Jak wielu w ostatnich tygodniach, dałem się porwać w "Ostatni Taniec" z Michaelem Jordanem i Chicago Bulls. Produkcja ESPN i Netflixa zmieni zasady tworzenia filmów sportowych.
Premiera "The Last Dance" idealnie zgrała się z paraliżem sportu przez pandemię. Uwaga wielu skoncentrowała się w tym czasie na klimatach retro i "Ostatni Taniec" doskonale w tę nutę trafił. Mimo że NBA przestała być mi bardzo bliska już kilka lat temu, wyczekiwałem na nowe odcinki i chłonąłem każdą minutę. To film, którego potrzebowaliśmy, a na który nie zasłużyliśmy.
Widziałem, jakie poruszenie wywołał chociażby w amerykańskich mediach. Nawet prowadzący programów o NFL, które regularnie śledzę, w każdy poniedziałek dyskutowali o premierze dwóch ostatnich odcinków, a ich gośćmi byli eksperci koszykarscy lub dawni zawodnicy, również ci z Chicago Bulls. Od tego tematu nie dało się uciec i film odniósł gigantyczny sukces.
To było jednak do przewidzenia. Jakościowo "The Last Dance" jest w swojej własnej lidze, a ponadto dotyka tematyki bliskiej wielu fanom sportu. Nostalgia to jedna z największych ludzkich słabości. Szczególnie, że na koszykówce z lat 90. wychowały się całe pokolenia, nie tylko w Polsce. NBA się zmieniła, jednak wciąż tamte czasy pozostają złotymi. Michael Jordan był ich największą gwiazdą, dominatorem i punktem odniesienia, ale "The Last Dance" przypomniał też, jak wielu wybitnych zawodników dzieliło z nim parkiet. Isiah Thomas, Magic Johnson, Charles Barkley, Patrick Ewing, Hakeem Olajuwon, Clyde Drexler, Larry Bird (również jako trener), Gary Payton, Shaquille O'Neal, Kobe Bryant, Karl Malone, John Stockton, David Robinson, Reggie Miller - oni wszyscy pojawiają się w serialu w mniejszych lub większych rolach. Każdy z nich jest w Hall of Fame i symbolizuje dekadę globalizacji NBA. Koszykówka ewoluowała, to naturalne, ale lata 90. były wyjątkowe. Dla kogoś, komu NBA uciekła kilka lat temu sam widok tych graczy w różnych przebitkach był sentymentalną podróżą do wspomnień.
Pięknem "Ostatniego Tańca" jest rzut oka w dawne czasy z perspektywy sportowca. Mieliśmy okazję zajrzeć do świata sportu z epoki, która już dawno minęła. Gdyby dzisiaj w wirze komunikacyjnym i mediach społecznościowych okazało się, że Dennis Rodman opuszcza drużynę w trakcie finałów NBA, by skopać i uderzyć krzesłem jakiegoś gościa na wrestlingowym ringu i przybić piątkę z Hulkiem Hoganem, rozpętałoby się piekło. Już wtedy prasa tym żyła, ale to jeszcze nie był czas, w którym przekaz płynął z tylu kanałów. Dziś króluje szybka opinia, "hot take". Gadające głowy nie przestałyby wałkować tej historii, a Rodman znalazłby się w ogniu krytyki. Wtedy jednak udało się wyciszyć sytuację.
Swoją drogą, co ciekawe, okazuje się, że federacja wrestlingowa WCW zapłaciła również Rodmanowi i Karlowi Malone'owi za wszczęcie przepychanki podczas szóstego meczu finałów 1998. Widzimy ją w ostatnim odcinku dokumentu, kiedy obaj wpadają na siebie na parkiecie, trochę się przewracają, a potem dają klapsa. Okazuje się, że WCW potrzebowała jakiejś zajawki... walki, do której doszło kilka tygodni później. Rodman i Malone wystąpili w niej u boku Hulka Hogana i DDP w formacie drużynowym. Dzisiaj to coś absolutnie niewyobrażalnego.
To jednak również czasy, w których kamery miały duży dostęp za kulisy. Nie kupuję głosów, że "The Last Dance" traci na wartości przez to, że był koordynowany przez Michaela Jordana. Owszem, jest w nim wiele historii, które mitologizują MJ-a na wyrost. Jak ta o zwykłym ligowym szaraczku jak LaBradford Smith, który zagrał bardzo dobry mecz, poniosła go pewność siebie i rzucił coś ironicznie do Jordana, a ten odgrywa się na nim i w następnym starciu zgniata go niczym robaka. Na koniec jednak jest mistrzowska puenta, kiedy okazuje się, że MJ miał zmyślić słowa Smitha, napędzając się w ten sposób na drugie spotkanie. Niektóre kwestie ukazane są też dość jednostronnie. Wątek problemów z hazardem został poruszony, choć dominowała narracja usprawiedliwiająca. Jerry Krause przedstawiony został jako czarny charakter, choć z wiadomych przyczyn nie miał możliwości opowiedzenia swojej wersji historii. Ale fakt, że MJ puentuje każdy trudny temat i nieraz kogoś obśmiewa sprawia, że widzimy jego dupkowatą, złą stronę, choć czuwał nad ostateczną wersją. Między wierszami i tak da się wyczytać wiele jego wad. Ale nawet jeśli o trudnych sprawach mówi przede wszystkim główny bohater, to nie wychodzi źle. Spodziewałem się jeszcze większej laurki od Jordana dla Jordana niż to, co zobaczyłem.
Tak czy inaczej to wciąż film, który porywa, mimo kontroli przekazu. Wpływ MJ-a i jego decydujące słowo w niczym "The Last Dance" nie umniejsza. Dużo rzeczy jest dopowiedzianych, ale zdjęcia są niepowtarzalne. Film powstał na podstawie 500 godzin nagrań ekipy ESPN i dziś to mało realne, by zobaczyć aż tak dużo. Zawodników dogryzających sobie w szatni czy ochroniarzy rzucających z MJ-em monetą. Dziś przekaz jest "ugrzeczniony". Coraz trudniej dotrzeć do sportowca i przeprowadzić z nim tradycyjny wywiad bez przechodzenia przez filtr klubowy. Jeśli powstają dokumenty sportowe, rzadko sięgają aż tak daleko, jak możliwe to było w "The Last Dance". Nawet popularna produkcja o Sunderlandzie nie zagląda tak bardzo za prawdziwe kulisy. Mamy opowieść, jednak niewiele jest kuchni. Trochę inaczej wygląda to chociażby w serii "All or Nothing" (przypomnijmy, w tym sezonie kamery śledziły Tottenham, co jeszcze przed pandemią zwiastowało hit).
W "Ostatnim Tańcu" oglądamy, jaką mentalną bestią jest Michael Jordan. Przyglądamy się sportowcowi, który był w stanie poświęcić wszystko dla zwycięstwa. Kiedy przed wielkimi meczami wyciszał się w szatni, leżąc na stole dla fizjoterapeutów, jeden z lekarzy Bulls porównuje go do lwa, który w cieniu czai się na ofiarę. To niezwykle trafne porównanie. Pewność siebie Jordana uderza i widać, że została mu do dziś. Kiedy mówi, że B.J. Armstrong powinien zdawać sobie sprawę, z czym wiążą się prowokacyjne spojrzenia lub śmieje się, słysząc, jak Gary Payton przeżywa swoje zagrania przeciwko niemu w finałach z 1996 roku, łatwo możemy zrozumieć, dlaczego wielu nazywa Jordana aroganckim. Jednocześnie okazuje emocje, gdy zastanawia się nad tym, jak mógł przesadzać w traktowaniu kolegów. Taka jest jednak cena chęci zwyciężania.
"The Last Dance" nie do końca jest dokumentem w sensie gatunkowym. Z jednej strony odkrywa i opowiada wiele, z drugiej ważniejsza jest tu narracja i fabuła. Tak czy inaczej to produkcja, która zmieni zasady tworzenia tego typu filmów. Materiał, na którym ktoś "siedział" przez ponad dwie dekady, stał się takim hitem, nawet jeśli Jordan miał ostatnie słowo w wielu kwestiach. W 1997 roku ktoś w ESPN wpadł na genialny pomysł, by przeżyć sezon z Chicago Bulls i wszystko sfilmować. Mimo że to rzecz o wydarzeniach sprzed dwóch dekad, wyznacza nowe standardy. Kibice już zastanawiają się, czyj serial w stylu "Ostatniego Tańca" chcieliby zobaczyć. Problem jednak w tym, że musiałoby się okazać, że ktoś w szatniach tych wszystkich wymienianych drużyn porozstawiał niegdyś kamery i materiał tylko czeka na realizację. Aby stworzyć teraz prawdziwe arcydzieło, trzeba myśleć o kilka kroków do przodu. "The Last Dance" pod tym względem wysoko zawiesił poprzeczkę.
Szkoda jedynie tych niedopowiedzianych kwestii. Nie dowiadujemy się w pełny, przekrojowy sposób, dlaczego to musiał być "Ostatni Taniec". Nie wiemy, jak ostatecznie rozpadli się wielcy Bulls i kto miał tam najwięcej do powiedzenia. Chętnie poświęciłbym 10 minut innego wątku na to, by na koniec poświęcić temu więcej uwagi. Twórcy jedynie przemknęli przez kilka kwestii, ale już nie zgłębili przyczyn ostatecznego końca dynastii. Ale może tak powinno być? Ludzie pytali wtedy i "The Last Dance" wciąż pozostawia niedosyt.
To film, który będzie żył jeszcze długo po ostatnim odcinku. W społeczności NBA zaraz rozpocznie się debata, czy kończy on dyskusję o tym, kto jest najlepszym koszykarzem wszech czasów - Michael Jordan czy LeBron James. Trwała ona już wcześniej, ale znów będzie głośno, bo "Ostatni Taniec" odświeżył pamięć wielu ludziom w czasach, gdy sukcesy LeBrona obserwuje się na bieżąco. Moment publikacji przy natężeniu debaty też mógł nie być przypadkowy. Większość już wcześniej wskazywała MJ-a, ale produkcja ESPN i Netlixa jeszcze bardziej mu pomoże. I to chyba prawdziwa natura "The Last Dance" - od początku miał zadbać o umocnienie dziedzictwa Jordana. To wciąż jednak kawałek świetnego kina.
