Nie ma walki, z której byłby w pełni zadowolony. Marzył, żeby walczyć za granicą, a kojarzony jest głównie ze starć na rodzimym Śląsku. Mógł bić się o tytuł, toczyć ringowe wojny jak Arturo Gatti. Przegrał po raz pierwszy dopiero po ponad 13 latach kariery zawodowej, mając na koncie 41 zwycięstw. Kontrowersyjnie. Chyba nigdy wcześniej żaden polski pięściarz nie mówił tak otwarcie o kulisach kariery, co Damian Jonak. Kariery zdecydowanie niespełnionej.
Zanim zaczniemy, dziękuję Hubercie, że odezwałeś się do mnie akurat w tym czasie. Okres pandemii pobudza do refleksji nad wieloma sprawami – bieżącymi i tymi związanymi z naszą egzystencją. Na pewno wiele osób przewartościuje swoje priorytety życiowe i będzie to dobry czas na zmiany. Zgodziłem się na najbardziej szczery i otwarty wywiad, jakiego kiedykolwiek udzieliłem, ponieważ chciałbym, aby wielu moich kibiców, hejterów, środowisko bokserskie poznało, jakie były prawdziwe fakty i jakie mechanizmy towarzyszą mojej ukochanej dyscyplinie sportowej. A boksuję już ponad ćwierć wieku. Bardzo ciężko poznać i zrozumieć, jak wygląda zaplecze naszego sportu. Ale wspólna rozmowa pozwoli poznać choć częściowe aspekty kuchni boksu na moim przykładzie.
***
HUBERT KĘSKA: Rozmawiamy w specyficznym okresie. Nie ma gal, pozamykane są sale treningowe. Łukasz Jurkowski mówi, że w MMA naliczyłby maks piętnastu zawodników, którzy są w stanie powegetować trzy miesiące i mieć na rachunki, jedzenie, kredyty.
DAMIAN JONAK: Ogólnie sporty walki są słabo opłacalne. Zawodnicy MMA czasami walczą za darmo, żeby tylko się pokazać. Tych imprez jest tak dużo, że liczą się z tym, iż najpierw trzeba się przebić, poszukać sponsorów, zdobyć nazwisko. A teraz, wiadomo, o sponsorów ciężej, bo pierwszym, co ucina się w momencie kryzysu są budżety marketingowe. W MMA dominuje system amerykański – normalnie pracujesz do momentu osiągnięcia wyższego pułapu. W polskim boksie jest inna mentalność. Ja jestem z ostatniego pokolenia zawodników, którzy dotknęli ligi, czyli boksowania na etacie. Zawodnik boksujący w lidze miał lepsze warunki niż teraz przeciętny zawodowiec. Miał wypłatę z zakładu pracy (czy to była kopalnia, wojsko, czy policja), dostawał często mieszkanie, bonusy za walki, za tytuły mistrzowskie. Jak boksowałem w juniorach, miałem osiemnaście lat i od razu dostałem etat w firmie, miałem stypendium z kadry. Do szkoły woził mnie kierowca prezesa, który ściągnął mnie do Jastrzębia. „Masz tam iść, Damianku, kilka razy w tygodniu, ale generalnie wszystko masz zdane”. Pan na włościach. Uczyłem się z nudów, bo poziom był naprawdę niski. Później sam dostałem auto. A wtedy nie było jeszcze rodziny na utrzymaniu, żadnego kredytu, leasingu. Miałem samochód, wszystko za darmo, kasę, którą wydawałem na jedzenie i ciuchy. Co miałem z nią robić? Sportowcy byli w pełni zaspokojeni, a jak ktoś jeszcze tanio kupił, drogo sprzedał, to miał naprawdę życie jak w bajce. Dla mnie to było prawdziwe zawodowstwo, bo człowiek tylko chodził na trening, wszystko inne miał zabezpieczone.
Ale praca w kopalni cię nie ominęła.
Była przez krótki okres, kiedy kończyła się liga, bez większych obciążeń. Wiadomo, że po komunie sytuacja w kraju się zmieniała, no i ten apetyt ludzi wzrastał, bo było więcej możliwości. Ci zawodnicy byli słabo ogarnięci gospodarczo i jak później nie poszli do pracy na kopalnię, czy do policji, to źle się to kończyło. Nie byliśmy uczeni, że to sport indywidualny – jak pieniądze się ucinały, to był wielki szok. Meczów już nie było tak dużo jak kiedyś i musieliśmy pomagać w klubie. Np. stać na ochronie podczas gier sekcji piłkarskiej. Wtedy ogólnie stałem na bramkach, bo już nie miałem stypendium i zarobki nie były tak fajne. Pamiętam, jak raz wyszedłem z roboty i z marszu pojechałem na mecz. Byłem taki zmęczony, że założyłem kamizelkę ochrony, położyłem się na murawie i… zasnąłem.
Dzisiaj „bramki” wyglądają zupełnie inaczej niż tamte. Coraz mniej jest karków, coraz więcej sprawnych, wysportowanych gości, którzy na pierwszy rzut oka wyglądają na normalnych ludzi.
Ja pierwszy raz w życiu stałem na „bramce” mając 17 lat i ważąc sześćdziesiąt parę kilo. Ale dobrze się lałem i znałem różnych ludzi, którym imponowałem na treningu. A wiesz, ubicie takiego dużego chłopa to jest tak naprawdę najmniejszy problem. Jak byliśmy jeszcze w juniorach, to moi koledzy podskakiwali i jeden, czy drugi koks padał. Bo jak człowiek jest duży po siłowni, to jest też mega pospinany. Wiadomo, że jak ktoś tak masywny cię złapie, to może ci zrobić krzywdę. Ale taka osoba w życiu nie zrobi ci krzywdy uderzeniem, jeśli nie trenuje sportów walki. Pamiętam, jak obserwowaliśmy pierwsze treningi Mariusza Pudzianowskiego. Jemu po każdej rundzie trzeba było podawać „tlen”! To niebo a ziemia do czego doszedł determinacją i ciężką pracą, teraz jest prawdziwym fighterem. Ja byłem małym kreplem, który bił takich dużych koni. Ci chłopcy, którzy pracują teraz w klubach wyglądają jak ja wtedy, z tym że znają judo, zapasy i są dużo bardziej efektywni w swojej pracy.
Gdybyś urodził się 10 lat później, poszedłbyś w boks czy w MMA?
Na 100% w MMA. Bruce Lee, Van Damme – to na nich wzorowałem się jako dziecko. I było mi obojętne, co będę ćwiczył, byle były to sporty walki. Miałem 8 lat, kiedy mama wzięła mnie za rękę i obeszliśmy cały Bytom. Tu karate, tu kung fu, tam jakiś kickboxing. Poszedłem na judo tylko dlatego, że spodobał jej się klub. Jak później zmieniliśmy miejsce zamieszkania, to blisko była sekcja boksu. A znałem kolegę, który to trenował i który wiedział, że lubię się bić. Boksersko wyszedłem spod skrzydeł Mariana Łagockiego i Marka Okroskowicza z Szombierek Bytom. Ale już wcześniej pytałem, kto jest najsilniejszy na podwórku, prowadziłem w głowie statystyki, rankingi. Musiałem być pierwszy w klasie, pierwszy w szkole. Taka fajna sportowa rywalizacja, nikt się nad nikim nie znęcał. Tych, którym ktoś dokuczał zawsze broniłem. Widziałem na filmach, że dobro zwycięża zło. Zawsze chciałem, żeby była wzajemna lojalność. Logo „Solidarności” zobaczyłeś na moich plecach dopiero ileś lat później, ale od dziecka wierzyłem w to, że ludzie mają sobie wzajemnie pomagać, bo to daje im największą siłę do działania.
Pewnie miałbyś problem ze zliczeniem solówek.
Dorastałem w patologicznej dzielnicy w centrum Bytomia, laliśmy się non stop. Nieraz w łeb dostałem, czasami płakałem i groziłem starszym chłopakom, że za dwa, trzy lata to ja ich zleję. Mam grube kości, dlatego też zawsze było mi ciężko z wagą. Doktor, który robi mi rezonans mówi, że mam płat czołowy dwa razy grubszy niż przeciętny człowiek. Śmieję się, że mam predyspozycję do boksu, bo mogę dużo przyjąć. Nawet jeśli popatrzysz, to ja walczę tak jakby spod byka. To właśnie z dzieciństwa. Wiesz jakie były moje pierwsze walki? Patrzyłem na chłopa. „Znaczy co, bijemy się?”. Wbiegałem w niego, waliłem go z bani w brzuch, łapałem za nogi, podcinałem i pach pach, koniec.
Jakiś czas potem mogłeś przetestować te umiejętności stojąc w dyskotekach. Dzisiaj wciąż wielu sportowców to po godzinach „bramkarze”. Są też trenerzy personalni. Tego zjawiska w twoich czasach nie było.
Dzisiaj osoba z nazwiskiem, jeśli dobrze sobie poukłada te treningi, to czasami nie wiadomo, czy jest sens, żeby w ogóle dalej miała boksować. Bo niektórzy koledzy zarabiają po piętnaście tysięcy miesięcznie z takich treningów, to po co im to boksowanie?
Myślę, że tak jest w przypadku choćby Norberta Dąbrowskiego, który ostatnio bierze tylko kasowe na Wschodzie. Boksowanie na bieżąco nie opłaca mu się tak, jak prowadzenie treningów.
Rozmawiałem o tym nawet z trenerami boksu. Popatrz, jaka chora jest sytuacja. Taki człowiek trenuje grupę mecenasów, lekarzy i dostaje za to miesięcznie takie pieniądze, że jemu nie opłaca się trenować zawodnika. No bo tak: zawodnik zarobi za walkę na gali 10 tysięcy złotych. Trenerowi daje się z tego 10%, czyli tysiąc. Przecież to jest śmieszna stawka, bo on musi jeszcze z tego zapłacić drugiemu trenerowi, który robił ci przygotowanie fizyczne. Czyli mamy taką sytuację, że wszyscy muszą inwestować – zawodnik w siebie, trener obcinając sobie czas, w którym mógłby zarobić więcej pieniędzy. A mówimy o parciu do takiego światełka, które znajduje się gdzieś bardzo daleko. Bo ktoś tam kiedyś dobiegł i my wszyscy liczymy, że będziemy tymi mistrzami. Uważam, że zawodnicy powinni być na tyle uczeni przedsiębiorczości, żeby mieć zaznaczone w głowie – marzenia, wiadomo, trzeba do nich dążyć, bo to jest motor, który napędza wszystko; ale zarazem trzeba cały czas myśleć, że to się kiedyś skończy. A może się skończyć w każdej chwili. Ja znam jednostkowe przypadki, gdzie ktoś komuś pomógł. Normalnie człowiek jest zdany tylko na siebie i wszystkie te charakterne gadki o wielkiej lojalności można sobie wsadzić między bajki.
Andrzej Fonfara, który podpisał przed tygodniem kontrakt menadżerski z Michałem Olasiem, deklaruje, że zadba o to, by jego zawodnicy zarabiali godziwie, bo chce, by w przyszłości mogli się skupić wyłącznie na treningach.
Andrzej przeszedł w Stanach drogę od boksowania praktycznie za darmo, kiedy, żeby się utrzymać, musiał liczyć na pomoc innych ludzi. Był po tej drugiej stronie barykady, niedawno zakończył boksowanie, przeżył to na własnej skórze i doskonale rozumie, jak jest ciężko zawodnikowi. Gdy ja przeszedłem do boksu zawodowego, to też myślałem, że to będzie inaczej wyglądać. Pan Wasilewski przy podpisaniu kontraktu mi to całkowicie inaczej opowiadał. Ale wiadomo, życie przyniosło inne realia.
Twoja kariera to całkowite zaprzeczenie zdania: „by w przyszłości mogli się skupić wyłącznie na treningach”.
Ja naprawdę miałem wszystko dobrze poukładane na mieście. Ale podpisując kontrakt zawodowy zostawiłem te źródła zarobku, bo miałem wielkie marzenie o zawodowstwie. Chciałem być jak Oscar de la Hoya. Raz, że to był wielki sportowiec – podobało mi się jak boksuje; dwa, że zawsze miał pieniądze, bo świetnie radził sobie biznesowo. Marzyłem by połączyć jedno z drugim i marzyłem o tym, żeby walczyć za granicą. Bardzo chciałem iść w ślady Darka Michalczewskiego i wejść na rynek niemiecki. Żaden inny nasz pięściarz nie bronił tyle razy pasów. Darek walczył widowiskowo – dużo przyjmował, napędzając się w późniejszych rundach. Ludzie zarzucają, że boksował pod niemiecką banderą. Tyle że w tamtych czasach zgodziłoby się na to 99,9% sportowców, widząc możliwość zarobienia takich pieniędzy, które dostał (u nas przecież była wtedy jeszcze komuna). Pięściarz powinien przede wszystkim patrzyć na swoją rodzinę.
Pięściarze grupy KnockOut Promotions wyjeżdżali na sparingi do Niemiec.
Pamiętam, że dopiero zacząłem boksować u Wasilewskiego, kiedy usłyszałem, że Paweł Kołodziej ma kontrakt z Sauerlandem. Mówię: „Panie Andrzeju, jakby była szansa tam kiedyś wystąpić… Może bym się pokazał”. „Nie, bo wiesz, oni chcą tylko z ciężkiej wagi”. Odpuściłem. Ale za ileś tygodni zadzwonił: „Damian, możesz jechać na sparingi do Sylvestra. To taki i taki zawodnik, walczy o mistrzostwo Europy. Jakbyś się dobrze zaprezentował, no to, nie wiem, może będą chcieli z tobą podpisać kontrakt? Zobaczymy”. „No to świetnie, dziękuję”. No i pojechałem na te sparingi.
Kiedy dokładnie to było?
Pół roku po przejściu na zawodowstwo. Pojechałem do tych Niemiec taki szczęśliwy i podniecony. Wysiadam z pociągu i słyszę: „Przebierz się i jedziemy na sparing”. „Już? Od razu??” – myślę. „Tylko się nie bój” – zaczęli gderać. O, jak ktoś mi tak mówi, to natychmiast się wkurwiam – nie musieli mnie dodatkowo nakręcać. Przyjechali na salę. „Tylko dwie rundy sparingu, spokojnie, nic ci się nie stanie”. „Zaraz mu…! To zobaczą, co mu się stanie”. Poszedłem się rozgrzewać, tak patrzę na tych zawodników. Powiedzieli mi, że tam będą sami mistrzowie. A – naprawdę, bez wazeliny – nasi zawodnicy byli lepiej wyszkoleni technicznie! Sylvester był w ringu sztywny jak kołek. Zacząłem go tak napierdzielać, że dwa razy był do liczenia. Pękł mu łuk brwiowy i przerwali sparing. „Może chciałbyś posparować z Abrahamem?” – mówią. „To jest mistrz świata, ale on będzie sparował lekko”. Znowu się zapaliłem, ale zarazem bardzo ucieszyłem.
Abraham się rozgrzewał, a ja poszedłem na salkę obok i piszę do promotora: „Panie Andrzeju, chyba dobrze się spisałem, przerwali sparing po pierwszej rundzie. Teraz dali mi tego mistrza świata Abrahama”. „No to super” – odpisał. Ale po chwili podszedł do mnie niemiecki trener: „Pan Andrzej dzwoni i mówi, że ty się boisz sparować z Abrahamem”. „No kurwa, jasne, że chcę z nim sparować!”. Abraham niby luźno, ale przywaliłem mu parę razy, żeby poczuł, że ja tak sparować nie będę. I później już sparowaliśmy normalnie. Wsadziłem mu taki fajny podbródkowy, bo on wcale takiej szczelnej gardy nie miał – po prostu wszyscy stresowali się, że ich uderzy i bili go jakby chcieli, ale nie mogli (cios-odskok). A on technicznie nie był dobry, Maciek Sulęcki np. bije go pod tym względem na głowę. Za to rzeczywiście był strasznie silny. Bił takimi cepami i jak już mi przywalił, to myślałem, że nerka wyjdzie mi z drugiej strony. Albo jak dostałem w tył głowy, to nie wiedziałem czy stoję, czy leżę na głowie. Byli ze mnie zadowoleni i później toczyliśmy już regularne sparingi. Z Sylvestrem sparowałem potem tylko lewą ręką, więc jak Grzesiu Proksa powiedział o ich walce, nie miałem wątpliwości: „Ty się nie zastanawiaj, czy wygrasz, tylko w której rundzie”.
Sylvester poddał się po trzeciej.
Stało się tak, jak myślałem. Wiadomo, że moje sparingi to nie walka, ale szkoda, że nie mogłem też dostać takiej szansy. Pamiętam doskonale np. pierwszy sparing z bratem Arthura Abrahama. Trochę drwił ze mnie, pokazywał paluchem. Bo my, skromne chłopaki z Polski, siedzieliśmy z boku. Ruszył na mnie jak brat, cepami. Ja wszystko spokojnie przyjmuję na gardę i go pykam. Odczekałem i w trzeciej rundzie tak go palnąłem, że padł. Był tylko bratem wielkiego mistrza, ale wszyscy i tak byli w ciężkim szoku, że usadziłem go na dupę. Potem już cały czas przede mną uciekał. Zobaczył to Arthur, który przyszedł na końcówkę sparingu. Wkurzył się i powiedział do Ulli Wegnera, że chce pomścić brata. Wegner się nie zgodził, bo wiedział, że będą nerwy i będziemy się bić. Ale wymyślił sobie, że ukara mnie Karo Murat, mistrz Europy z dwóch kategorii wyżej, z którym zupełnie nie dawał sobie rady Dawid Kostecki i który sadzał wszystkich ciosem na wątrobę, za co sam go podziwiałem. Niemcy czekali, że usadzi i mnie, ale ja się nie boję, bo mi walka sprawia frajdę i to był jeden z moich najlepszych sparingów. Bardzo wyrównany, nic nie zrobił. Trener Fiodor był ze mnie mega zadowolony, ale tylko do czasu. Bo później dostałem jakiegoś juniora z boksu olimpijskiego, który totalnie mnie obskoczył. Mańkut. Chodziłem tylko za gardą, nie mogłem nic zrobić. Skał jak ping pong, a ja nie umiem boksować z mańkutami.
Podpisałeś kontrakt z Sauerlandem?
Kontrakt z Sauerlandem był podpisywany na kolanie, zaraz przed moją drugą walką w Niemczech. Pierwszą dostałem bezpośrednio po tych sparingach. Pamiętam, tysiąc euro za czterorundową walkę na gali, gdzie Miranda złamał szczękę Abrahamowi. Gość od Sauerlanda hamował śmiech, kiedy dawał mi kopertę – musiał wiedzieć, że Andrzej Wasilewski zabrał mi z tego 33%.
Potem była gala w Austrii. Przyszedł do mnie Piotr Werner i mówi:
– Musimy szybko podpisać kontrakt z Sauerlandem, bo wiesz, nie będziesz mógł wystąpić. – No ale jak, panie Piotrze? Przecież ja po niemiecku nie rozumiem.
– Ja ci to przetłumaczę.
Słucham??
„Niech pan nie tłumaczy. Podpiszę nawet bez tłumaczenia, bo to i tak jest nieważne”. Ale tłumaczył. Mówię o swoich zastrzeżeniach, a on: „A nie, to się nie przejmuj, nie będą tego brali pod uwagę”. Chciałem boksować dla Niemców, ale z drugiej strony wiedziałem, że zgodnie z prawem, skoro nie jestem Niemcem, to muszę dostać polskie tłumaczenie. Bez tego mogłem sobie taki kontrakt wsadzić w dupę.
Jak się zakończyła twoja przygoda z Sauerlandem?
Stoczyłem kilka walk, po czym raz byłem chory i odmówiłem. Wkurzyli się na Wasilewskiego (który dostawał pieniądze na nasze utrzymanie), że nic z tych jego zawodników nie mają. Sauerland myślał, że nas wyhoduje i później będziemy nabijać rekordy jego pięściarzom. A Wasilewski później nie chciał się na to zgodzić i wszystko poszło do kosza.
Niedługo po rozpoczęciu współpracy z Niemcami zostałeś młodzieżowym mistrzem świata WBC. Pamiętasz, ile miałeś wtedy lat?
Wiem, że można być młodzieżowym mistrzem mając nie więcej niż 24. Ja dokładnie tyle miałem, kiedy zaboksowałem po raz pierwszy o ten pas. A późniejsze obrony? Ja wiem, że byłem już za stary. To znaczy, po roku, czy dwóch dowiedziałem się tego od któregoś z dziennikarzy. Paweł Kołodziej powiedział mi, żebym się nie odzywał, bo to pan Andrzej Wasilewski tak zrobił i tyle. Śmiałem się z tego i dopiero Andrzej Grajewski prosił, żebym to sprostował.
Wygłosiłeś oświadczenie na jednej z konferencji.
Bo wiesz, ja długo nie miałem o niczym pojęcia, nie znałem się na federacjach. Dopiero z biegiem czasu uczyłem się boksu pod względem organizacyjnym. Mój bagaż doświadczeń wzrastał, podobnie jak moja frustracja, kiedy powoli odkrywałem, że to jeden wielki biznes, który nie ma wiele wspólnego ze sportem.
Jakie były pierwsze wnioski?
Rok po podpisaniu kontraktu z KP wziąłem się do roboty. Postanowiłem dodatkowo zarabiać coś przy galach, ale i egzekwować szacunek od promotora. Myślałem, że z racji tego, że będę przynosił mu pieniądze, to ten szacunek będzie większy i ja też będę zarabiał godnie.
Zacząłeś działać organizacyjnie.
Pierwszą galą, przy której zorganizowaniu pomogłem była impreza w Spodku w 2007 roku. To była gala z walką Włodarczyka z Cunninghamem i wielomilionową oglądalnością. Nikt nie mógł zrozumieć jak Krzysiek tę walkę przegrał – był maszyną, nokautował sparingpartnerów, a do ringu wszedł zupełnie ktoś inny. Możesz mieć wszystko super zapewnione, trener może wykonać kawał dobrej roboty, a i tak liczy się najbardziej dzień walki, twoja psychika. Głowa steruje wszystkim i jeśli te impulsy nie przechodzą jak należy, to nagle nie masz timingu, nie masz odpowiedniego wyczucia.
Ty też walczyłeś wtedy w Spodku.
Tak, a później w Bytomiu. Dogadaliśmy to na słuchawce z prezydentem. Miałem dobre relacje w mieście, ponieważ od dziecka byłem w sporcie, znałem różnych urzędników. Byłem zawodnikiem, który dotknął ligi, który pamiętał, jak ludzie kibicowali kiedyś na kopalniach, który kochał śląską tradycję boksu. Z drugiej strony wiedziałem, że trzeba pomagać promotorom, bo pan Werner zawsze miał problem z miastami. A bez wsparcia miasta, regionalnych sponsorów i dobrej sprzedaży biletów gale są nierealne do zrobienia, bo pieniądze, które płaci telewizja wystarczą jedynie na lepsze oświetlenie.
Ile płaci?
To był największy mankament słynnych gal Wojak Boxing Night, że płaciła między 25 a 30 tys. euro. Dla porównania Sauerland na galę dostawał od telewizji milion sześćset tysięcy. Wiedziałem o tym, dlatego nie winiłem promotorów, że mało płacą zawodnikom. Postanowiłem być menadżerem projektu imprez, w których brałem udział. Takim menadżerem projektu bez papierka. Koordynowałem rozmowy, starałem się załatwić dofinansowanie z miasta, sprzedawałem bilety, pomagałem promotorom z firmami eventowymi.
Miałeś procent od sprzedanych biletów, czy pobierałeś ogólną prowizję?
Na początku to były tylko takie ustalenia na gębę. Mieli mi coś dokładać do walki i tyle. Nie miałem wtedy swojej firmy i zostałem parokrotnie oszukany na rozliczeniach. Promotorzy po prostu nie dotrzymywali słowa. Pana Wernera traktuję z sentymentem, bo choć rozliczał się bardzo ostro, nie był przy tym złośliwy. Co innego pan Wasilewski. Pierwszy zimny prysznic miałem już przy okazji gali w Katowicach. Pierwsza moja walka o pas (nieważne, że młodzieżowy), miesiąc po walce ślub. Usiedliśmy z panem Piotrem. „No wiesz, standardowo wszyscy mają 10 tys. za taką walkę” – mówi. „Ale dobra, ty masz to twoje wesele, to żebyś mi nie marudził, no to... To masz 12”. Czułem się jak znokautowany, liczyłem, że dostanę przynajmniej z dwójką z przodu. A on do mnie krótko: „Jak nie chcesz, to nam ta twoja walka nie jest do niczego potrzebna. Jak nie chcesz, to nie boksuj”.
A to był twój Spodek…
Spodek, który jest na Śląsku pomnikiem, w którym marzyłem, żeby wystąpić. Pierwszy raz na żywo zespół Bezimienni. I te sześć milionów oglądalności. Wiesz, taka namiastka Gołoty, Ameryki w Polsce.
Dostałem w dupę, tym bardziej że ja te 12 tys. to rozliczyłem praktycznie w biletach. Miałem rabaty, taniej załatwiałem i tak naprawdę koszt mojej walki to było dla pana Wernera dokładnie 3 tys. 600 zł. W Bytomiu było podobnie, choć obiecał mi, że jak załatwię tę galę, to dostanę jakąś prowizję z tego co będzie od miasta. Nic nie dostałem. Rok później w Spodku to był już naprawdę ciężki nokaut. Sprzedałem kilka tysięcy biletów na Adamka, a jak przyszło do rozliczenia, to wyglądało to tak, że dostałem jakąś tam śmieszną kwotę za walkę (finalnie 5 tys. złotych, bo z 15 tys. - 10 tys. musiałem zapłacić za bilety dla sponsorów) i „nie umawialiśmy się na żadną prowizję”. A jak umówiłem się na prowizję przy Rudzie Śląskiej, to musiały być o to wielkie kłótnie. Zapełniłem targowisko, załatwiłem dofinansowanie i kolejny raz musiałem się kłócić o swoje pieniądze. Wreszcie powiedziałem panu Piotrowi: „Ja dla was po prostu za dużo pieniędzy zarabiam”. Przyjąłem warunki, które wszyscy mieli za walkę. Tylko ich bolało to, że ja po prostu mogłem więcej niż oni.
Odejść nie mogłeś. Podpisałeś wieloletni kontrakt, który – podejrzewam – uległ automatycznemu przedłużeniu, kiedy sięgnąłeś po pierwszy z rankingowych tytułów.
Wszystkie te kontrakty są długowieczne. Opowiem ci sytuację z treningu. Kiedyś pojawił się na sali taki młody chłopak. Przyszedł nowy, dali mu kontrakt na 10 lat, a reszta się śmiała. Że „o Jezu!”, „co oni ci dali?!”. A ja tylko tak do Fiodora Łapina: „Trenerze, a co oni bredzą? Przecież oni wszyscy mają długowieczne kontrakty, wszyscy są już skazani na tego Wasilewskiego do końca życia”. Któryś usłyszał. „Co ty gadasz?! Ja mam na 5 lat”, „Ja mam na 4!”. Patrzą na mnie i się przegadują. Ja jednak wiedziałem, że każdy pas przedłużał umowę o 2 lub 3 lata. „No tak, ale ty zdobyłeś taki pas, ty taki, a ty taki. A czy za 10 lat ktokolwiek z was będzie boksował? Ja nie sądzę”.
Co z renegocjacją umów? W końcu kontrakt podpisuje chłopak bez sukcesów, który po dwóch latach może być polską nadzieją.
Ja miałem dogadane (na co mam świadka), że będzie renegocjacja umowy po roku, jak się sprawdzę w boksie zawodowym. Pan Andrzej mi to obiecał, ale tutaj nie można wierzyć na słowo, bo to nie jest kwestia jakiejś sportowej lojalności, lecz tylko i wyłącznie biznes. A w biznesie jest tak, że to co napisane, to weryfikujemy, a to co powiedziane, tego po prostu nie ma. Ja po trzech i pół roku dostałem umowę gorszą niż ta, którą miałem wcześniej.
Znam sprawę z mediów. Myślałem, że chodziło po prostu o odnowienie umowy na inną firmę, z czym sam jako pracownik kilkukrotnie się zetknąłem.
Tak, ale okazało się, że mój pierwszy kontrakt był całkiem inny niż ten odnowiony. Założyli spółkę na Cyprze i chcieli odnowić umowy na innych warunkach, żeby jeszcze bardziej zniewolić zawodników. W ogóle miałem przez to kontrolę w urzędzie skarbowym. Pani z urzędu nie rozumiała, czemu mam płacone za walki z trzech różnych podmiotów. „Tu pan ma spółkę cypryjską, tu jest KnockOut Promotions, a tam jeszcze WerSport. No to w końcu kto jest pana tym promotorem?”. A wszędzie te same osoby, z pół godziny jej tłumaczyłem. „No widzi pani, te dwie polskie spółki są na stracie. No gdzieś muszą zarabiać, co nie?”.
Generalnie jak dostałem ten kontrakt, to czara goryczy się przelała. Zadzwoniłem do pana Andrzeja i mu powiedziałem, że jak ja po 3,5 roku współpracy mogę dostać gorszy kontrakt niż miałem, skoro tyle dla nich zrobiłem. To była farsa, w której nie chciałem brać dalej udziału. Odszedłem od nich.
Jakie by nie były powody, z perspektywy KP zerwałeś kontrakt bezprawnie. Pozwali cię za to na 400 tys. euro. Skąd aż tak wysoka kwota? Rozumiem, że to suma inwestycji, jakie włożono w ciebie jako zawodnika? Obozy, treningi, operacje, konsultacje, odnowy?
Tak jest. Ale oczywiście wszystko to nadmuchali. Bo takie rzeczy rozkładają się na całą grupę. Wiadomo, że nigdy sąd nie orzekłby tak dużej kwoty, ale jakąś by dostali. Dla mnie nawet 1/4 tego to już byłoby wtedy science fiction.
Ale były propozycje ze strony pana Grajewskiego, telewizji Polsat, żeby coś wspólnie zrobić. To miał być polsko-niemiecki projekt. Obiecywali mi, że będę miał na głowie tylko treningi, że pod względem obsługi prawnej wszystko będą robić za mnie. Poszedłem w to, założyłem swoją działalność. Tylko później się okazało, że trafiłem z deszczu pod rynnę. Wszystkie problemy skupiły się na mnie, co wyszło okazale już przy walce z Cendrowskim.
Atlas Arena, polska walka stulecia Adamek-Gołota. Remisujesz z Cendrowskim.
Czułem, że Grajewski jest bardziej promotorem Cendrowskiego niż moim. Bo o jego interesy dbał, a mnie zostawił z tymi wszystkimi kontraktami i kłótniami z mecenasami. I nie chodzi nawet o to, że to mi zajmowało czas. Ludzie, którzy przeżyli troszeczkę w sporcie rozumieją, że praca fizyczna jest dużo mniej szkodliwa niż stres. A ja byłem zestresowany i zdenerwowany, bo nastawiłem się, że będę miał dużo lepiej, że będę miał spokój. A non stop siedziałem na telefonie, bo ileś osób próbowało mnie podchodzić prawnie. I ja tutaj nie dziwię się Andrzejowi Wasilewskiemu, że walczył o zawodnika, którego ktoś mu zabrał.
Odebrano ci licencję, boksowałeś na niemieckiej.
Polsat rozdawał karty i z tym akurat nie było problemu. Ale ogólnie nikomu nie życzę, żeby miał tak przejebane jak ja przed tą walką. Cendrowskiego robiłem parę miesięcy wcześniej na sparingach, ja tej walki się w ogóle nie bałem. Tylko byłem tak znerwicowany...
Dlatego w szatni zawodnika raz jest trener, a raz masa kumpli. Wszystko, żeby czuł się jak najbardziej komfortowo. Sama walka jest już przecież czymś stresującym.
Dla mnie walka to przyjemność i nagroda za ciężkie przygotowania. Ja po prostu kocham się bić. Ludzie nie rozumieją, jaka to jest zajebista adrenalina, kiedy walisz kogoś w łeb (albo nawet dostajesz) i kilka tysięcy ludzi się cieszy. Za dzieciaka uwielbiałem się bić właśnie dlatego, że patrzyła na to cała szkoła lub koledzy z podwórka. Stres jest w czasie przygotowań, żeby ci zeszła waga, żebyś osiągnął szybkość, dynamikę.
Natomiast przed tą walką? Telefony, prawnicy, córeczka, która dopiero co się urodziła. W dodatku muzyka prawie puszczona, stoję przed kotarą taki nabuzowany. A tu przychodzi pani z telewizji, że muszę się wrócić i będę wychodził raz jeszcze, za pół godzinki. Zawsze wychodziłem jako drugi, tu wyszedłem pierwszy. Siedziałem w szatni rozjebany psychicznie, myślałem, że dostanę na głowę.
Dlaczego uważasz, że Grajewski był bardziej promotorem Cendrowskiego niż twoim?
Oszukał mnie na ważeniu. Ze mną umówił jedną wagę, a z nim drugą. Ja tę swoją wagę dusiłem do ostatniej chwili. A Mariusz sobie przyjechał na ważenie na luzaku.
Ile miał nadwagi?
Ponad kilogram. Grajewski wziął mnie na bok: „Przestań, tam będziesz się przejmował. Ty lubisz te akcje charytatywne robić, prawda? To da ci 2 tys. na jakieś dzieci i będzie spokój”. Nie chciałem tego dłużej ciągnąć, bo widziałem, że jest po jego stronie, więc mówię: „Dobra Mariusz, podajemy sobie rękę. Dajesz 2 tys. na szpital dziecięcy i będzie okej”. Na konferencji po ważeniu zrobili z niego bohatera, a jak kilka dni po walce wysłałem mu numer konta, to powiedział, że on ma co z pieniędzmi robić i „Grajewski ci to obiecał, to se to załatwiaj z nim”. Wiem, że jest teraz w bardzo ciężkiej sytuacji, ale taka była prawda. Później wylicytowałem za 2,5 tys. puchar, który dostałem od organizatorów i sam wpłaciłem te pieniądze na szpital.
Odbiór samej gali był świetny.
Dyrektor Polsatu Sport pan Kmita mówił mi, że oglądalność duża, walka super i żebym się nie przejmował, że był remis. Ja na to, że po pierwsze uważam, że walkę wygrałem. A po drugie, „ja się nie umawiałem, że będzie taki bałagan organizacyjny i jeśli będzie jeszcze raz taka sytuacja, to – proszę się nie obrazić – ale wezmę rzeczy z szatni, taksówkę i pojadę do domu. Możecie gadać, tupać nogami, co chcecie. Ja chcę być profesjonalnym sportowcem”.
Pamiętam ten okres. Andrzej Grajewski opowiadał, że ma wsparcie Klaus-Peter Kohla i za 2 lata zrobią z ciebie mistrza świata. Przedsionkiem do tego miała być następna gala w Katowicach. Miałeś sięgnąć po europejski tytuł i wskoczyć na światowe listy. Kiedy w przeddzień zrezygnowałeś z występu, z Grajewskiego cały entuzjazm jakby uleciał. „A idź pan z tym Jonakiem, panie... Ile on u mnie zarobił! Gdzie profesjonalne podejście? W Berlinie mu walkę zorganizowałem, a on nie chce wejść na wagę. 7 kg nadwagi! Już zupełnie się wkur..., bo pół godziny po walce patrzę, a on znów przy korycie”.
Jeśli chodzi o Berlin, to on załatwił walkę i powiedział… że nie muszę robić do niej wagi. „Ale to jak my będziemy walczyć, że nie musimy wagi robić?”. „Nic się nie przejmuj, masz przyjechać, boksujesz”. No to dobra, przyjechałem. A tu później do mnie mówi, że będzie oficjalne ważenie. „Ale jak jest ważenie, przecież miałem wagi nie robić?”.
Faktycznie załatwił!
Powiedziałem mu, że ja na wagę nie wchodzę. „Wejdź, twój przeciwnik też był tak ważony”. Wszedłem. Ważyłem tyle co na co dzień, bo dla mnie 7 czy nawet 10 kilo więcej to nie było dużo nadwagi.
To w jakiej kategorii wagowej walczyliście?
Normalnie, w mojej. Przecież tam było wszystko teoretycznie. Zawodnicy stawali na wagę w ubraniu i schodzili, a oni wpisywali wagę taką, jaką mieli wpisać. To była waga bez wagi.
A co do koryta, niech pan Andrzej Grajewski patrzy na siebie, bo sam ma bardzo dużą nadwagę. Mam na niego wyrok sądowy, wisi mi 50 tys. odszkodowania. Tylko nie chce mi oddać i ukrywa się w Niemczech.
I to ciebie nazywa oszustem. Chodzi rzecz jasna o tę niedoszłą galę. „Jonaka polecił mi Darek Michalczewski. Ale Jonak miał podpowiadacza, taka menda z Solidarności. Rozstaliśmy się w bardzo przykry sposób”.
Darek mówił, że mam na niego uważać, ale że potrafi załatwić kasę. A to odbywało się w taki sposób, że pan Grajewski chwalił się, jakie to ma kontakty, kogo on tutaj nie załatwi, a tak naprawdę gala w Spodku była organizowana przeze mnie. Tę galę zrobiła za niego Grupa Etna – firma eventowa mojego bardzo dobrego kolegi, u którego przez kilka lat stałem w dyskotece i którego na pierwszych walkach reklamowałem za darmo. Można powiedzieć otwarcie, że dzięki jego firmie gala została w ogóle uratowana.
Ale przyszła na nią garstka osób.
Miałem zapewnioną promocję na kopalniach i w innych zakładach pracy, w komputerze zamówione 4 tys. biletów. A wyszło tak, że Mateusz Borek przemawiał w Spodku do, nie wiem, może ośmiuset osób? Mateusz Masternak boksował przy pustej sali, bo wszystko było całkowicie skasowane.
Przedtem zadzwoniłem do Mariana Kmity. Mówię: „Panie Marianie, dostałem pozew na 400 tys. euro i muszę odpowiedzieć na ten pozew tydzień przed walką. A mecenas pana Grajewskiego powiedział, że się wycofuje, że nie będzie mnie bronić. I co ja mam z tym zrobić?”.
Jak to było? Grajewski podesłał ci prawnika, ale kazał za niego płacić?
Miałem w kontrakcie zabezpieczoną gwarancję obsługi prawnej w sporach z promotorem Andrzejem Wasilewskim. Ale prawnik pana Grajewskiego mi tę obsługę prawną wymówił. Uznałem, że nie będę z nim współpracował, skoro muszę robić wszystko na własną rękę.
Ale pan Marian Kmita spokojnie: „Nic się nie przejmuj, Damianku. Ja ci to załatwię z Wasilewskim jednym spotkaniem, zaraz po walce”. „No, ale ja muszę odpisać na ten pozew. Ja już spędziłem tyle czasu z mecenasami, z tym wszystkim, już mam tego dosyć... Umawialiśmy się przy ostatniej walce na Polsat Boxing Night, że już nigdy się to nie powtórzy. Ja już psychicznie nie daję rady” – ciągnę. A pan Kmita cały czas tylko: „Nic się nie przejmuj”.
– Panie Marianie, to zróbmy tak. Jeśli pan jest pewny, że załatwi tę sprawę w 5 minut, to niech pan mi podpisze jako Polsat taki kwitek, że obciążenie finansowe – w razie czego (jakby to pan Wasilewski wygrał sprawę) – było scedowane na Polsat. To ja wtedy boksuję, nie ma problemu, robimy galę
– Ale ja nie mogę nic podpisać, ja ci mogę tylko to potwierdzić słownie.
– To wie pan co, ja z takim obciążeniem do ringu nie wejdę. Dziękuję, do widzenia.
I natychmiast mówię do Marka Klementowskiego: „Marek, kasujemy te bilety”. Ale uratowałem dupę Grajewskiemu z szacunku do telewizji. Poprosiłem kolegę z Etny, żeby się nie wycofywali i żeby gala się odbyła. „Ale najlepiej weź od niego kasę przed imprezą”.
Kim był dla ciebie Marek Klementowski?
To ten podpowiadacz z „Solidarności”, o którym gadał Grajewski. Był moim menadżerem ze związku, wykonywał wtedy dobrą robotę.
Ja – po wizycie u kolejnego mecenasa – byłem przerażony, ale on miał na tyle trzeźwą głowę, że za moimi plecami zadzwonił do Wasilewskiego. Powiedział, że jeśli Wasilewski się ze mną dogada i podpiszemy sprawiedliwy kontrakt, to ja nie wystąpię w Spodku.
Wiedziałeś, że nie wystąpisz.
To był blef.
Spotkaliśmy się w połowie drogi między Warszawą a Katowicami, w „Zajeździe Górskim”. Przyjechałem z mecenasem, z Markiem, wzięliśmy komputer i drukarkę. „Panie Andrzeju, albo dogadujemy się tutaj i podpisuję kontrakt, albo boksuję w Spodku”. Jemu zależało, żeby tej gali nie było, więc dogadaliśmy się i podpisaliśmy bardzo korzystny dla mnie kontrakt. Gdybym pokazał go innym zawodnikom, to wyszłoby, że to najlepszy kontrakt, jaki kiedykolwiek, ktokolwiek podpisał z grupą KP.
Można powiedzieć, że to „Solidarność” jest twoim menadżerem?
Zawsze tak uważałem, bo dzięki niej nawiązałem bardzo dużo kontaktów, dzięki niej miałem wsparcie prawne, merytoryczne i organizacyjne w wielu kwestiach.

„Solidarność na co dzień w sercu i na każdej walce na plecach”.
Na początku dziennikarze trochę mnie atakowali, że boksuję z logiem „Solidarności”. A jak mówiłem o moich ideałach, to prawie nigdy o tym nie napisali. A ja jestem dumny ze związku. „Solidarność” to są ludzie, chodzi o wspieranie się wzajemnie.
Teraz „Solidarność” kojarzy się głównie z poparciem politycznym.
„Solidarność” wybiera najlepszy program dla naszych członków (czyli pracowników), nie partię. Pamiętam, jak rozmawiałem na ten temat z Piotrkiem Dudą, kiedy „Solidarność” popierała urzędującego prezydenta. Mówię: „My nie możemy popierać, bo my nie decydujemy za ludzi. Ale Andrzej Duda dał nam swój program na piśmie, wypełnił go i za to należy mu się szacunek i poparcie”.
Za rządów PiS ciężko mają pracodawcy. A jak pracodawca ma źle, to pracownik też nie najlepiej.
No oczywiście, to jest logiczne. Dla mnie polityka jest chora, dlatego ja wybieram w niej mniejsze zło. Myślisz, że nie miałem możliwości, żeby być kandydatem do sejmiku, żeby być posłem? Na tym etapie kariery, kiedy mi to proponowali, zdobyłbym wystarczającą liczbę głosów – mogę się z tobą o to nawet założyć. Ale ze mnie nikt nie zrobi słupa, nie będę podnosił ręki i głosował na coś, w co nie będę wierzył.
Na polityka może się nie nadajesz, ale duszę związkowca masz na pewno. Przed walką z Alexem Bunemą apelowałeś, aby nie zamykać jednej z kopalń.
Chcieli zamknąć kopalnię węglową. A że kiedyś w cechowniach były organizowane mecze ligowe, specjalnie zorganizowaliśmy w takim miejscu ceremonię ważenia. Według mnie popychanie, kopanie i plucie na wadze to głupota. Ale z racji tego, że na moje ważenia przychodziło dużo ludzi i chciałem, żeby tym razem ważenie odbiło się echem. Dogadałem się z Danielem Bartłomowiczem. Daniel jest szarą eminencją polskiego boksu i jestem pewien, że gdybym sam robił z nim gale, to te imprezy byłyby dużo lepsze. Umówiliśmy się, że dam rywalowi kask górniczy (że niby po walce będzie bolał go łeb), a niech on założy moje okulary przeciwsłoneczne, w odpowiedzi ściągnie i mi je da (że niby ja będę miał rozbite oczy). To ważenie było od początku do końca ustawione, ale wyszło bardzo naturalnie. Potem w wywiadach zwracałem uwagę na problem, że to jest miasto górników, że to jest ostatnia kopalnia w mieście i nie można jej zamknąć.
Jeśli mogłem, to zawsze lubiłem pomóc. A wszystko zaczęło się od pomysłu mojej żony, która uznała, że zamiast kwiatków, najlepszym prezentem ślubnym będą dla nas pomoce szkolne dla dzieci z domu dziecka. Andrzej Wasilewski zaprosił na ślub dziennikarzy, byliśmy z żoną w „Dzień Dobry TVN”. To działo się po mojej pierwszej walce w Spodku, miałem wystrzał medialny. I goście weselni poprzywozili plecaki, zeszyty, długopisy, mazaki. Potem miałem taki czas, że praktycznie przy każdej walce robiłem jakieś akcje. A kiedy mogłem, odwiedzałem zakłady karne. Byłem łącznie w jedenastu. Miałem także kilkadziesiąt spotkań w szkołach, w ramach lekcji edukacyjno-sportowych.
Od kiedy walczysz z logiem „Solidarności” na plecach?
Od 2008 roku. Ale to nie tak, że jestem najemnikiem. Pamiętam, jak przyjechali do nas do regionu dziennikarze TVN-u i chcieli kręcić aferę, że „Solidarność” wydaje składki związkowe na taką reklamę. Wyjaśniło się, że jestem po prostu członkiem, opłacam składki i sam zwróciłem się do „Solidarności” z pomysłem i żadnych pieniędzy za to od nich nie biorę. No, ale jak nie było afery, to nie chcieli zrobić ze mną wywiadu i pojechali do domu.
Umówiłem się z „Solidarnością”, że w zamian chcę, żeby pomagali mi w kwestiach prawnych, czasami w kontaktach z jakimś urzędem, miastem, przy sprzedaży biletów. Żeby promowali mnie i moje imprezy na zasadzie takiej prawdziwej solidarności międzyludzkiej. Rozliczamy się w barterze. Ja promuję ich, oni mnie.
Jestem czynnym działaczem związkowym. Uczestniczę w życiu związkowym, pomagam komisjom zakładowym w rozwiązywaniu różnych problemów.
Działasz bardziej jako symbol sportowy czy związkowiec?
Kiedy popierałem pana premiera Morawieckiego na Śląsku, czy gdy jechałem w DudaBusie, żeby pogadać, czy robimy imprezę promującą kandydaturę Andrzeja Dudy w Jastrzębiu, to zarówno dlatego, że jestem człowiekiem związanym z „Solidarnością”, jak i znanym sportowcem w regionie. Z samą jednostką nikt nie będzie się liczył, jeśli nie ma poparcia w ludziach.
„Solidarność” i związki zawodowe zawsze będą potrzebne, żeby była równowaga sił między pracodawcą a pracownikiem. A szczególnie w korporacjach zwykły pracownik nie ma tak naprawdę nic do powiedzenia. Związki zawodowe dają mu możliwość obrony i bezpieczeństwo pracy. Zorganizowani ogólnie mają lepiej – jako grupie zakładowej mogą przysługiwać im różne rabaty i przywileje.
Niektóre wielkie koncerny patrzą na zrzeszonego w związku pracownika jak obiboka, który nie ma się czym zająć i kukułcze jajo, którego najlepiej szybko się pozbyć.
Ale dam ci przykład Volkswagena. Związki zawodowe w Niemczech są bardzo mocne i Volkswagen (który ma swoje fabryki w Polsce) ma sto procent uzwiązkowienia. Firma ze związkowcami żyje w mega symbiozie, a tamtejsi pracownicy mają highlife. Zdrowe podejście związków zawodowych i zdrowe podejście pracodawcy to siła zakładu pracy.
Ja mam swój przekaz historyczny, ale i obecny przy moim działaniu dla związku. Skończyła się komuna, walka o niepodległość, dzisiaj związkowiec to dobry menadżer. Uczestniczę właśnie w pomocy fabryce, która działa przy KGHM-ie. Rozmawiałem, dzięki związkom z NSZZ „Solidarność”, z prezesem TAURON-u, z prezesem ZUS-u… Człowiek z jednej z komisji, którą również poprosiłem o pomoc, stwierdził, że niepotrzebnie się w takie rzeczy angażuje, bo to nie jest w ogóle temat dla związków. A przecież jak my nie pomożemy, to ten zakład padnie i wszyscy nasi koledzy ze związku będą zwolnieni. Podziękowałem, że mnie wysłuchał i się rozłączyłem.
Wszystko zależy od tego, czy człowiek rozumie, po co jest związek. Tylko ludzie w Polsce są takim dziwnym narodem, że my jesteśmy naprawdę zajebiście charakterni w wojnach, w powstaniach. Umiemy się zjednoczyć i działać zgodnie z zasadą jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, ale jedynie jak jest naprawdę źle.
W boksie też tak to działa?
Pamiętam, jak robiliśmy bunt w Jastrzębiu. Kiedy się rozpadało, byłem najmłodszym zawodnikiem, miałem 19 lat. I to ja – razem z Andrzejem Liczikiem – najbardziej nakręciłem całą drużynę, żebyśmy nie jechali na mecz.

Chodziło o pieniądze?
Nie tylko. Były zaległości w wypłatach, ale ja miałem stypendium z kadry, pieniądze z „bramek”, nie narzekałem na kasę. Ale potraktowali bardzo nieładnie naszego kolegę ze Starogardu Gdańskiego. Chłopak przyjechał z drugiego końca Polski, a oni go zeszmacili. Wkurwiłem się i powiedziałem, że nie możemy dać się tak poniewierać. Zrobiliśmy strajk. Andrzej poparł mnie wśród chłopaków. Uzgodniliśmy: „Wszyscy rozjeżdżamy się do domu, trenujemy u siebie i nie boksujemy, dopóki się z nami nie rozliczą”. Wtedy najlepszym zawodnikiem i kapitanem naszej drużyny był Krzysiek Szot, który zadzwonił i przekonywał, żebyśmy jednak zaboksowali. Ale ja czułem, że coś jest nie tak. Zabrałem go z dworca w Katowicach, obiecując wcześniej chłopakom, że jeśli go przekupili, to go wysadzę po drodze. Od razu przyznał, że tak było. Miał zebrać nas do kupy i przekazać, że rozliczą się z nami ze wszystkiego. W klubie później myśleli, że przyjdzie Krzysiek, powie, że boksujemy i będzie po sprawie. I byli wściekli, że przyszedłem razem z nim do biura, a Krzysiu im powiedział, że wcale nie boksujemy, że wszyscy razem trzymamy sztamę. Prezes zwyzywał mnie od najgorszych, cały popluł się z nerwów. „A pan, panie trenerze powinien siedzieć z nami na dworze, bo jest pan częścią drużyny” – powiedziałem Fiodorowi Łapinowi i wyszedłem. Myślałem, że mnie zabije. Wiem, że chciał dla nas dobrze, ale był rozdarty jako młody trener.
Nie zazdroszczę Fiodorowi Łapinowi. Jest w takich sytuacjach między młotem a kowadłem.
Na początku w KnockOutcie miałem z nim spięcia – głównie o wagę i podejście Wasilewskiego. Dopiero uczyłem się dyplomacji i mówiłem na wprost o pewnych nieprawidłowościach. Trener jest rozdarty, mówił, że ja musze to zrozumieć, bo jest tak czy inaczej. Po latach powiedziałem, że jednocześnie współczuję mu i go podziwiam. Kocha boks i jest w pełni oddany dyscyplinie. To nie jest facet, który okazuje emocje, ale wiem, że cieszy się z postępów zawodników jak dziecko, które zrobi fajną babkę w piaskownicy. Dlatego wkurwia mnie, że pan Wasilewski nie szanując zawodników, nie szanuje też jego. Bo jeśli oni są oszukiwani w kwestiach finansowych, to trener też jest. A on dla tego sportu robi wszystko, co może, cała jego rodzina poświęciła się przecież przeprowadzając się do Warszawy.
Szczerze? Znam tylko dwie osoby, które kiedykolwiek źle wypowiedziały się o trenerze Łapinie. A w zasadzie jedną. Tomasza Babilońskiego, który nie chciał, żeby Łapin dalej trenował Krzysztofa Głowackiego. Albert Sosnowski krytykował nie tyle trenera, co system prowadzenia za rękę grupy facetów. Jeden tata, wspólne obozy, te same zasady dla wszystkich.
Powiem ci otwarcie, że ja kiedyś też tego nie rozumiałem.
To jest właśnie model niemiecki.
Nie, to jest system, w którym się trener Łapin wychował. Przecież jak była liga, to funkcjonował taki sam system.
Ja patrzę na to w ten sposób, że Andrzej Wasilewski, znając słabość polskiego boksu olimpijskiego, stara się stworzyć optymalne warunki rozwoju dla wyróżniających się w Polsce zawodników i zapewnia im opiekę treningową, medyczną, mieszkanie, miesięczne pensje.
Ale ja się zgadzam, tam jest przedszkole!
Bryant Jennings rzucił pracę dopiero przed walką z Kliczką.
Andrzej Wasilewski wprowadził domowe przedszkole. A to sport indywidualny! I ja to moim kolegom mówiłem. Pytałem: „Czemu zakładają wam ten mundurek? Bo wam jest wygodnie!”. Ja mówiłem: „Panie Andrzeju, ja nie chcę od pana tych dwóch czy nawet trzech tysięcy miesięcznie. Ja panu jeszcze dołożę! Tylko ja nie chcę ubierać pana mundurka, jak pan mi nie zapłaci za te logotypy. Ja mam swoich sponsorów, ja się umiem odnaleźć w tym środowisku”. Jak wróciłem do KP, to byłem zawodnikiem, który nie miał żadnego stypendium. Przecież jak boksowałem u Grajewskiego, Grabowskiego, czy Borka to sam załatwiałem sobie badania, licencje czy noclegi, lekarzy etc. To jest proste. Tylko moi koledzy idą na wygodę. Bo my w Polsce zawsze byliśmy nauczeni tego systemu ligowego. Wtedy zawodnicy mieli fajne wypłaty, mieli mieszkania z zakładów pracy – żyć nie umierać.
To jak mają „żyć nie umierać”, to po co im więcej?

W tym systemie pięściarze obrotni poza ringiem stają się problemem?
Tak jest. Izu Ugonoh też miał problemy przy podpisaniu kontraktu z Wasilewskim. To była jedyna osoba, która posłuchała mojej dobrej rady. On zawsze chciał boksować w Stanach i do tych Stanów wyleciał. Bo generalnie pan Wasilewski tak to sobie poukładał, że wszyscy byli trzymani za jaja. A to już nie było Jastrzębie. Boks zawodowy to sport indywidualny, tu jest grupa solistów. Chłopaki wiele razy się wkurwiali i chcieli robić bunty. Spotykaliśmy się na McDonald’sie na Bielanach, niby miały być rozkminki. Ale ja ich gasiłem w ciągu paru minut. Zadałem parę pytań „co będzie, jak będzie”, wiedząc, że pan Andrzej może wszystkich nas przetrzymać. I chuj, bunt się kończył.
Problem polega na tym, że zawodnicy nie umieją sobie sami dać rady z załatwieniem walk, a nie mają menadżerów, którzy zajmą się pewnymi sprawami za nich.
Może tak jednostronne kontrakty to ochrona przez doradcami takimi jak kumple, dziewczyny. To w dużej mierze są źli doradcy, bo albo kierują się emocjami, albo chęcią szybkiego zysku. A prawdziwych, silnych menadżerów u nas w zasadzie nie ma. Mam na myśli kogoś takiego jak ty, Maciej Zegan. Kogoś, kto zna ten sport od podszewki.
Rozmawiałem z ludźmi z różnych dyscyplin. Oni nie rozumieją polskiego zawodowego boksu, bo tu wiele rzeczy nie trzyma się kupy. Nawet ludzie ringu, którzy patrzą na wszystko z boku – jak Darek Michalczewski, który w końcu odwołał swoją galę. Pewne mechanizmy, które u nas funkcjonują zakulisowo są dla normalnego menadżera nielogiczne. Bo tak nie powinno być! Żeby zostać menadżerem w sportach walki, trzeba mieć doświadczenie wyniesione prosto z tej branży. Nawet prawnik może mieć problem z interpretacją naszych umów, nie mając konsultanta i nie znając arkanów sportu.
Rynek w Polsce wymagał, żeby powstała jedna, centralna grupa. Była grupa samców alfa, którą musiano okiełznać. Bo ci nie mieli menadżerów, którzy wytłumaczyliby im, że to jest ich praca, że muszą się temu oddać.
Większość zawodników tego nie wie?
Podchodzą do tematu bardzo lekkodusznie. Jak przyszedłem do KnockOutu i pytałem chłopaków, który z nich ma zatrudnienie, czy płacą ZUS-y, to patrzyli na mnie jak na kosmitę. Bo tam tylko liczyła się kasa, że dostali stypendium. A powiedz mi, co potem? Służba zdrowia, składki zdrowotne.
Szczególnie jak wykonuje się zawód, który jest na tak krótką metę i tak ryzykowny.
Najśmieszniejsze było to, że przy podpisaniu pierwszego kontraktu z Wasilewskim nie miałem pojęcia, że jest jednym z największych brokerów ubezpieczeniowych w Polsce i mówię mu: „Mam nadzieję, że pan wykupuje jakieś dobre ubezpieczenie dla zawodników, bo to nigdy nic nie wiadomo”. I to ubezpieczenie załatwiał mi rok czasu. Później sam zacząłem dzwonić i dowiedziałem się, że stawki są naprawdę duże i to się średnio opłaca. Oni zwykle ubezpieczają imprezy. Masz karetkę, masz wszystko na miejscu.
Ale z dolegliwością zdrowotną można się później bujać.
Ale co to ich obchodzi? Jakby promotor dostawał – jak w Niemczech – na galę milion sześćset euro, to mógłby ubezpieczyć wszystkich i wszystko. Tak samo, jakby promotor zapewnił zawodnikom godziwe zarobki, to stać byłoby ich na płacenie wszystkich innych rzeczy. Jedno wynika z drugiego.
Pięściarze dopiero później zaczęli być zatrudniani u swoich sponsorów, czy pozakładali działalności. Jedyną osobą z działalnością, którą wtedy znałem był Mateusz Masternak.

Kiedy w 2010 wróciłeś do KnockOutu, miałeś już swoją działalność. I – jak przyznałeś – nowy, bardzo korzystny kontrakt.
Tyle że nie był realizowany. Ale nie zamierzałem iść do sądu. Zarabiałem nie na walkach, tylko na tych różnych dodatkowych rzeczach, którymi już od pewnego czasu się zajmowałem. Tylko teraz miałem popodpisywane umowy prawne, pieniądze przechodziły przeze mnie, więc nie mogli mnie oszukać. Choć za dużo rzeczy sam płaciłem, ponieważ schodziłem ze swoich prowizji, aby opłacić część uzgodnionych rzeczy organizacyjnych.
Jak wyglądały twoje relacje z Polsatem?
Jak boksowałem w Gdyni i Łodzi, to na czas moich walk wyłączali kamery. To była moja kara za to, że postawiłem się Polsatowi, nie zaboksowałem w ich walce wieczoru w Spodku i wróciłem do Wasilewskiego. Ten ban zdjął dopiero mój przewodniczący z „Solidarności” Piotr Duda, który od zawsze mi kibicował.
Zanim jednak do tego doszło, powiedział, że spróbujemy, żeby moje walki były pokazywane w TVP. Umówił spotkanie z człowiekiem ze Śląska – panem Orłem, wtedy szefem całej telewizji publicznej. Pan Wasilewski czekał na portierni, a mój menadżer z panem Dudą poszli na rozmowę. Powiedzieli, że mają takiego promotora z Polski, że jest taki Damian Jonak – patriota, walczy z „Solidarnością”. Chcieliśmy w ten sposób go przekonać, bo uważam, że w TVP boks powinien być zawsze. To jest nasz sport narodowy, nigdzie indziej (oprócz lekkiej atletyki) nie zdobyliśmy tylu medali olimpijskich. Przy mądrym podejściu, boks jest jedną z najlepszych dyscyplin dla telewizji i kibiców. Ponieważ rundy są z przerwami minutowymi. Można dać fajne bloki reklamowe i nikt nie będzie wtedy chodził robić herbaty czy kawy. Reklama jest bardziej docelowa, jest moda na sporty walki. Trochę pomyślunku i można taki produkt dobrze opakować, zbudować wokół walki całą historię.
W czasach pokoju sport zastępuje wojny. W boksie łatwo o symbolikę. Jak Grzegorz Proksa bił Sylvestra, to wieść o tym poniosła się znacznie poza środowisko boksu. Bo Polak ośmieszył Niemca, a Niemcy byli naszym okupantem.
Bardzo dobre podejście miała do tego pani Joanna Strzelec-Łobodzińska – dziarska babka, prezes Kompanii Węglowej, która wspierała mnie mocno przy galach w Spodku. Zarządzała męską branżą i uczestniczyła aktywnie męskim sporcie. Doskonale rozumiała, jak duży ekwiwalent medialny daje promocja przez boks. Zakładała moje koszulki, kibicowała. Ogólnie potencjał reklamowy imprez był znacznie większy niż to, co dostawaliśmy. Mam na myśli stosunek wkładu miasta, sponsorów i ceny do ekspozycji.
Pan Orzeł też czuł temat i na kanwie tego wszystkiego, powiedział, że to super pomysł, bardzo mu się podoba, on chętnie by to zrobił. I od tej pory pan Wasilewski jeździł z panem Klementowskim do TVP, żeby załatwić trzyletni kontrakt z telewizją.
I odbyła się gala w Legionowie.
Pan Wasilewski miał kontrakt z telewizją Polsat, więc podstawił pana Babilońskiego i zrobił galę na jego licencji. To była taka gala próbna. W TVP mieli swoje wyliczenia, które musielibyśmy osiągnąć w oglądalności, żeby podpisać kontakt, który leżał już na stole. Pan Wasilewski specjalnie ściągnął mi z tej okazji Meksykanina, który boksował z Mosleyem.

Twoje największe wyzwanie w karierze?
Tyle emocji nie było przy żadnej walce. Z tego względu, że od tej bardzo dużo zależało i wiedziałem, że przeciwnik jest bardzo dobry. Jak oglądałem jego starcie z Mosleyem, to pytałem trenera Fiodora, jak ja mam z nim boksować. „Dostanę w łeb po prostu chyba” – mówię. Bo on przyjmował od Mosleya mocny prawy, a oddawał mu prawy-lewy sierp. I ja tak myślę: „kurwa, co to jest!”. Wtedy nie rozumiałem, jakim cudem zawodnicy przyjmują na miękko takie ciosy. Dopiero w Stanach, u trenera Hilla złapałem, że amortyzujesz ciosy głową. Ktoś bije prawy prosty, a ty nie przyjmujesz tego ciosu na sztywny punkt (pełne spięcie, nisko broda), tylko puszczasz głowę i ona ci leci, luźno. Tak właśnie boksował Cruz – dostawał bombę, głowa leciała mu bezwładnie, ten cios nie był już taki mocny, on z tego wracał i oddawał. Po walce ze mną miał na czole takie wielkie krwiaki. Mieli go zostawić w szpitalu, ale powiedział, że mają mu tylko te guzy przeciąć i pojechał do hotelu.
Ty swoje zrobiłeś, a jak z oglądalnością?
Była wyższa o 30% aniżeli się spodziewali. Darek Michalczewski komentował, walka super, wszystko pięknie. Zszedł ze mnie cały ładunek emocjonalny, tak się cieszyłem! Bo to nie chodziło tylko o sport, chodziło o moje życie. Urodziło mi się dziecko, trudny pojedynek, kontrakt, o który tak zabiegałem. Nawet moja żona wbiegła na ring i po wszystkim mnie przytuliła.
Same komplementy, wszystko super. Tylko tuż przed galą (lub zaraz po) do szpitala trafił dyrektor, który miał podpisać umowę. Minął tydzień, dwa, trzy. No i na całe nieszczęście zmarł. A że później w naszym kraju zmieniła się władza, od której jest zależny zarząd TVP…
Boks wrócił do TVP dopiero 8 lat później.
A ja dosłownie tydzień po walce pojechałem na komisję krajową i dziękowałem całej „Solidarności”, że bez ich wstawiennictwa nie byłoby gali. Super mnie przywitali, pełen sukces, świetna atmosfera. To na tej komisji przewodniczącym został wybrany Piotr Duda.
Zadzwoniłem do niego miesiąc później. Rozżalony, z wielkimi problemami. „Co ja mam teraz zrobić?”. Akurat miał mieć spotkanie z panem Solorzem i poruszył na nim także moją sprawę. Musiało się to odbyć aż tak wysoko, żeby Polsat ściągnął mi tego bana. Za winnego uznano pana Klementowskiego, który tak naprawdę nie był niczemu winien.
Ile miała trwać twoja druga umowa z KnockOutem?
To był kontrakt trzyletni, który miał być piękną przyszłością. I tyle trwał, choć przy różnych awanturach i kłótniach. Bo za każdym razem przy rozliczeniach za walki było szarpanie. Ich ciągle bolało, że zarabiam więcej niż inni. A jak mogło być inaczej, skoro pracowałem na kilka etatów? Pan Wasilewski kiedyś przyszedł z kartką i zaczął wyliczać pewne rzeczy, że za dużo mu wyszło. Tłumaczyłem, że to jest prowizja od tego, co sam dostaje.
Powiedziałeś, że kontrakt nie był realizowany. W jakim sensie? Miałeś tam podane konkretne stawki za walki, a później nie widziałeś tych pieniędzy?
Przy walkach dziesięcio-, dwunastorundowych były naprawdę duże pułapy cenowe. Ale wiesz, działamy w określonych warunkach. Jak oni mieliby mi płacić 100 tys. za walkę w Polsce? Jak masz to zrobić, jeśli nie masz określonych funduszy z miasta, telewizji? Żeby taki pułap osiągnąć, musiałem pracować też w inny sposób. Dostawałem 30 tys. za walkę, ale jak dodatkowo załatwiałem im kilka rzeczy, no to wiadomo, że wychodziłem koło tej kontraktowej kwoty. Ale to była moja praca na drugi, trzeci etat. Z samej sprzedaży biletów dostawałem więcej kasy niż za walkę. Stawka za walkę przeważnie starczała na pokrycie przygotowań.
To w ogóle kazus powrotu do kraju Kamila Łaszczyka. Łaszczyk – z tego, co pamiętam – podpisał kontrakt z amerykańskimi kwotami. Ale tyle nie dało się zapłacić mu za walkę w Białymstoku czy w Wieliczce. Tomasz Babiloński przekonywał więc, że Kamil musi pamiętać, że tu jest Polska, a nie Ameryka. No to pięściarz się zbuntował, bo umów należy dotrzymywać.
Promotorzy wiedzą, że kontrakty promotorskie są bardzo ciężkie do rozstrzygnięcia. Tak od razu. I jeśli zawodnik podpisze taki kontrakt, to jest uwiązany.
Ile najwięcej dostałeś za walkę?
Od nich? Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że 35 tys. złotych za Bonsu. Chyba największą kwotę otrzymałem od Mateusza Borka – 45 tys. przy walce powrotnej.
Za Częstochowę?
Tak. Ale sprzedałem wtedy gdzieś dwa tysiące biletów, czyli znowu wyszło, że to tak naprawdę ja płacę promotorom za walki.
Odkąd wróciłem do Wasilewskiego i zacząłem prowadzić działalność, robiłem tak, że wystawiałem fakturę za walkę, a bilety sprzedawałem przez swoją firmę, żeby mnie nie oszukali. Jak załatwiałem kwestie miasta, to oni podpisywali z nim umowę, ale miałem zaznaczone, że jest z tego dla mnie taka i taka prowizja; i to sobie potrącałem. Wystarczy, że miałem maile, gdzie były takie ustalenia.

Odtąd zawsze masz własną pulę biletów i pobierasz od nich procent?
Patrz, to wygląda tak. Prowadzę działalność i wystawiam fakturę za walkę, netto 45 tys. złotych. Dodatkowo kupuję bilety warte, przypuśćmy, 200 tys. Dostaję na nie rabat i powiedzmy, że płacę 160. Sprzedaję za 200, czyli na samych biletach już mam 40 tysięcy. Ale na moje konto wpływa cała kwota. Kompensuję faktury i rozliczam to z promotorem. Czyli ja zarabiam więcej dla niego niż on bezpośrednio daje mi. Czyli to ja jemu płacę za udział w gali.
Z perspektywy czasu żałuję, że nie powiedziałem krótko: „Panowie, ja nie chcę od was za walkę nic. Chcę tylko to, co ja wam daję – podzielmy to na pół albo na jedną trzecią. Ale każdą rzecz, którą wam wniosłem”. Mogłem też zostać promotorem całej imprezy. Wystarczyło podpisać umowy z innym promotorem jako moim podwykonawcą, bo w sumie potrzebowałbym ich zawodników. Resztę sam mogłem załatwić. Wtedy musieliby przyznać, że jestem organizatorem. Tylko to byłoby wyłącznie na papierku, a oni robiliby galę pod moim szyldem. Promowałbym swoją działalność, swoje nazwisko. Czasami nie warto być skromnym!
Jeśli chodzi o prowizję, jak byliście umówieni z Wasilewskim?
Dostawałem 20%. I to było w większości maks. Czasami później za różne rzeczy udawało mi się wywalczyć więcej. To był typowy procent menadżerski, bo ja byłem zwykle menadżerem tych projektów. Na pewno podczas każdej gali, na której miałem główną walkę wieczoru. I tutaj ciężko to podważyć. Od 2012 aż do gali Mateusza Borka nikt nie zaboksował w Spodku. To taka sugestia.
Ten ostatni raz grupy Andrzeja Wasilewskiego to wspomniany Bonsu. W kontekście tej gali mówiło się nawet o Mosleyu, który miał zgłosić się sam do twojego promotora. „Nie śpię po nocach i myślę, czy uda się dopiąć budżet” – relacjonował na gorąco Wasilewski.
Coś tam było. Ale wiesz, pan Wasilewski mówił o różnych rzeczach, kiedy gdzieś tam ktoś podłapał, że byłaby taka możliwość. Bo ja przez kilka dobrych miesięcy, może nawet lat byłem bardzo wysoko we wszystkich rankingach.
Pisało się o tym, że odrzuciłeś walki. Z Troutem, Nelsonem.
Trout to mańkut. Nelson? A, ten bardzo wysoki zawodnik. Rozmawiałem o nim z trenerem i doszliśmy do wniosku, że na tej walce nie mogę nic wielkiego zyskać (bo to nie była żadna walka o mistrzostwo), a mogę dostać w łeb. Ale nie dlatego do niej nie doszło. Byłem z rodziną w Zakopanem. Trochę się przygotowywałem, biegałem. Któregoś dnia spadłem za schodów i pękła mi kaletka. Miałem rękę jak Papaj.
Tu akurat Andrzej Wasilewski cię bronił. Ale gdy odrzuciłeś walkę z Kirklandem na HBO już publicznie nazwał cię tchórzem.
Jak pan Wasilewski do mnie dzwonił i mówił, że jest opcja jakiejś dobrej walki, to – nawet w przypadku tego mańkuta – mówiłem, że jasne, boksuję, nie ma problemu. Tylko ja chciałem podpisać kontrakt na walkę z organizatorem imprezy. I o to się cały czas rozbijało. Ja chciałem mieć pieniądze z telewizji polskiej. Bo tak jest zawsze – zawodnik ma prawo do sprzedaży sygnału na własną walkę do swojego kraju. Tylko promotorzy nie informują o tym pięściarzy i sami sobie to dystrybuują. A w przypadku większości pojedynków zagranicznych, które pan Wasilewski podpisywał z zawodnikami, podstawiał jako promotora np. Margulesa.
Walki zagraniczne to niejako strzał – zwrot dla promotora części zainwestowanych w zawodnika pieniędzy.
No ja to rozumiem, że chcą sobie odbić. Ale co ma czuć zawodnik, który zarabia grosze? Ja wiem, że takie strzały trafiają się raz na jakiś czas, ale powinna być zachowana jakaś uczciwość. Jeśli Andrzej Wasilewski pobiera 33%, a to wielka liczba, bo tyle nie weźmie żaden menadżer ani promotor (ale tu mówimy o procencie promotorsko-menadżerskim), to niech przynajmniej uczciwie podchodzi do zawodnika. Słuchaj, przecież koledzy opowiadali jak „Główka” podpisał kontrakt na walkę z Huckiem po ważeniu. I też dostał go po angielsku. On za mistrzowską walkę zgarnął chyba koło 60 tys. dolarów, a boksujący na tej samej gali „Szpila” za pojedynek z przeciętnym zawodnikiem – 100 tys.
Tylko Artur współpracował już wtedy z Alem Haymonem.
To prawda. Ale chodziło mi o to, że to przecież logiczne, że w puli za walkę z Huckiem nie było 60, tylko raczej 260 tys. Czyli albo kasa przechodzi na lewo, albo zawodnik podpisywał kontrakt rzekomo z Margulesem, a dopiero Margules z tamtym promotorem. Rozumiesz, po prostu takie przekładanki.
Kontrakty muszą być podpisywane bezpośrednio z mocodawcą, który daje nam pracę na dzień walki, od której promotor dostaje procent. Zawodnik musi mieć do tego jakiś wgląd. A to było normalnie z dupy. Wasilewski ich czarował, ogrywał jak chłopców.
„Za walkę z Kirklandem miałem dostać 26% wypłaty. To przecież jest kabaret” – mówiłeś. Andrzej Wasilewski natychmiast skontrował: „Prawda jest taka, że ze 100 tysięcy automatycznie 30% zabiera amerykański urząd podatkowy, co nadzoruje komisja stanowa. Potem kolejno 30% od pozostałej kwoty biorą promotorzy i 10% sztab trenerski. Jak by nie liczyć, wychodzi około 44 tysięcy dolarów, przy czym należy zaznaczyć, że na koniec roku staramy się zawsze odzyskać jeszcze część z tych pierwszych 30% na rzecz urzędu podatkowego”.
Po pierwsze w puli było 140, a nie 100 tys. Wiem, bo w czasie kłótni o Top Rank i Boba Aruma, Iwajło Gocew prowadził korespondencję mailową z Margulesem. Ja to wtedy policzyłem wszystko od kwoty brutto. Z tych stu tysięcy, jak odjąłem prowizję Wasilewskiego, prowizję za podatki, prowizję dla trenera, to zostało mi 26%. Później to były już tylko takie przegadywania. Bo „Wasyl” liczył każdą kwotę prowizji od kwoty netto.
Ja zawsze mówiłem: „Panie Andrzeju, daje pan konkretny kontrakt na walkę. Stawka, czas przygotowań, kto pokrywa koszty, ile dostaję za sygnał z telewizji. Pan to wszystko negocjuje, a ja po prostu płacę panu procent i tyle”. Tylko jak on to słyszał, to jemu się to już nie opłacało. No bo po co ma mnie wysyłać za granicę, jak ja mu zarabiałem więcej pieniędzy w Polsce?
Byłeś najwyżej sklasyfikowanym z Polaków, marzyłeś o karierze za granicą, a tu boksowałeś z trzecim garniturem swojej kategorii w kraju. I zwykle nawet pewnie nie przygotowywałeś się pod konkretnego rywala, bo ci wywoływani w przededniu walki ciągle się zmieniali.
Ale wiesz czemu tak jest? Jak masz taki dobry rekord, no to później zawodnicy chcą większą kasę. Tu zawsze chodzi o pieniądze. Oni też czasami dostawali lepsze propozycje finansowe i tyle było z walki. Albo np. przetrzymywali, nie podpisywali umów, tylko negocjowali do ostatniej chwili. Pan Werner mi to wytłumaczył dopiero po czasie.
Ludzie odbierają to prosto. Jak byłeś w sztosie, miałeś rozczarowujących rywali. Jak po latach wróciłeś do boksu, poszedłeś ambitnie, mimo że nie musisz już tego robić.
I dobrze to odbierają. Bo po powrocie chciałem boksować z zawodnikami, z którymi nawiążę jakąś emocjonującą walkę. Bo ja boksuję dla kibiców. I zawsze chciałem, żeby kibice mieli emocje, na tym mi zależało. I to też podoba mi się u Mateusza Borka, że on chce dawać kibicom frajdę. Tylko jeszcze musi umieć to równoważyć z tym, żeby utrzymywać zawodników na powierzchni, jak robi to Wasilewski.
Bo Mateusz Borek robi gale bardziej jako miłośnik boksu, dziennikarz niż promotor?
Tak jest. Te walki są naprawdę najbardziej emocjonujące, tylko robi to właśnie pod takim kątem.
Z drugiej strony i u Wasilewskiego miałem walki z fajnymi zawodnikami. Nie można powiedzieć, że wszystkie były z tzw. kelnerami - jakoś nie przypominam sobie, żeby przychodzili z tacą i serwowali mi dania. Powiem ci, że jak ktoś nigdy nie był w ringu, to nie rozumie, że ci ludzie, którzy przyjeżdżają nawet na bumobicie muszą być naprawdę na jakimś poziomie. Bo umieć przyjmować te ciosy tak, żeby ci nie zrobiły ciężkiego spustoszenia, to też jest umiejętność. To jest po pierwsze. A po drugie zawodnik jest słaby wtedy, kiedy ty jesteś bardzo dobrze przygotowany.
Ja miałem dwie takie walki w życiu, w których wiedziałem, że na pewno skasuję swojego przeciwnika i się na tym przejechałem. Raz w juniorach trener poprosił, żebyśmy pojechali na Puchar Polski. „Trenerze, nie. Bo waga, nie chce mi się robić, zmęczony jestem, tu szkoła”. Ale nie słuchał żadnych tłumaczeń, chodziło o punkty dla klubu i pieniądze z miasta. Wyszedłem z takim chłopakiem. Normalny rolnik – silny fizycznie, ale to tyle. Tylko że ja pojechałem tam z dupy. Niby zawsze trenowałem, ale tym razem byłem bez motywacji i jeszcze męczyłem się z wagą. A on skakał jak ping pong. Nie mogłem wbić się w tempo. I normalnie pierwszą rundę przegrałem. W drugiej zacząłem się starać, ale dalej nie mogłem się wstrzelić. Remisowa. Dostałem taką zjebkę przed ostatnią, że wreszcie usadziłem go na wątrobę i wygrałem przed czasem. Ale gdybym się nie obudził, to bym to przegrał. Z rolnikiem.

Chodzi zawsze o głowę.
Albo raz na zawodowstwie. To dopiero Matrix! Następna walka, kiedy tak źle się nastawiłem.
Był Spodek, później Bytom. Powiedziałem Wasilewskiemu, że teraz chcę przerwę, jestem zajechany. „No dobra, Damianku, dobra”. Ale wtedy Olympic Casino robiło galę dla vipów i sponsor główny zażyczył sobie, żebym ja też tam zaboksował. No to on, że jednak muszę. „Nie, ja nie boksuję”. Byłem w domu w Bytomiu jak zadzwonił trener Fiodor. „Damian, wiesz, no pan Wasilewski prosił”. „Panie trenerze, rozumie pan, że ja nie chcę boksować” – mówię. „Bo ja nie mam na to siły, czasu… Nie chcę tych pieniędzy, nie chcę nic. Ja chcę mieć spokój”. Później była już trochę awantura. I chuj, musiałem wystąpić. Wyszedłem do takiego Rumuna, który był z Hiszpanii. No i on też tak skakał, a mi się nie chciało za nim ganiać. Walka sześciorundowa. No i chyba w rundzie czwartej dostałem taką babówę – tutaj, z boku głowy. Buch! Światło zgasło, zrobiłem przysiad. W następnej rundzie go wprawdzie wyautowałem, ale to właśnie przykład, że jak masz złe nastawienie, to możesz sobie nie dać rady, przede wszystkim z samym sobą.
Nie chcieć, a musieć to zawsze presja. W swojej karierze zdecydowaną większość pojedynków musiałeś wygrać. Wszystko po to, żeby dążyć do walki, w której mógłbyś coś zyskać. Gdzie wreszcie mógłbyś chcieć.
Ale ja się z tobą zgadzam.
To na pewno jest ciężkie psychicznie.
Dlatego kiedyś powiedziałem: „Panie Andrzeju, boksuję i czuję, że zawodnika mogę znokautować w pierwszej albo drugiej rundzie. No to pykam tak do czwartej, żeby to głupio nie wyglądało”. No bo mi jest później głupio – też takie walki miałem.
Opowiem ci historię walki z kolegą Skrzypczyńskim. Dostałem propozycję starcia z Troutem i zawsze śmieję się, że od walki z Troutem przeszedłem do Raciborza i Skrzypczyńskiego.
Skrzypczyński wtedy rekord 7-6.
Przyjechałem do domu w czwartek, przed ważeniem. Trener nigdy nas nie puszczał i zrobił wyjątek tylko z racji tego, że Racibórz jest koło mnie, a jakoś tak wyszło, że musiałem odebrać z domu sprzęt. Moja córka miała jelitówkę. Robię rozgrzewkę i tak jakoś czuję się nieswojo. Poszedłem do ubikacji raz, drugi. Myślę: „kurwa, coś naprawdę jest dziwnie”. Ale nie, byłem dwa razy, no to już nie będę więcej szedł na pewno. Zakładam rękawice. Ty! I mi się znowu chce. Wychodzę do ringu, boksuję, boksuje. Miasto na Śląsku, pełno kolegów. Trafiłem go, padł w tej pierwszej rundzie. „No i co ja mam teraz zrobić?”. Ale zaraz ustawienie w głowie: „no to popykam trochę”. No to pykam, choć czułem, że mogę go w każdej chwili znokautować. Ale w drugiej rundzie mi obtarł brzuch. To nawet nie było uderzenie. Stary, czułem, jak winda zjechała w dół. I ja od tej drugiej rundy walczyłem o życie.
Jakbym słyszał Głowackiego opowiadającego o Cunninghamie!
Nigdy nie patrzę na rundy. Wiem mniej więcej, która jest, ale nie zwracam na to uwagi – jest walka, trzeba walczyć. Ale jak siadłem i dziewczyna szła z numerkiem „5”… Dopiero połowa, a ja już po prostu umierałem. W ostatniej rundzie byłem już tak zmęczony… Już po tylko stałem. On chciał iść na mnie, a że mam lewy prosty naprawdę bardzo mocny, to ja go tym lewym prostym ubiłem. Wiele osób mówi, że powinienem więcej bić tą lewą ręką. Parę razy na cięższych sparingach, gdzie miałem na zmianę przeciwników i pod koniec boksowałem samą lewą ręką to mi lepiej wychodziło niż jak wcześniej kombinowałem. Tu też wyszło – ostatnia runda, przed czasem. Ale to był normalnie cud nad Wisłą. Gdy sędzia między nas wskoczył, to zrobiłem fikołka. Po prostu się przewróciłem, bo tak byłem wycieńczony, tak nie miałem już siły. Jak później poszedłem do vip roomu, to non stop do kibla latałem. Pojechałem do hotelu jeszcze przed walką wieczoru Andrzeja Wawrzyka. Kolega załatwił, że był lekarz, który zrobił mi kroplówkę. Jak stanąłem wtedy przed lustrem, to byłem chudszy niż dzień wcześniej na ważeniu. Masakra.
A nie mogłeś się poddać. No bo co, przegrałbyś ze Skrzypczyńskim?
Byłem zbyt dojną krową dla mojego promotora.
Ludzie myślą, że to wina zawodnika, że on boksuje z takimi przeciwnikami. A zawodnik musi wierzyć promotorowi, co dla niego dobre, bo to promotor wszystko kontraktuje. Jak w 2012 boksowałem z Bonsu, to znałem już stawki, jakie biorą przeciwnicy. Myślałem w ogóle, że zarabiają więcej – ale mniejsza z tym. Pamiętam, że powiedziałem wtedy: „Panie Piotrze. Ja nie chcę boksować o kolejne pasy, bo mnie to do niczego ciekawego nie prowadzi. Jak pan mówi, że koszta z tymi licencjami i innymi rzeczami to jest 8 tys. euro, to ja nie chcę, żeby pan przeznaczył 8 tys. euro na federację. Tylko zrobimy walkę np. o Puchar Kompanii Węglowej. W Meksyku, Niemczech czy Anglii robi się walki z okazji świąt. Zrobimy takie nasze święto regionalne, a pan te pieniądze zainwestuje w mojego przeciwnika. Bo ja chcę lepszego zawodnika, a nie żebyście mi jakieś kolejne pasy robili”. Albo proponowałem, aby zorganizował chociaż raz galę z naszymi uzgodnieniami, a wtedy zaboksuję na wybranej przez niego gali w Stanach wyłącznie za koszty przygotowań. Tylko, żeby naprawdę chociaż raz uszanował naszą umowę przed walką i organizacyjnie ogarnął imprezę, aby ta miała wysoki poziom. Ale niestety nawet to nie zachęciło moich promotorów.
Wiedziałem, że ten ich tytuł WBA Intercontinental nie jest złym pasem na świecie, że ranking. Tylko chodzi o to, że ludzie w Polsce nie znają się na takich rzeczach. Bo nawet z tym mistrzostwem świata to też jest... Mamy 4 najważniejsze federacje, łącznie 17 kategorii wagowych, a mistrzów świata chyba stu siedmiu. Przecież to jest wszystko robione pod telewizje i całą tę otoczkę.
Najwięcej o walce o tytuł Jonaka pisało się, kiedy byłeś w Stanach.
Zaczęło się od treningów z „Sugarem” Hillem, do którego najpierw przyjechałem dosłownie na parę dni zajęć. Stevenson przygotowywał się do walki z Fonfarą w Niemczech, a wyjazd do nich załatwił mi… kibic. Poważnie, kibic z internetu – Marcin Mlak. Pisał do mnie, że możemy tam jechać. Mówię: „Dobra, jak załatwisz wyjazd, to ja ci kupię bilet i jedziemy razem”. Załatwił. Zwykły skromny chłopak ze wsi koło Legnicy. Żył boksem, miał mega wiedzę o promotorach, zawodnikach i utrzymywał kontakt z różnymi osobami, nawet z taką dziewczyną od Ala Haymona. Nigdy nie będę wstydził się powiedzieć, że to dzięki niemu poznałem „Sugar” Hilla i dzięki niemu mogłem uczestniczyć w przygotowaniach, po których wyleciałem do Stanów. Oczywiście, im bardziej zażyła znajomość, im wyższy szczebel społeczny, tym będą inaczej z tobą rozmawiać. Ale ludzie myślą, że pan Wasilewski jest Bogiem i bez niego nic się tu nie może odbyć.
„Sugar” Hill akurat potraktował nas zajebiście. Popatrzył na moje walki, na ranking i powiedział: „dobra, dawaj go”. Trenowaliśmy i nikt nie zadzierał nosa. Ani Hill, który trenował bardzo renomowanych zawodników, ani Stevenson – facet był na treningu super koleżeński. „Sugar” już na pierwszym treningu spytał, jak jest z moim wyczuciem rytmu, jakiej muzyki słucham. „Eee” – nie za bardzo złapałem i zwracam się do kumpla:
– On mi tu mówi o jakimś tańczeniu. Weź go zapytaj, bo chyba go źle zrozumiałem.
– Ale jemu właśnie o to chodzi.
– No to powiedz mu, że moja żona fajnie tańczy i ma fajne poczucie rytmu, ale u mnie tak średnio.
Ja tego nie rozumiałem. A w filozofii Kronk Gymu jest kwestia poruszania, flow. Obrona, zadawanie ciosów to wszystko ma przechodzić płynnie. Jak dostaniesz bombę, masz ją przyjąć na miękko i oddać jeszcze mocniej. Ja dopiero na treningach z Hillem uzmysłowiłem sobie, dlaczego, kiedy kilka razy tarczowałem z żoną, myślałem, że ona trenowała kiedyś boks. Dobra koordynacja bierze się z tańca. To też potwierdzał Łomaczenko, któremu ojciec kazał na początku uczyć się tańczyć. I dlatego napisałem na FB, że Tyson Fury wygra z Wilderem. Bo Fury idealnie pasował pod filozofię Kronk Gymu.

Kronk Gym słynie także z nokautów, których tobie od powrotu do KP wybitne brakuje. Na ostatnich 18 walk zaledwie 3 kończyłeś przed czasem.
Hmm, wiesz co… Uważam, że nie byłem przygotowany do tych walk w taki sposób, jak powinienem. Bo coraz bardziej zajmowałem się kwestią organizacyjną, menadżerską, jakimiś problemami, biznesami. Byłem rozbity na ileś frontów, kalkulowałem niepotrzebnie.
Wciąż byłeś zawodnikiem Andrzeja Wasilewskiego.
Oni nawet nie wiedzieli, że skończył mi się kontrakt. Byli pewni, że z nimi będę.
Pamiętam, jak zaczęli mnie męczyć o galę w Jastrzębiu. Powiedziałem, że podpiszemy umowę tylko na walkę. Oni się upierali, że nie, że kontrakt promotorski. Ale ja tego nie chciałem. Już miałem swój pomysł, żeby lecieć do Stanów, gdzie nawiązałem kontakt z Iwajło Gocewem. Wtedy zaczęli mnie w różnych sposób szantażować. Powiedzieli, że załatwią mi walkę o mistrzostwo świata z Sergio Martinezem, bo Martinez był zawodnikiem częściowo powiązanym z Margulesem. „Dobra. Ale nie w waszym mundurku, bo ja Wojaka nie będę reklamował za granicą. Chyba, że mi za to zapłacicie”. W Polsce pasował mi barter - Wojak na spodenkach za miejsce na ringu na moją reklamę. Ale teraz pan Werner nie za bardzo wiedział, jak mnie przekonać. „No to jak my to załatwimy?” – pyta. „Będzie pan moim menadżerem. Załatwi pan walkę, ale ja nie będę w grupie KP. Grupa KP jest sponsorowana przez Wojaka i Wojak jest jakby sponsorem tytularnym, ja to rozumiem. Ale jeśli pan będzie moim menadżerem, to was to nie obowiązuje”. Wymyśliłem całą konstrukcję prawną, mój mecenas sklecił umowę. Podpisałem wtedy trzy: kontrakt promotorski na kilka miesięcy, umowę na walkę w Jastrzębiu i kontrakt menadżerski na półtora roku. Tylko mówię tak: „Jeśli pan nie dotrzyma warunków umowy na walkę w Jastrzębiu, to niech pan zapomni, że cokolwiek będziemy robić dalej. Te umowy są tak spisane, że jedna musi być powiązana z drugą”. Naprawdę liczyłem, że będzie ta walka z Martinezem.
Na Jastrzębiu ci zależało?
Tak, bo to moje miasto, tu boksowałem w lidze. Pamiętam, jak raz wychodziłem do ringu, a tam wrzawa, w powietrzu plastikowe butelki, prezes Andrzej Ciok (bardzo oddany dla klubu i zawsze walczący o zawodników) leci z krzesłem na sędziego. Akurat oszukali naszego Kuchcińskiego, oszalałem! Ślązacy to najlepsi kibice.
Ale oczywiście nie było dotrzymane to, co miało być. Sporządzając umowę dobrze pamiętałem, jak było z galą w Gdyni. Poznałem pana Piotra z prezydentem i dogadałem z nim pierwszą umowę, a potem nie uważał, że należy mi się z tego jakaś prowizja. A to były moje kontakty, moje pomysły. „Panie Piotrze, teraz w Jastrzębiu tak nie będzie” – zaznaczyłem. „Jeśli zrobi pan tam galę w przyszłym roku czy za dwa lata, to dalej należą mi się moje procenty”. I wprowadziłem taki punkt do umowy. On przez przypadek zabrał obydwie i ten punkt w nich… poskreślał. Rozumiesz? Oddał mi oryginalną umowę ze swoimi skreśleniami, dał parafkę i powiedział, że to jest dobrze.
I jak mam się nie śmiać?
Ja też się z tego śmiałem. Bo mówię: „będę miał w razie czego kolejny atut w ręku”. Jak później oddałem to do mecenasa, to skomentował krótko: „Damian, przecież za to ty go dajesz do sądu i on ma zarzuty prokuratorskie”. Ale jak później miałem rozprawę pod kątem ważności kontraktu menadżerskiego, to nawet tego nie podnosiłem. To starszy człowiek, przecież nie chciałem mu robić krzywdy.
Skąd ta sprawa?
Bo Jastrzębie się skończyło i pan Werner powiedział, że jednak walki z Martinezem nie będzie. Nie chciałem mu psuć świąt, więc przyjechałem do niego przed Sylwestrem. „Panie Piotrze, pamięta pan, jak panu tłumaczyłem, że kontrakty, które napisał mój mecenas są ze sobą powiązane. Wy je zaakceptowaliście, a tam było napisane, że jeśli nie wywiąże się pan z umowy na Jastrzębie… Nie wywiązał się pan, sfałszował pan podpisy, dodatkowo nie mam walki z Martinezem. Więc ja mam inne plany na przyszły rok. Dziękuję wam za współpracę”. Chciałem się z nim rozstać polubownie. „Rozstajemy się za porozumieniem stron, umowa menadżerska jest nieważna. A jak pan nie chce, to ma pan drugi papierek – to ja panu wypowiadam tę umowę. Jeśli pan uważa, że ma rację, no to zapraszam do sądu i niech pan mi udowodni, że się pan wywiązał z gali w Jastrzębiu, tylko dobrze pan wie, że się pan nie wywiązał”. Oburzył się i na mnie nakrzyczał. „Panie Piotrze, spokojnie” – mówię. „Ja Panu to zostawiam. Dostanie pan jeszcze faksem i mailem. Ma pan tyle kopii, że panu nie zabraknie”. Nie podpisał.
Później zadzwonił Wasilewski, ja to olałem. Powiedziałem, że chcę mieć święty spokój, walki nie ma i już. Później zająłem się sprawami związkowymi, pomagałem w ratowaniu szpitala. Siedziałem w NFZ-cie, zwolniliśmy dyrektora, strajkowałem. Wreszcie wylądowałem w ministerstwie Arłukowicza. Cuda na kiju.
Arłukowicz – czyli przeciwna opcja polityczna.
Rozmawiałem z jego wiceministrem.
Chodziło o to, że chcieli założyć w szpitalu związki zawodowe, czego odmówiła im centrala. Bali się, bo te układy mafijne, które są w służbie zdrowia… Te układy, które my mamy w boksie to nic. Tam są takie pieniądze, że głowa boli. Wziąłem dwie pielęgniarki, specjalistkę z „Solidarności” od służby zdrowia i pojechaliśmy do Warszawy. Powiedziałem, że przyjechałem tutaj z dziewczynami i mamy konkretne propozycje dla pana ministra. „Chcemy się dogadać, chcemy, żeby strajk był na razie zawieszony”. To było przed samą Wigilią. Powiedziałem, że jeśli podpiszą z nami porozumienie, to ludzie pójdą do domu na święta, a jak nie, to będziemy dalej strajkować i „dostaniecie mocno wizerunkowo po dupie”. „Panowie, chciałbym, żeby wszyscy leczeni w naszym kraju ludzie mieli taką sytuację jak w tym szpitalu. A wy chcecie ten szpital zniszczyć? Nie doceniacie tych specjalistów, których macie. Ja jako pacjent jestem marginesem, bo wy tylko mówicie o przepisach, o regulaminach. Pan Morawiecki senior powiedział, że prawo jest dla ludzi i ma służyć ludziom, ale jeśli tak nie jest, to trzeba je zmienić”. I dokładnie dzień później, w samą Wigilię, podpisaliśmy papier. Pamiętam, że wróciłem do domu półtorej godziny przed Wigilią. Moja żona była na mnie wkurzona, bo zamiast spędzać czas po walce z nią, z córkami, zająłem się szpitalem.
Takie pretensje pewnie zdarzały się częściej.
Tak, i ona ma rację. Ja mam właśnie ten problem, że moja rodzina cierpi na tym, że za bardzo udzielam się społecznie. A dla mnie dzieci, rodzina to coś najważniejszego na świecie. Czasami musiałem okłamywać żonę, że robię jakieś biznesy, kiedy działałem społecznie. Za dużo czasu mi to zajmowało i później się nie wyrabiałem. A tu jeszcze ten boks, organizacja – jesteś później rozbity. A chcesz dobrze, bo potrzebna jest pomoc tu, tu i tu. A co to dla mnie za problem pokazać się i posiedzieć gdzieś godzinkę? Ale z tej godzinki robią się później dwie, trzy. I człowiek traci biznesowo, a przede wszystkim traci czas z rodziną. Mam do siebie o to żal.
Był moment, kiedy skupiłeś się przede wszystkim na boksie. Stany Zjednoczone.
Przez te parę miesięcy uwierzyłem, że wrócę do tego, co było kiedyś, że zacznę nowy etap życia. Poznałem Freddie’go Roacha, zobaczyłem na żywo Pacquiao, Bradleya. Byłem u Boba Aruma. Jakbym był dzieckiem i dostał zabawki, którymi nie mogę się nacieszyć. Ale później znowu mi to wszystko zabrali...
A od dziecka chciałeś walczyć za granicą…
No i dlatego, że w Niemczech mi nie wyszło z Grajewskim, u Sauerlanda byłem spalony, to wymyśliłem sobie Amerykę. Przez Mariusza Wacha poznałem Iwajło Gocewa. Uzgodniłem, że jedziemy tam, rozmawiamy o kontrakcie, bo mnie tutaj już nic nie trzyma.
Najpierw polecieliśmy do Las Vegas.
Andrzej Wasilewski przedstawiał Gocewa jako personę z niewielkimi wówczas możliwościami, bankruta, który bierze od bokserów 30% zarobków.
Pan Gocew nie brał trzydziestu, tylko dwadzieścia. I to jest normalne, bo on miał być moim menadżerem, a Bob Arum promotorem. Pan Wasilewski jest menadżerem i promotorem w jednej osobie, co jest nielegalne.
W jaki sposób poznałeś Aruma?
Zabrał mnie do niego Gocew.
Na mleko i ciastka?
Nie, piłem herbatę. Ale ciasto tak, zjadłem. Arum mieszkał w Los Angeles, na wzgórzu. Sam dom nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, bo mam kolegów, którzy mają ładniejsze. Ale jak odsłonił swój taras… Wow, byłem w ciężkim szoku! I wtedy zrozumiałem, czemu ten dom jest taki drogi. Dopiero jak wyszedłem na ten taras. Widok przepiękny na całą panoramę miasta.
Był ze mną mój menadżer z „Solidarności”. Byłem dogadany przez „Solidarność”, że będzie mnie wspierać Polonia amerykańska, bo kolega odpowiadał za Polonię w Nowym Jorku czy w Chicago. Mówiłem Arumowi, że mam kontakt z telewizją, że mam możliwość załatwienia za darmo hali, dofinansowania z miast, sponsorów. Dla nich to było science fiction, pytali, czy ja jestem promotorem, czy zawodnikiem.
Zawodnikiem. I to nie takim jak, powiedzmy, Przemek Opalach, tylko pięściarzem w rankingach. Byłeś bardzo wysoko w WBC.
Byłem we wszystkich. Na pewno też w IBF-ie. Wiem, bo pamiętam, jak zrobiło mi się smutno podczas konferencji Bradleya i Pacquiao. Podszedł do mnie facet z IBF-u i z wyrzutem pyta, czemu ja odmówiłem walki o mistrzostwo świata. „Ale czemu on tak mówi, w ogóle nie wiedziałem o co chodzi”. Zawołałem kolegę. „Powiedz mu, kiedy odmówiłem? Jaka walka?”.
I wtedy wszystko poskładało mi się w jedną całość… Niedługo przed moim Jastrzębiem była walka o mistrzostwo świata IBF, był wakat. Ja byłem wtedy numerem dwa, a o pas walczyli trójka z czwórką. Nic o tym nie wiedziałem! Nawet raz zapytałem Fiodora Łapina: „Trenerze, jak to jest. Widzi pan, jestem drugi w IBF-ie, taki niby kozak, a ktoś inny boksuje o to mistrzostwo”. A on tak machnął ręką: „Damian, sam wiesz, jakie to są układy i te wszystkie tematy biznesowe”. Oni podobno wysłali zapytanie do Andrzeja Wasilewskiego i dostali odpowiedź, że mam wtedy inne plany. Po prostu bali się, że nie zrobią gali w Jastrzębiu, gdzie miałem mieć główną walkę wieczoru i oczywiście wszystko załatwiałem z panem prezydentem, który jest byłym członkiem „Solidarności” i moim znajomym. Bali się, że jak nie wystąpię, to będzie lipa, bo kończył im się kontrakt z Wojakiem, zgodnie z którym musieli wypełnić ileś gal w roku. I tu nie zarobiliby kasy, a dodatkowo jeszcze by dostali karę. A wystarczyło mi powiedzieć, że jest taka propozycja. Ja bym ją przyjął, a gala w Jastrzębiu też spokojnie by się odbyła.
Dziś kibice pytają, dlaczego odrzuciłeś możliwość walki na HBO, a wybrałeś galę Tymexu?
Nie wybrałem gali Tymexu, tylko wybrałem kontrakt z Bobem Arumem, a nie fałszywy kontrakt podstawiony przez pana Wasilewskiego, który był złym kontraktem, bo było podane w puli 100 a nie 140 tys. dolarów. Jak można porównywać grupę Top Rank Boba Aruma do walki z jakimś Kirklandem? Ale i tak spotkałem się z panem Wernerem, żeby odebrać ten kontrakt. „Panie Piotrze, ja tu przyjechałem tylko po to, żeby pan mi go pokazał. Chcę zachować to jako pamiątkę na całe życie, bo nigdy w życiu nie dostałem od was kontraktu na walkę” – powiedziałem stanowczo. Po chwili dodając: „A, i proszę, żeby pohamował pan swojego wspólnika, bo wyciera sobie tyłek pana kontraktem menadżerskim, który jest nieważny i pan dobrze o tym wie”.
Wiesz, że byłeś ofiarą żartów przez swoje opowieści o Stanach?
Bo ludzie chyba nie wierzyli w to, że mogłem mieć konkretne kontrakty. A to wszystko prawda. Kolega Jeff Wojciechowski, który działa mocno na rynku amerykańskim, pomagał mi w kilku negocjacjach i bardzo fajnie się w stosunku do mnie zachował, pokazując swój patriotyzm. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że ja mam „Solidarność” tylko henną podczas walki, a on ma ją na ręce na stałe. Mogę ci wysłać na maila kontrakt z Top Rank, z Golden Boy. Oscar De La Hoya, Lou DiBella, Al Haymon – ja te wszystkie umowy miałem na stole. Dostałem kontrakty od wszystkich największych graczy ze Stanów. Tyle że, wiadomo, Bob Arum był pierwszy.
Czy problemem w tych wszystkich kontaktach nie był Gocew? Tak przedstawiali to Wasilewski i Przemysław Garczarczyk. Że Gocew ma wątpliwą reputację, że jest na wojnie z Donem Kingiem. Garczarczyk zwracał przede wszystkim uwagę na fakt, że nikt nie chce podpadać Margulesowi, z którym wielu promotorów robi interesy.
Tak było. Na początku zawsze fajnie, rozmowa się kleiła. Ale to mały światek, a za każdym razem kończyło się, że pan Wasilewski wsadzał swojego palucha, że ma ze mną kontrakt menadżerski. Jak już zaczynało się naprawdę dobrze gadać, to wszystko się rozjeżdżało. Bo wiesz, ja byłem tylko zwykłym zawodnikiem. A kto się będzie kłócił o zawodnika, jak w Stanach są wielomilionowe kary?
Dlaczego polscy promotorzy cię blokowali? Chcieli cię odzyskać czy były to wyłącznie kwestie ambicjonalne?
Ambicjonalne też, ale chodziło o to, żeby Top Rank nie zrobił gali w Polsce. Jak może zawodnik sobie sam jechać do Ameryki, poznać jakiegoś chłopka-roztropka i nagle sam sobie wszystko poogarniać?
Układ był taki – robimy dwie, trzy walki w Stanach, a później w Polsce. Top Rank miał mieć w Europie swoją filię. Wyobraź sobie, że Damian Jonak rozmawia z Top Rankiem o tym, żeby zrobić galę w Polsce. No przecież byśmy rozwalili cały układ. I o to chodziło Wasilewskiemu, dlatego tyle kłamał na mój temat. Dla mnie to Pinokio polskiego boksu.

Jedna rzecz mnie tu męczy. Załóżmy, że wchodzę w skórę amerykańskiego promotora. Jakby mi naprawdę zależało, tak w stu procentach, na zawodniku, to kładłbym na szale stosunki z innym promotorem i dokładnie posprawdzał, czy może mi zrobić w sądzie krzywdę, czy nie.
Wysyłałem im nawet notarialne oświadczenia, że jakby cokolwiek się stało, to wszystko biorę na siebie. Tylko ja nie znam prawa amerykańskiego. A oni chcieli, żebym przedstawił im wyrok sądu, a wiesz, jak długo u nas potrafi trwać sprawa. Tłumaczyłem im, że w Polsce umowa menadżerska to umowa zlecenie i jest ona nieważna. Oni cały czas na to, że grożą im wielobilionowe odszkodowania. Wiesz, prawo amerykańskie jest pojebane. A z drugiej strony nie jestem osobą, która nie wiadomo co by tam znaczyła. A tu groźba odszkodowania, tam kłócenie się z promotorem, który ma Włodarczyka i innych dobrych zawodników.
Koniec końców zaboksowałeś na gali Tymexu.
Miałem po drodze propozycję od pana Kmity i Mateusza Borka, żeby walczyć na Polsat Boxing Night. Ale miałem wtedy umowę z Iwajło i cały czas żyłem tą Ameryką.
Pod koniec 2014 się wkurzyłem. Od wielu miesięcy byłem w treningu i chciałem wreszcie zaboksować. Poprosiłem Mariusza Grabowskiego o miejsce na gali z udziałem Mariusza Wacha. Powiedziałem, że nic nie chcę za walkę i sam opłacę swojego przeciwnika. On się zgodził i pozwolił mi umieścić reklamę mojej firmy Jonak Team na ringu. Mimo że organizacyjnie w niczym mu nie pomogłem. I mimo że wielcy polscy promotorzy mówili mu, że nie zaboksuję, bo mam z nimi kontrakt. Zaboksowałem i co mu zrobili? Powiedziałem panu Grabowskiemu, że w razie czego boksuję na własną odpowiedzialność. Przed galą przyszedł do niego pan Werner, a on tylko: „Damian powiedział, że tego kontraktu nie ma i ja mu wierzę”. Zaboksowałem i byłem mega zadowolony, bo chciałem mieć dowód. Chciałem, żeby Amerykanie wiedzieli, że miałem rację i mogę normalnie boksować. A pan Mariusz Grabowski? Jestem mu bardzo wdzięczny. On jako jedyny w późniejszych walkach zawsze doceniał moją pomoc i umieszczał bezpłatnie reklamę jako partnera przy organizacji.
Ogólnie z perspektywy czasu, powiem ci, że jakbym mógł rozmawiać w języku angielskim tak jak teraz z tobą, to poradziłbym sobie z panem Wasilewskim, z panem Margulesem i ze wszystkimi innymi. Nie przez tłumacza, nie przez kogoś. Musiałbym rozmawiać sam.
Myślisz, że to język był największą przeszkodą, żebyś zaistniał w Stanach?
Tak mi się wydaje. Ja do końca nie znałem tego środowiska, nie do końca je rozumiałem. Trochę podłapałem języka przez treningi z „Sugarem” Hillem, ale o wielu rzeczach wciąż nie umiałem powiedzieć.
Kiedy byłem na obozie Stevensona, „Sugar” Hill zaproponował, że pomoże mi w kontakcie z Haymonem. Dopiero później pan Wasilewski zaczął się wtrącać i przypisywać sobie, że to on coś mi tutaj załatwia, że Margules negocjuje. To było takie pierdolenie, bo ja miałem kontrakt od Ala Haymona, który był kontraktem typowo menadżerskim. Al Haymon był człowiekiem, który umiał wynegocjować ogromne stawki dla zawodników. Przez to, że miał bezpośredni kontrakt z telewizją, świetne relacje.
Nic dziwnego. Od lat działał w branży rozrywkowej, był menadżerem Whitney Houston.
Negocjował z telewizją nawet dla promotorów. Mi się wydawało, że on był w ogóle menadżerem promotorów, bo to dzięki niemu ci podpisywali duże kontrakty z telewizjami. Haymon miał takie przełożenia, że głowa boli. I to pokazuje, że nawet promotor może mieć swojego menadżera. W sumie ja działałem w Polsce na takiej samej zasadzie. Tylko może nie negocjowałem z telewizją, ale potrafiłem wynegocjować dobre wsparcie od miast i samorządów. Znałem budżety, oczekiwania i – może to nieskromnie to zabrzmi, ale – byłem takim Alem Haymonem na polskim rynku. Tylko w wersji mikro. Byłem najlepszym menadżerem swoich promotorów.
Można powiedzieć, że sprzedałeś najwięcej biletów w polskim boksie? Oczywiście pośrednio.
Raczej bezpośrednio, bo np. Adamek biletami nie handlował. On ma takie nazwisko, że nie musiał się tym zajmować i kiedy sprzedawałem bilety na galę w Spodku, to wiadomo, że tak naprawdę nie tylko na swoją walkę, bardziej na jego. Na Adamka przyjeżdżali kibice, którzy kupowali bilety od organizatorów – poszło ich od groma. I to ja te bilety dystrybuowałem.
„Niektórzy zawodnicy mają paskudną cechę. Liczą nie tylko swoje pieniądze, ale liczą też, żeby ktoś nie zarobił dużo” – mówi Andrzej Wasilewski.
Że zawodnicy tak mają? Taką paskudną cechę to ma pan Andrzej Wasilewski, który wyliczał mnie z karteczką, że poza moją walką to jeszcze sobie zarobię tu, tu i tu. Ale pan Wasilewski jest od rankingów, kontraktowania przeciwników. Ja głównie rozliczałem się z panem Wernerem. I on na pewno myślał, że jestem roszczeniowy. Tylko ja mówię: „Panie Piotrze, niech pan znajdzie drugiego takiego zawodnika jak ja, to ja panu jeszcze dołożę do tej gali. Nie ma takiej opcji, że ja jestem roszczeniowy, bo to ja wam płacę, a nie wy mi”.
To jest głupie gadanie, bo zawodnicy wcale tacy nie są. Tylko oni czują instynktownie, że są oszukiwani i później boli ich, że zarabiają takie grosze w porównaniu do tego, ile zarabia promotor. Szczególnie chodzi mi o wkład za pracę zawodników. Promotor ma możliwość posiadać licencję jednego, dwóch, pięciu, dziesięciu zawodników. U pana Wasilewskiego przewinęło się przez te wszystkie lata kilkudziesięciu. I on z każdego mógł czerpać zyski. A zawodnik zarabia tylko w krótkim okresie. Musi zarobić więcej, żeby odłożyć, zainwestować.
W modelu niemieckim promotor inwestuje bez przerwy. A zysk jest bardzo niepewny. Jeden zawodnik skończy karierę przez kontuzję, drugi trafi do za kratki, trzeci zostanie znokautowany i już nigdy nie będzie sobą.
Ale ja zgadzam się, że na polskim rynku jest to bardzo trudny kawałek chleba! Wiem, że to jest inwestycja długoterminowa. Tylko jeśli masz być nie w porządku dla swoich zawodników, to lepiej daj sobie spokój. Kiedyś gadałem z Mariuszem Grabowskim. „Ja tam raz dołożę, raz coś tam zarobię. Ogólnie ważne, żeby nie dokładać za dużo. Ale ja dobrze się przy tym bawię, a poza tym, kto mi tak wypromuje firmę jak moje gale”. Chłop ma zdrowe podejście. Tomek Babiloński powiedział uczciwie, że on na boksie zarabia. A Andrzeja Wasilewskiego, który mógłby kupić wszystkich polskich promotorów, nie stać na to, żeby to przyznać? Ja cały czas słyszę o dokładkach. Jak na tym się nie zarabia, no to po chuj zakłada się spółkę na Cyprze?
„Dziękuję Bogu, rodzinie i Bobowi Arumowi”. W Stanach Zjednoczonych to stała formułka po walkach. W Polsce regularnie słyszę ją jedynie z ust Fiodora Czerkaszyna. Skąd wiesz, że jeśli zamienilibyśmy rolą zawodników z promotorami, to ci pierwsi nie okazaliby się jeszcze bardziej chytrzy?
Nie wiem, bo pieniądze to jest chory temat. Znałem milionerów, znałem biedaków i wiem jedno. Wpajanie ludziom teorii biznesowych, że dorabia się ciężką pracą, to… No, przynajmniej w boksie bez dobrych układów, bez pleców i bez pomysłu nic nie zrobisz. Górne 3% zagarnia prawie wszystkie środki dostępne na rynku, a 97% mami się, że też będzie w tym gronie. Nie będzie. Wyjątki tylko potwierdzają regułę.
Przy tej całej finansowej machinie jestem daleki od stwierdzenia, że promotorzy są źli. Mogę powiedzieć natomiast, że są niekontrolowani. I może w tym tkwi właśnie problem, że u nas nie ma żadnego narzędzia kontroli, brakuje silnych menadżerów?
Tak, bo u nas jest dziki zachód i nic więcej.
Kiedyś pan Marian Kmita powiedział mi, że pewnie w przyszłości będę promotorem i będę sam organizował gale. Odpowiedziałem, że raczej wolałbym być menadżerem, bo w przeciwieństwie do wielu osób bardzo znacząco rozróżniam te dwa zawody. Mam złe skojarzenia z promotorami. I proszę pamiętać, każdy promotor chce zapłacić zawodnikowi jak najmniej, a ja bym chciał, żeby oni zarabiali jak najwięcej. Tak jak Andrzej Fonfara chciałbym zagwarantować, żeby mój zawodnik miał wszystkiego pod dostatkiem, żeby czuł swobodę i mógł się przygotowywać w stu procentach profesjonalnie.
Na razie pomagasz najzdolniejszemu polskiemu amatorowi – Damianowi Durkaczowi. Trzymam kciuki, że zdobędzie medal na igrzyskach. Ale zakładając czarny scenariusz. Jeśli Polak chce się budować markę w zawodowym boksie, to chyba ciężko omijać grupę KnockOut Promotions.
Damiana uważam za super zawodnika. Tylko troszeczkę ta jego nonszalancja w ringu nie jest w moim stylu. Ale na pewno ma fajny instynkt przy boksowaniu i mam na niego bardzo ciekawy pomysł. Znam jego głównego sponsora od dziecka, wiem, że w razie czego będzie się mnie pytał o poradę. Oczywiście Damian może o sobie decydować sam, nie ma problemu. Ja nie będę chciał żadnych pieniędzy, dopóki czegoś konkretnego mu nie załatwię.
Będziesz chciał pomagać menadżersko także pięściarzom zawodowym?
Oczywiście, że tak.
Moim zamiarem jest być samodzielnym finansowo, mieć fajnie prosperującą firmę i traktować boks jako hobby. Jak będę na tym zarabiał, to fajnie, jeśli nie, to nic się nie stanie. Uważam, że jeżeli robisz dobre rzeczy i dostajesz za to uczciwy procent, to wszystko jest w porządku. Tylko problem w tym, że ludzie są tak obłudni, że niby robią coś dobrego, tylko z czasem pieprzą im się proporcje i z 80-20, robi się 20-80.
Jesteś gotowy rozmawiać z Wasilewskim?
Bardzo chciałbym usiąść z nim do debaty publicznej, twarzą w twarz, na argumenty. To najlepszy polski promotor w pozycjonowaniu zawodników w rankingach, jego polityka jest bardzo skuteczna. Ja się go nie boję pod względem ewentualnej współpracy. Jeśli pan Wasilewski podpisałby kontrakt z zawodnikiem, którego byłbym menadżerem i ten kontrakt byłby równorzędny – nie ma problemu, możemy współpracować. Tylko to wszystko powinno być transparentne i na uczciwych zasadach. A to dla niego byłaby ciężka odmiana.
Na czym ci zależy?
W Anglii, w Stanach trener może szkolić zawodników różnych promotorów, a każdy pięściarz ma prawo samemu wybrać sobie trenera. Nie może być tak, że my ci wszystko podamy na tacy, dostaniesz parę złotych stypendium, ale będziesz rąbany przy każdej okazji w innych sprawach. Twoim zawodem jest walka. I ten zawód masz wykonywać w ringu i na treningu. Płacone powinieneś mieć za walkę. A jeśli promotor czy ktokolwiek chce mieć na twoim stroju jakieś logotypy, to musi ci za to zapłacić osobno. Powinieneś mieć menadżera, który zajmuje się właśnie takimi sprawami. Poza tym, dziwnie wygląda, jeśli to zawodnik mówi o sobie w samych superlatywach i ma reklamować się przed promotorem lub sponsorem.
Czasem wydaje mi się, że polscy pięściarze uważają, że menadżer jest zbędny przy negocjacjach z promotorem. Bo sami dadzą sobie radę, a po co mają oddawać kolejne procenty. A dobry menadżer zarobi spokojnie na siebie, zapewniając zawodnikowi większą gażę, przygotowania i na pewno nie pozwoli, żeby ten płacił promotorowi 33%. Standardem powinno być 20% dla menago i 20% dla promotora. A u nas wszystkiemu brakuje kształtu i formy. Wiele musi się zmienić. Choćby to, żeby telewizja szanowała ten produkt i płaciła za niego więcej pieniędzy.
Zagranicą siła grup promotorskich opiera się na dobrym kontrakcie z telewizją.
Zgadzam się. System jest zjebany od samej góry. Bo jak telewizja nie będzie płacić większych pieniędzy za produkt i nie będzie nakręcana spirala większych dochodów dla promotorów, no to z czego mają mieć płacone zawodnicy?
Pytanie, czy polska telewizja komercyjna mogłaby płacić za taki produkt więcej? Też musi mieć z tego jakiś zysk.
Tylko, żeby to wszystkim się opłacało, musi być oparte na synergii wielu działań, nie na wzajemnej konkurencji. I ty dobrze wiesz, o co mi chodzi. KSW nakręciło pewne rzeczy medialnie, kręciło trailery - zrobili produkt dla telewizji i stworzyli MMA w Polsce.
Tyle że oni potrafią dołożyć do gali, byleby mieć otwartą antenę.
Ale przede wszystkim współpracują z Polsatem. Wiem, bo pomagałem chłopakom dawno temu przy okazji gali w Spodku. Stworzyli taki system reklamowy, który całościowo się każdemu opłacał.
Promotor powinien szanować telewizję i telewizja powinna szanować promotora. Bo jak ma to wyglądać tak, że wszyscy robią się w chuja, to lepiej zamknijmy ten cyrk i siedźmy w domu. Oni muszę wymieniać swoje spostrzeżenia, żeby stworzyć coś, co będzie dla nich obu dochodowe. A jak wiedziałem o pewnych rozmowach Wasilewskiego i telewizji, to mi się wydawało, że oni ze sobą rywalizują.
Jedną z fajniejszych imprez sportowych w Polsacie był „Ostatni Taniec”, czyli twój powrót do boksu i boksu do Spodka. Z czego utrzymywałeś się przez trzy poprzednie lata?
Mam firmę, która zajmuje się sprzedażą systemów oświetleniowych LED. Sprzedajemy oświetlenie przemysłowe do hal, do biur czy oświetlenie uliczne. Ale oprócz tego robimy audyty energetyczne, wszystko zgodnie z URE. Pozyskujemy białe certyfikaty, takie rzeczy. Zajmujemy się tym, aby obniżać koszta stałe w firmach.
Oświetlenie kilkunastotysięcznego Spodka to z pewnością niebagatelny koszt. Dla ciebie nie był to powrót udany, z twojego rekordu zniknęło zero.
Mam o to ogromny żal. I nigdy nikomu nie powiem, że ja tę walkę przegrałem.
A nie żałujesz słów o ścianach, które powinny pomagać gospodarzom?
Nie. Trzeba być patriotą i trzeba dbać o swoich sportowców. Bo jak nasi zawodnicy jadą za granicę, to nigdy nikt im nie pomaga, zawsze mają pod górkę. I przykładów można wymieniać wiele – Jackiewicz, Włodarczyk, czy Bienias, który po nokaucie we Włoszech zamknął się w szatni i musiał wychodzić pod ochroną, bo nie chcieli ich wypuścić z hali. Zresztą, w boksie jest niepisana zasada dotycząca mistrzów i gospodarzy.
Ja tej walki nie przegrałem. Tutaj jest bardzo fajne odniesienie do tego, co było w ostatnim pojedynku Artura Szpilki. Wszyscy mówią, że pan Wasilewski nie ma kontaktu z sędziami. Ale czy to są polscy sędziowie, czy zagraniczni, on zawsze ma swoje – że tak powiem – kanały rozmów. W jego interesie było to, żebym przegrał Spodku. W końcu sam napisał na Twitterze, że to nie Mateusz Borek organizuje galę, tylko Damian Jonak z Mateuszem Borkiem. W interesie Andrzeja Wasilewskiego było, żeby Jonak przegrał, a np. Mariusz Wach wygrał. Mariusz dostawał bęcki prawie w każdej rundzie, ale jakbyś popatrzył na karty punktowe sędziów, to u jednego prowadził, a u drugiego minimalnie przegrywał.
W wywiadzie po walce mówiłeś, że zapomniałeś powiedzieć kibicom, że po tobie walczy jeszcze Robert Parzęczewski. To ilu tych twoich kibiców tam było?
Sprzedałem 2 tys. biletów, ale nie chcę mówić o liczbach. Moja promocja była promocją szeroką, bo ja promowałem imprezę na całym Śląsku, w różnych strukturach. Promował ją jak każdy chłopak z naszego regionu. To była nasza wspólna praca, bo przecież Mateusz Borek informował o gali na swoich wszystkich kanałach internetowych.
Miałem wrażenie, że mówi o niej w każdym sportowym medium. Podobno mieliście stworzoną wewnętrzną grupę, na której mocno mobilizował pięściarzy, żeby każdy dołożył cegiełkę i sprzedał jak najwięcej wejściówek.
Aby impreza była na wysokim poziomie, musi się na to złożyć kilka czynników. Oczywiście zawodnicy to najważniejszy aspekt, ale liczy się też cała produkcja – oświetlenie, nagłośnienie. Za co zawsze na eventach MB Promotions odpowiedzialny był Mariusz Grabowski.
Ludzie się dziwią, że zawodnikom każe się sprzedawać bilety. Ale tak jest na całym świecie! Zgadzam się z Mateuszem, że zawodnicy muszą czuć się częścią gali. Tylko wiesz, ja nie mam parcia na media społecznościowe; ja mam innych kibiców. Moją grupą byli i są ludzie z zakładów pracy. Ja jestem znany wśród ludzi, którzy nie mają dużo do czynienia z Facebookiem.
W dobie nowych technologii często zapominamy o sile lokalnych gazet. O tym, że gdyby wybory odbyły się interaktywnie, to triumfowałaby w nich Konfederacja. Że bardzo wielu ludzi żyje obok świata internetu.
Mój drogi, większość. Jeśli chodzi o system sprzedaży biletów, miałem wiele pomysłów, ale musiałbym chyba pokroić się na cztery części, żeby ludzie robili to, co ja chcę. Masz np. duże spółdzielnie mieszkaniowe, zarządców osiedli. Wystarczy oplakatować takie miejsca i przez nich sprzedawać bilety. Ja współpracuję z największym zarządcą mieszkaniowym w Polsce i wiem, jakie oni mają moce przerobowe. Można uderzyć do zakładów pracy, jak ja to robiłem. Ale jest kupa różnych innych dróg i nie można nastawiać się tylko na internet. Bo ci którzy się nastawiają na internet to już zrobili kozacki numer i stworzyli Fame MMA.
A wracając do gali w Spodku. Spodek ma magiczną moc. Ale żeby nasza praca miała sens, muszą być zagwarantowane pewne środki. Musi być główny sponsor imprezy, wsparcie miasta, gwarancje.
Gdyby w twoim narożniku był ktoś inny niż Gus Curren, walka mogłaby wyglądać inaczej?
Gus jest super trenerem. To fajny facet, bardzo mi się podoba jego filozofia poruszania się w ringu (bardzo dużo tłumaczył mi na temat podobnych rzeczy, o których mówił Hill). Tylko tak. Nie chciałbym się usprawiedliwiać, ale podpisuję się obiema rękami pod tym, co mówił Artur Szpilka o trenerze Anuczinie i uwagach w narożniku. Jeśli człowiek tego nie przeżyje w ringu, to nie zrozumie. Ja uważałem zawsze, że jestem tak mocny psychicznie, że dam sobie radę bez polskiego trenera, że w razie czego sam sobą będę umiał pokierować. I rozumiałem wszystko, co powiedział na treningu trener Gus. Tylko inną kwestią jest rozumienie, a inną docieranie do głowy. Jak trener krzyknie do ciebie po polsku: „kurwa, do roboty!”, to jest coś innego, niż jak powie nawet to samo, tylko z obcym akcentem.
Druga rzecz, nie mogłem trenować tak, jak powinienem. Ja nie odbyłem nawet jednego normalnego sparingu.
Dlaczego?
Bo wszystkie sparingi miałem na lewą rękę, prawa była taka, powiedzmy, z dokładki. Sparowałem w dwudziestkach, żeby tę rękę oszczędzać. Liczyłem, że jestem tak mocny psychicznie, że dam sobie radę. Ten zawodnik wydawał mi się też łatwy do ubicia. Tylko był wytrzymały na ciosy, a ja pierwszy raz w życiu boksowałem na blokadzie. To zresztą było widać – jak biłem swingi, w ogóle nie miałem takiego wyczucia. Ja uderzałem, ręka mi tak dziwnie drętwiała i nie czułem dystansu. Dlatego tak się majdałem. Biłem tymi cepami i wydawało mi się, że ten prawy sierp trafiam, ale dalej nie czułem dystansu.
Miałeś w ręce śruby.
Normalnie żelastwo. Jedna śrubka skrzywiła mi się w czasie walki, druga się złamała. Przez to ciało obce miałem mocne stany zapalne w organizmie. Do tego przez ponad dwa tygodnie męczyłem się z bardzo silnym zapaleniem krtani. Nie chciałem przerywać treningów, więc nie brałem antybiotyków, tylko leczyłem się naturalnie. Ale czasami miałem takie spadki mocy, że leżałem w pokoju i nie mogłem się dźwignąć. Żaden lekarz nie powiedział mi, że mając takie stany zapalne, będąc chorym, mój organizm trzyma cały czas wodę. Miałem super warunki w Blue Mountain, gotowali mi kucharze, nic nie podjadałem i nie mogłem zrozumieć, czemu mi tak ciężko schodzi waga. Przez ostatnie dni musiałem się katować. I już po pierwszej rundzie mówię: „kurwa, jak ja wytrzymam tę walkę”. Zaboksowałem tylko i wyłącznie na charakterze. Ale nie chciałem o tym wszystkim nikomu mówić, bo strasznie mi zależało, żeby po tylu latach wystąpić w Spodku. To była dla mnie nagroda za ciężką robotę. Było tam też wielu ludzi, którzy są ze mną na co dzień w moich prywatnych interesach. Ale mimo że zaboksowałem dużo poniżej swoich możliwości, to i tak uważam, że walkę wygrałem.

Wygrałeś poprzednią, z medalistą mistrzostw Europy i świata. Po pasjonującym boju na style.
Wtedy działo się nie mniej. Nie wiem, jak ja udźwignąłem to psychicznie. Dlatego też zdecydowałem się zawalczyć z Robinsonem. Pomyślałem: „Jak z tamtym wygrałem, to teraz tym bardziej dam sobie radę”.
Nie miałeś kryzysu wiary po pierwszych rundach? Uzbek boksował jak profesor, był bardzo precyzyjny.
Podziwiam, że miał w sobie taki stoicki spokój. Dużo widział. W drugiej rundzie przyjąłem taką bombą, że przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Uważam, że trzeba walczyć do końca - jak w życiu, tak i w ringu i nigdy nie wątpiłem w to, że mogę wygrać. Tutaj wiedziałem, że będzie ciężko, bo jego szkoła boksu była naprawdę bardzo fajna, ale wierzyłem w swoją determinację, w swoje podejście.
Co się działo przed walką?
Głównym sponsorem tej gali była spółka JSW, której prezes – pan Daniel Ozon – jako bardzo dobry menadżer, wiedział, jaką reklamę daje impreza z tak dużym zasięgiem medialnym. Ale kiedy wszystko było ustalone i mieliśmy brać się do roboty, okazało się, że prezes JSW ma być podany do dymisji. Dyrektorzy, cały zarząd – nikt nie chciał się zaangażować w promocję imprezy, bo myśleli, że będą do zwolnienia i mieli swoje problemy. Czyli wydawało się, że spółka, na której opiera się cała gala poszła out. Mieliśmy także dużo problemów wewnętrznych – niezależnych od nikogo.
Byłem mocno zaangażowany, żeby to wszystko jakoś naprawić. Moja żona widziała, co się dzieje. Jak w ostatni dzień przed ważeniem wróciłem z sauny i zobaczyła mnie takiego wycieńczonego, powiedziała: „Damian, co ty robisz. Ty boksujesz z takim zawodnikiem, a tak się wykańczasz”. Bardzo się o mnie martwiła, a że ma pewne problemy zdrowotne to około dwudziestej trzeciej zemdlała mi w kuchni. Ważenie w czwartek, a ja w środę w nocy w szpitalu, całą noc była na kroplówkach. O szóstej rano, jak tylko otworzyli na moim osiedlu siłownię, nie śpiąc wcale, poszedłem się zważyć. Miałem trochę nadwagi, bo generalnie miałem zamiar jeszcze sobie potruchtać. Ale byłem po tym wszystkim tak wycieńczony, że zadzwoniłem do Mariusza Konieczyńskiego. „Wie pan co, wiem, że waga jest o 14. Proszę mi wierzyć, nie miałbym problemu, żeby ją mieć. Ale tak mam już dosyć wszystkiego”. I wysłałem mu zdjęcie, które zrobiliśmy sobie z żoną w szpitalu. „Niech pan mnie zrozumie. Ja muszę się iść przespać, nie będę biegał. Powiedzcie temu przeciwnikowi, że dam mu tam tysiąc dolarów więcej, ale ja wagi nie zrobię. Niech będzie pół kilo czy kilo więcej, ile z nim dogadacie. Ale ja idę spać”.
Jak było na ważeniu?
Okej. Gryzło mnie jednak, że miało być większe zainteresowanie biletami wśród pracowników spółki i że musiałem mediować ją z organizatorami. Bez ich wiedzy oddałem część swoich biletów vipowskich sponsorom. Miał je porozdawać pewien chłopak, ale nie chcieli mu ich dać. Dwa razy wychodziłem z szatni, żeby się kłócić. Byłem tak wkurwiony, że chciałem pierdolnąć rękawicami. Miałem gdzieś, czy wygram, czy przegram. Ale wtedy psycholog Mateusz Kempiński wyprosił wszystkich z szatni, zgasił światło i włączył mi filmiki motywacyjne na telefonie. „Damian masz jeszcze mnóstwo czasu. Odłącz się, skup się na tym”. Pobudził mnie, znowu mi się zachciało. Ale jak przez 25 minut stałem przed bramką do wyjścia, to mi przeszło. Przemówienia, reklamy. Ja jestem zawodnikiem, który musi wyjść do walki rozgrzany, a tam ostygłem. Ale mówię: „Dobra, już tyle rzeczy się stało, że co ma być to będzie”. Na początku przyjąłem tyle, bo jeszcze byłem zimny. Ale zrobiliśmy bardzo dobrą robotę z trenerem Przywarą i Damianem Durkaczem, była fajna atmosfera podczas przygotowań. I z rundy na rundę się rozpędzałem, jak lokomotywa. Parę razy fajnie trafiłem na dół i wydaje mi się, że to też go osłabiło. W późniejszych rundach siadł. A obaj byliśmy już wtedy wiekowymi zawodnikami. W takim przypadku ciosy na dół sieją spustoszenie.
W dniu walki miałeś 35, a on 37 lat. Nim się spostrzegłeś, stałeś się starszym zawodnikiem. Wtedy jeszcze z nieskazitelnym rekordem. Miałeś wiele propozycji, żeby go sprzedać? Niejeden pięściarz chciałby mieć taki bilans w swojej rozpisce.
Ale ja żadnej takiej propozycji nie miałem. Przynajmniej o takich walkach nie wiem, bo tego typu rzeczy do mnie nie docierały. Tak jak rozmawialiśmy. Za dobrze zarabiałem dla swojego promotora w Polsce i przy walce zagranicznej mu się takie coś nie opłacało, bo ja chciałem mieć otwarty kontrakt i wszystko wykazane czarno na białym.
Teraz sam jesteś sobie sterem, żeglarzem i okrętem.
Tak, od 2014 roku nie miałem kontraktu z żadnym promotorem.
Będziesz dalej próbował, czy zakończyłeś karierę?
Karierę zakończyłem, jak nie udała mi się przygoda ze Stanami. Wtedy prywatnie każdemu gadałem, że dla mnie kariera sportowa się już skończyła. A teraz? Wróciłem do boksowania, bo zawsze kochałem to robić.
Chciało ci się?
Wróciłem m.in. dzięki Krzysztofowi Leśniowskiemu. Krzysiu jest moim nowym menadżerem z ramienia związku. Sam stoczył kiedyś 50 czy 60 amatorskich walk. Wie, jak ciężkim kawałkiem chleba jest boks i bardzo mi pomaga. Piotrek Duda napisał list poparcia do kolegów związkowców, aby przypomnieć im, że będę dalej walczył z logiem „Solidarności”. Za pomoc przy organizacji jestem wdzięczny Jarkowi Grzesikowi, który odpowiada za sektor górnictw i energetyki w naszym kraju. Duże ukłony też dla Roberta Złotkowskiego, bo sportowo mój powrót rozpoczął się od obozu w Tajlandii. Ten obóz zorganizował Tomasz Fiosior, którego znam od dziecka. On od zawsze trenował boks i od zawsze we mnie wierzył. On, jego rodzina. Dla niego zawsze byłem mistrzem. Kolejnym moim motorem (i chyba jednym z ważniejszych) był Robert Franz z Niemiec – bardzo specyficzny człowiek z fioletowymi włosami, który działa w branży eko i (wspólnie z chłopakami z Biogenezy) cały czas mocno trzymał kciuki za mój powrót na ring. To wszystko ludzie, którzy mają zdrowe podejście do życia i z którymi bardzo się przyjaźnię. Wiem, że mi pomogą, jeśli na jakiś czas odpuszczę biznesy.
Mateusz Borek zwrócił się do mnie z prośbą w idealnym momencie. Zgodziłem się dla funu, żeby znowu poczuć tę adrenalinę. Bo wiesz, to jest, kurwa, super sprawa. Te przygotowania w Tajlandii dały mi to, co przez chwilę czułem w Stanach. Przypomniałem sobie piwnicę, w której trenowałem mając 13 lat. W Tajlandii widziałem biedotę ludzi. Na zawodach ci Tajowie zajebiście walczą, ale później zakładają klapki, spodenki, wsiadają na skuter i nie ma otoczki celebryctwa, tego udawania, że jest się nie wiadomo jakim kozakiem. Jest się normalnym skromnym człowiekiem, ale jak wychodzi się do klatki, to jest ogień.
W ciebie jakby wstępował diabeł, którego wyziewałeś w ringu.
Urodziłem się na wsi, a dorastałem w mieście, więc od dziecka musiałem pewne rzeczy udowadniać. Ktoś jak widział, że jestem skromniutki, miły to myślał, że może mi na głowę wejść. Ja sobie na to pozwalałem, ale tylko do pewnego stopnia. „Ja ci dałem serce, ale ty je zraniłeś, to teraz dostaniesz za to w dupę”. Jak raz miałem honorową solówkę, to mnie normalnie postrzelili, na szczęście została mi tylko blizna po kuli. Ale ja nigdy nie chwaliłem się takimi rzeczami. Chciałem mówić o prawdziwych wartościach sportowych. I o nich przypomniałem sobie w Tajlandii.
Za dzieciaka wszystkie treningi robiłem dwa razy. Poniedziałek, środa, piątek – klub; wtorek, środa, sobota – piwnica. To była taka dzielnica przykopalniana, takie familoki. Kto chciał się sprawdzić, to przychodził i się trzaskaliśmy. Piwnica była duża. Mieliśmy na ścianach plakaty Marka Piotrowskiego, Bruce’a Lee i Van Damme’a. Tam trenowaliśmy z przyjacielem Jarkiem Fertykowskim, który pracował w fabryce i trenował karate, kickboxing, a w boksie był samoukiem. Nie bił mnie może mocno, ale trafiał na punkt i zajeżdżał mnie kondycyjnie. Też niespełniony talent, bo nie poznałem nigdy w życiu człowieka, który miałby większe serce do sportów walki. Autentyczny fanatyk! Rozgrzewka, walka z cieniem, technika w parach, sparing i przybory. Ja na tych sparingach z nim miałem, stary, takie wyczucie, jakiego nigdy nie miałem jako senior.
„Czy Damian też patrzy na swój sportowy życiorys jako historię niespełnioną, niesprawdzoną, zmarnowaną?”
Rafał Rogacki jest kibicem. Śledzi współczesny polski boks od jego początków w latach dziewięćdziesiątych.
„Od tej pory przez nasze ringi przeszło kilka generacji pięściarzy. Moim zdaniem Damian Jonak ma z nich wszystkich najbardziej niespełnioną karierę względem potencjału. To dla mnie jedna ze smutniejszych karier zawodowych Polaków. Inni, wcale nie lepsi od Jonaka, dostawali szanse, w końcu sprawdzali się z lepszym lub gorszym skutkiem, ale pojawiali się w dużej walce, na dużej gali, za granicą, toczyli walkę z nazwiskiem, z kimś mocnym, o stawkę. Kariera Damiana w moich oczach przeszła bez echa. A mówimy o dużym talencie, zawodniku z sercem do walki, ofensywnym, którego zawsze lubiłaby każda publiczność. Mówimy o zawodniku, co miał amatorski bilans 153-15, tytuły mistrza Polski, brąz Europy juniorów”.
Zgadzam się w stu procentach. Przykre. Przykre to jest. Raz, tak jak sobie pomyślałem o niektórych rzeczach, to się poryczałem. Innym razem chodziłem cały dzień przybity.
BoxRec klasyfikuje cię na 24. miejscu w historii naszego zawodowego boksu bez podziału na kategorie wagowe.
Jakbym był w pierwszej dziesiątce, to bym się cieszył. Może wtedy czułbym się bardziej spełniony? Nie czuję się spełniony w żaden sposób i jeśli chodzi o walki, na pewno nie zasłużyłem, żeby być tak wysoko. Szkoda. Na Śląsku jestem mistrzem świata. Pięściarz, organizator, związkowiec. Gdyby chodziło o pracę pozasportową, to na pewno plasowałbym się w trójce. Może nawet byłbym pierwszy?
Takiego rankingu jednak nie ma.
Nie zostałem za to wszystko doceniony. Pamiętam, jak trener Łapin tłumaczył mi, że nie powinienem się wgłębiać w pewne tematy. Trenowałem w Warszawie, ale non stop byłem na telefonie, przyjeżdżałem na weekend do domu i musiałem jeździć na spotkania biznesowe. Czasami się wkurzał, że zajmuję się tyloma rzeczami. Ja mu mówiłem, że nie lubię boksować bez kibiców. Że kocham tę atmosferę. I dzisiaj uważam, że gdyby pan Wasilewski ze mną współpracował, to zapełniłby każdą halę w Polsce. Tylko u niego racja jest jedynie, jak on ma rację. A jak zawodnik ma rację, to już racji nie ma. To wszystko wypaczało moje podejście sportowe. Walka z wagą, organizacją. Czasami opadały mi ręce. Bo ktoś obiecał, że impreza będzie na wysokim poziomie, nie umiał tego dotrzymać, a ja świeciłem swoją osobą. Dla moich przyjaciół to był Jonak Team, a dopiero w drugiej kolejności KnockOut Promotions. „Jak ty załatwiasz to, to i to, to po chuj ci ten promotor?” – powiedział mi kiedyś Darek Michalczewski. On nie mógł tego zrozumieć, on tylko walczył. I ludzie postrzegają, że ja też tylko boksowałem.
Jesteś w stanie wskazać swoją najlepszą walkę?
Nigdy nie byłem z żadnej w stu procentach zadowolony. Nigdy nie przerobiłem obozu przygotowawczego tak, jakbym chciał.
Pamiętam, jak w Walce Zabrze raz jedyny w życiu świetnie poradziłem sobie z mańkutem. Olejniczak, chyba dwa razy z nim też przegrałem. A tu pierwszy występ dla klubu i trener Krzysztof Tabak, który nie był wirtuozem techniki, do którego wiele osób nie miało wielkiego szacunku, tak mi nagadał, że stoczyłem swoją najlepszą walkę w lidze. Pamiętam, jak przed Atenami, będąc początkującym zawodnikiem w kadrze, trener Buczyński wystawił mnie na mecz Polska-Białoruś, gdzie boksowałem z wicemistrzem Europy. Od pierwszej rundy napierdzielałem. „Nie boksuj tak, bo nie wytrzymasz”. Ale dałem radę. Publika szalała, a ja myślałem, że pojadę na igrzyska. Później na pierwszym seniorskim turnieju walczyłem z mistrzem świata z Kuby i Chińczykiem, który sięgnął później po olimpijski brąz. Trener chciał, żebym przeboksował to na spokojnie, a ja myślę: „chyba go powaliło”. Ubzdurałem sobie, że ubije go prawym sierpem. On mnie przepuścił i przywalił mi taki hak, że żebra odcisnęły mi się na skórze i przez tydzień nie mogłem oddechu złapać. Pamiętam fajną walkę z Szubowem. To był mój początek na zawodowstwie, nie umiałem rozłożyć sił. Ale wtedy wychodziłem do ringu taki podniecony, szczęśliwy. Jak masz zupę w garnku i pod pokrywką się wszystko gotuje. Cały kipisz, rozsadza cię. Wydawało mi się, że jestem super komando, że świat należy do mnie. I w drugiej rundzie dwa razy usadziłem go na dupę. Myślałem, że łeb mu urwę, a trener, że to będzie koniec walki, bo poszedł już do Włodarczyka. A chłopak cofnął się do obrony, ja zaś się wyprztykałem. Tu brakowało doświadczenia, na amatorstwie treningu siłowego, suplementacji. Ale to było prawdziwe i na pewno straciłem ogromny potencjał. Mnie nie rozumieją zawodnicy, kibice. Z drugiej strony cieszę się, że wielu pięściarzy nie ma o pewnych rzeczach pojęcia. Bo może to zabiłoby w nich całego ducha sportu.
„Nie chciej wiedzieć za dużo, bo przestaniesz to kochać”?
Życie za dzieciaka było prostsze. Lubiłem się pobić, ale nie miałem do nikogo nigdy żadnej urazy. Ja dostałem w łeb, on dostał w łeb – traktowałem to jak wyścig na sto metrów. Piątka, piątka i idziemy do domu. Mamy jakąś rywalizację sportową, a tutaj wkrada się brudny biznes. Bo ludzie wszystko potrafią zepsuć. A najgorsze jest to, że ten syf wypacza później prawdziwe instynkty. W tej naszej piwnicy nie chodziło mi o pieniądze. Wiadomo, z czasem masz rodzinę i musisz patrzeć na to, z czego żyjesz. Ale te nerwy, ten stres powodowały, że już nie za bardzo umiałem iść na żywioł, czerpać z tego radość. A wychodząc do ringu to tak jakbyś wchodził na wojnę. Widzę to u Janka Błachowicza. On w klatce walczy jak o życie i jest wielkim mistrzem. Od wszystkiego się odcinasz, nic się dla ciebie nie liczy. Kiedyś coś takiego miałem, ale odkąd poznałem to całe gówno… Okej, trenujesz, zapierdalasz, ale głowa pracuje ci inaczej w czasie walki. A ja nigdy nie chciałem być technikiem, pykać. Zawsze chciałem być bandziorem w ringu. Ale chyba byłem zbyt wrażliwy poza nim.
Skromny, wrażliwy, grzeczny, który chce być doceniony za swoją pracę. Ale nie doceniony z łaski. Chciałem tylko, żeby traktowano mnie po partnersku, uczciwie. Bo ja wiem, ile kosztuje walka, ile oświetlenie i jaki jest budżet gali. Ale nawet gdybym tego nie wiedział. Promotorzy myślą, że oni są mądrzy, a zawodnik głupi. Ja mówię: „Panowie, jesteśmy na tym samym poziomie”. Tak jak pani, która tu sprząta. „Ona ma taką pracę, pan ma taką”. Ja kilkukrotnie rozmawiałem z prezydentem Dudą, byłem w komitecie poparcia premiera Morawieckiego, a prezydentem mojego miasta jest mój pierwszy bokserski idol Mariusz Wołosz. Znam paru ministrów, pan Tobiszowski był patronem naszej gali w Spodku. Ale w sensie człowieczeństwa, co to za różnica, czy to pan minister, czy pan z kuchni? Albo traktujemy się poważnie, albo wcale. Ty nic mi nie obiecuj, nic mi nie mów, tylko traktuj z szacunkiem moją inteligencję i wszystko będzie git.
Kiedy za paręnaście lat dzieci zapytają cię, jakim byłeś bokserem, co im odpowiesz?
Że tata miał ogromne serce do walki, ale trochę nie miał szczęścia. I brakowało ludzi, którzy chcieliby pracować z nim na uczciwych zasadach. Słuchaj, ja w życiu robiłem różne numery. Tylko nigdy nie chciałem bogacić się kosztem krzywdy ludzi, nie chciałem się zgodzić na patologiczne układy. Czasami mam niewyparzoną gębę, bo chciałbym, żeby między ludźmi było równo. Może jakbym był bardziej ugodowy, to byłbym dzisiaj bardziej zamożny, lepiej ustawiony?
Krzysztof Szot, twój kapitan z Jastrzębia, wyznał, że sportowcem był tak naprawdę w czasach amatorskich.
Pamiętaj jedną rzecz. To, że mówią, że boks to biznes, jest w dwustu procentach prawdą. Sportem jest tu tylko fragment walki. Od pierwszego gongu do ostatniego, i to tylko pod warunkiem, że sędzia ringowy się nie wtrąca. Bo werdykt to już też całkowity biznes.
***
Nie wiem, czy po naszym wywiadzie wzrośnie świadomość ludzi, czemu akurat tak wyszło z moim boksowaniem. Nie wiem, czy młodszym kolegom moja historia pozwoli nie popełniać pewnych błędów. Jestem zawsze do waszej dyspozycji – możecie do mnie pisać na Instagramie, Facebooku. Chętnie pomogę w waszej sportowej drodze jako menadżer lub doradca. Na pewno w ringu nie powiedziałem ostatniego słowa. Jeszcze zawalczę i będzie dobra bitka. Będę szukał ciekawych rozwiązań dla naszej dyscypliny w Polsce i zagranica, aby dołożyć swoją cegiełkę do rozwoju polskich fighterów. Na co dzień będę starał się tak rozszerzać swoje projekty biznesowe, aby spokojnie z nich żyć i wspierać boks.
Obecnie jestem bardzo szczęśliwy. Mam dwie cudowne córeczki i kochaną żonę. Teraz, kiedy nie ma już tylu wyjazdów treningowych, mogę im poświecić więcej czasu. Mam jeszcze jedno mocne postanowienie na życie i na pewno podzielę się nim za jakiś czas.
Dzięki za szczery i prawdziwy wywiad. Może kiedyś jeszcze rozwiniemy kilka historii, bo zostało trochę nieodkrytych kart.
