewać o tym, że Emiliano Sala, ofiara katastrofy lotniczej z 2019 roku, pływa gdzieś pod wodą. Trzeba naprawdę mieć nie po kolei w głowie, by w ten sposób mścić się za przegrany finał Pucharu Francji z Nantes. Francja wstydzi się za środowe zachowanie kibiców Nicei, a Christophe Galtier słusznie zauważa, że stadion to odbicie społeczeństwa. I że jeśli tak wygląda francuskie społeczeństwo, to ten kraj topi się w gównie.
Galtier przyzwyczaił do tego, że lubi nazywać rzeczy po imieniu. Można szturchać go za to, że nie wyciska maksa z obiecującego projektu w Nicei, ale już któryś raz w tym sezonie nie bawi się w dyplomację. Jest południowcem z Marsylii, urodził się na jednym osiedlu z Erikiem Cantoną i jak dawny Eric, wali pięścią w stół, gdy trzeba. Zimą dociskał bogaty Ineos o transfery. Ostatnio znowu siłuje się z nimi na rękę, a poza tym nie boi się powiedzieć kilku słów prawdy własnym kibicom.
– Niech ci ludzie lepiej nie przychodzą na stadion. Jeśli mają obrażać zmarłych, powinni zostać w domu. Wygramy bez nich – powiedział po spotkaniu z Saint-Etienne.
Ten widok był obrzydliwy. Nicea, czyli zespół walczący o europejskie puchary, w pierwszej połowie zamiast słuchać dopingu fanów, wysłuchiwał obelg. Allianz-Riviera miał tego dnia pretensje do całego świata. Lżono choćby Stephanie Frappart, sędzinę przegranego finału Francji na Stade de France. A potem – totalnie z czapy – zmarłego Emiliano Salę, byłego gracza Nantes, którego samolot spadł nad kanałem La Manche zimą 2019 roku. Wers o Argentyńczyku, który słabo pływa i który jest pod wodą uderza w całą społeczność Nicei, choć wiadomo, że to jedynie wytwór garstki chorych umysłów.
Niewielu trenerów stać byłoby na taką przemowę. Galtier nie tylko potępił ten proceder, on z pełnym przekonaniem przejechał się po kibicach, mówiąc, że jeśli mają ochotę, to samo powie im w ośrodku treningowym.
– Trybuny są odzwierciedleniem naszego społeczeństwa i jeśli to jest nasze społeczeństwo, jesteśmy w głębokim gównie – powiedział trener Nicei, któremu fani nie pierwszy raz podcinają skrzydła. Koniecznie trzeba tu wspomnieć o prowokowaniu Dimitriego Payeta w meczu z Marsylią. Skończyło się wtargnięciem fanów na murawę, bójką z udziałem fizjoterapeuty OM i fotkami obrażeń, których doznali sami piłkarze. Nicea do dziś ma jeden punkt kary, o czym tabela czasem nie informuje.
W kontekście całego sezonu jest to ponury obrazek, który zamyka Niceę w klatce z troglodytami. Brytyjski Ineos, który od trzech lat wykłada tu pieniądze, chciał robić projekt jak Red Bull w Salzburgu. Chciał być drugą siłą Ligue 1 – po to właśnie wykupił kontrakt Galtiera z Lille. A dziś okazuje się, że nikt w Europie nie mówi o golach Justina Kluiverta i jak wspaniałym graczem jest Andy Delort, bo trzeba oddać szpalty garstce idiotów.
Dopiero co Nicea szczyciła się tym jak razem z kibicami zbierała pieniądze na Ukrainę. To jedna z najgorętszych publiczności we Francji, pamiętająca czasy klimatycznego Stade du Ray z widokiem palm za trybunami, rozgrzana południowym słońcem, ale niestety tego słońca czasem jest za dużo. Galtier ma rację, że to odbicie społeczeństwa, bo ten sezon w Ligue 1, szczególnie jesienią, był wysypem chuligaństwa i knurzenia.
Nicea jest dziś w trudnym położeniu: ostatni raz szturm na Ligę Mistrzów robiła w 2017 roku, ale Lucien Favre odpadł w eliminacjach z Napoli. Klub marzy o wyjściu poza francuską bańkę, choć w tym sezonie może to być trudne, biorąc pod uwagę słabą wiosnę. Galtier przegrał już Puchar Francji, a teraz walczy o resztkę przyzwoitości. Nie pomagają mu kibice, ale też cały projekt wyhamował – stąd ostatnia głośna krytyka Ineosu, że bardziej skupił się na próbach przejęcia Chelsea i budowie Lausanne-Sport niż na tym, co można zbudować na Lazurowym Wybrzeżu. Galtier chwilę potem rozładował napięcie, mówiąc: „To tak jak w małżeństwie. Nie rozwodzimy się po jednej kłótni”.
Niestety, ale powietrze w Nicei robi się coraz bardziej gęste. Na ten moment, po efektownym ograniu Saint-Etienne (4:2) niby jest czwarte miejsce, ale czołówka nie śpi. W razie wywrotki szambo znowu wybije. Galtier ma umowę jeszcze na dwa lata, ale już teraz mówi się, że niekoniecznie musi zapuszczać korzenie. Były mistrz Francji z Lille na brak ofert nie narzeka. Taka postawa jak po meczu z Saint-Etienne też buduje jego wartość w oczach przyszłych pracodawców.
Komentarze 0