- Jak się dowiedziałem o powołaniu, to pierwsza myśl: kurdę, jak zagra, to chyba z nerwów nie obejrzę. Będzie trzeba nagrywać tak jak teraz nagrywam mecze ligowe żonie - mówi newonce.sport tata Kamila Piątkowskiego. Obrońca Rakowa Częstochowa przeżywa niesamowity wzlot: półtora miesiąca po transferze do Red Bulla Salzburg właśnie dostał pierwsze powołanie do reprezentacji Polski.
PAWEŁ GRABOWSKI: Szokuje pana to, ile ostatnio dzieje się wokół Kamila?
SŁAWOMIR PIĄTKOWSKI: Przeraża mnie, że wszystko dzieje się tak szybko. Kamil jest chłopakiem, który lubi pracę krok po kroku. A nagle jest szał. Dopiero co grał w trzeciej lidze, za chwilę debiut w Ekstraklasie, Salzburg, teraz reprezentacji Polski. Boję się, żeby psychicznie dał radę. Wywiady, nie wywiady, cały czas ktoś dzwoni. Mówił mi ostatnio, że tyle tego ma, że woli zamknąć się w domu i zwyczajnie skoncentrować na pracy.
Dwa lata temu Kamil tkwił w rezerwach Zagłębia. Co pan sobie wtedy myślał?
Zawsze w niego wierzyłem, to normalne. Ale jak pojechał do Zagłębia Lubin, to nie myślałem o Ekstraklasie. Myślałem, że wróci na Podkarpacie. Widziałem go w Resovii albo w Stali Rzeszów. Dawałem mu szansę na maks I ligę. Kamil do dzisiaj śmieje się, że nie wierzyłem w niego.
Ale to pan wstawał o piątej rano w niedzielę, żeby jeździć na mecze do Lubina.
Jak grał w Krośnie, to byłem na praktycznie każdym meczu, chociaż mieszkał w akademiku. Gdy miałem czas, to na treningach też byłem. Potem wyjechał 500 kilometrów od domu. Myślałem: kurdę, on na pewno to przeżywa. Mamy też córkę 12-letnią, która siedzi z nami w domu. A on sam w tym Lubinie. I dlatego czasem budziłem się w niedzielę o piątej rano i mówiłem do żony: "Jadę do Lubina!". Żona jak to żona, mówiła, że jestem nienormalny. Wracałem jeszcze tego samego dnia, ale chciałem, żeby czuł nasze wsparcie.
Marzył pan, że będzie miał syna piłkarza?
Grałem w piłkę w III albo IV lidze. Ale nigdy nie miałem tak, że syn musi grać i musi być lepszy ode mnie. Mamy duży ogród, więc kupowałem mu czasem piłkę i sobie tam kopał z kolegami. Jego to strasznie kręciło. Czasem wracałem zmęczony z pracy i nie chciało mi się wozić go na trening do UKS 6 Jasło, ale on już czekał w korytarzy ubrany w buty i weź go teraz nie zawieź. Nie było wyjścia: trzeba było jechać.
Kamil to przykład, że piłka to ogromne wyrzeczenia? Z domu wyprowadził się, mając 12 lat.
Szybko wypatrzył go trener Adamiak w Krośnie. To nie jest daleko, bo 24 kilometry. Ale stwierdziliśmy z żoną, że jak ma lekcje, do tego kilka godzin wychowania fizycznego i jeszcze treningi w Karpatach Krosno, to lepiej żeby mieszkał w akademiku. Inaczej wychodziłby z domu o 7.00 rano i wracał o 20.00. Nie miałby czasu na nic, na naukę szczególnie. Trener Adamiak zaproponował, że jest wolne miejsce w akademiku. Są wychowawcy. Nie ma tak, że jest zabawa, leżenie, tam wszystko było zaplanowane. Nie wyobrażałem sobie, że on wraca o 20.00 do domu i mówię mu: "Siadaj do książek!". Miał to wszystko poukładane. Chyba go tam dobrze przypilnowali. Gimnazjum skończył. Udało się!
Z Jasła do Krosna poszło kilku chłopaków. Dlaczego udało się Kamilowi?
Ci z Jasła, co byli z nim, to na dzień dobry byli lepsi. Ale teraz jak sobie przypominam Kamila od najmłodszych lat, to on nigdy nie zrażał się początkami. Obierał sobie cel i robił wszystko, żeby go osiągnąć. Za chwilę szukał następnego celu. I zaraz znowu następnego. Zagadywał po treningach trenera Adamiaka, żeby pomógł mu z lewą nogą. Wręcz prosił, żeby trener został. Innym razem brał bramkarza i dalej ćwiczyli.
Kiedy miał pan największy moment zwątpienia, że z tej przygody nic nie będzie?
Początek w Lubinie był najgorszy. Kamil pojechał tam i zobaczył, że nie jest Kamilem Piątkowskim z Jasła, że nie jest jednym z lepszych, tylko jest jednym z wielu. Trenerzy też mieli swoich gości z regionu. Jemu się to nie podobało. Nie czuł się gorszy, a nie grał. Był tak, żę dzwonił do mnie po dwóch miesiącach: „Tata, zabieraj mnie stąd”. Mówiłem: „Poczekaj jeszcze miesiąc. Jak nie wyjdzie, to wrócisz na Podkarpacie. Znajdziemy ci tu szkołę i klub”. Ale akurat w tym momencie coś się ruszyło. Zaczął pracować mocniej. Grał w CLJ, potem w rezerwach, bardzo mu pomógł trener Buczek. I za chwilę już go miał pod lupą trener Stokowiec. Kamil jako 16-latek trenował z pierwszą drużyną. Ogólnie mocno się w Zagłębiu rozwinął. Pamiętam, że wcześniej, zaraz po kadrze U-15 miał ofertę z Lecha. Zawiozłem go do Wronek. Trenerzy niby byli na tak, ale bez konkretów. Kamil mówił: „Tata, ja na siłę nigdzie się nie będę pchał. Jak nie widzę u nich wielkiej ochoty, to lepiej odpuścić". Bał się, że to będzie takie granie, że po roku wróci.
Dotarł już do pana fakt transferu do Salzburga? 6 mln euro to trzecia transakcja w historii Ekstraklasy.
Do nas to dalej nie dochodzi. Wiemy, że poszedł, niby już jest zawodnikiem Salzburga, czytamy zachwyty, ale na razie nie potrafię tego objąć w głowie. Pewnie jak pierwszy raz zobaczę go w lidze austriackiej, jak już tam pojadę i zobaczę ten ośrodek, to uświadomię sobie jaką drogę przebył i gdzie jest.
Jak on znosi ten szum wokół niego?
Kamil ma w głowie poukładane. Zawsze wyróżniał się tym, że w stosunku do swoich rówieśników zawsze był stonowany. Jak szli rozrabiać, to on był tym od uspokajania. Wiele razy słyszałem, że jest dwa lata do przodu. Nie chodziło tylko o budowę ciała, ale też o głowę. To, że wyszedł z domu tak szybko, był w Krośnie trzy lata, trzy lata w Lubinie, dwa lata w Częstochowie, procentuje. Widać po nim, że ma duży bagaż doświadczeń. Zresztą ma panią psycholog, z którą współpracuje i ona mówi to samo. Jak pierwszy raz do niej poszedł, to powiedziała, że ona czuje, że nie rozmawia z facetem, który ma 19 lat, tylko co najmniej 25. To duży atut Kamila.
Jest jedna historia z kariery Kamila, która szczególnie wyryła się panu w głowie?
Mnóstwo historii teraz mi przelatuje przez oczy. Pamiętam jak Kamil miał mieć zabieg w szpitalu. Trzy dni leżał, a lekarze go pomijali. W pewnym momencie mieliśmy już dość, bo codziennie mówili nam, że jutro zabieg. Po czterech dniach wypisaliśmy się. Kamil wrócił do Lubina i pierwszego dnia poszedł na basen z dziewczyną. Akurat tego dnia ktoś skoczył z trampoliny do wody i prawie się utopił. Nie było ratownika. Z wody wyłowił go Kamil. Żona mówi, że karma wraca. Jak to się mówi: dobro za dobroć. Może tak miało być, że tego dnia nie było zabiegu i że dzięki temu uratował komuś życie. Dzisiaj życie mu dużo rzeczy wynagradza.
Jak pan zareagował na powołanie Kamila do kadry?
Jak się dowiedziałem, to pierwsza myśl: kurdę, jak zagra, to chyba z nerwów nie obejrzę. Będzie trzeba nagrywać tak jak teraz nagrywam mecze ligowe żonie. Ale tak na poważnie, to fajnie, znaleźć się w takim gronie. Są miliony Polaków, mnóstwo świetnych piłkarzy mamy dzisiaj rozsianych po całym świecie, a nagle widzę na liście nazwisko Piątkowski. Chłopaka z miasta, które ma 36 tysięcy ludzi. Ciągle nie mogę w to uwierzyć.