Odkąd Daddy Yankee wypuścił w 2004 roku swój szlagier noszący petrochemiczny tytuł Gasolina, latynoska scena muzyki miejskiej nieustannie rosła w siłę. I choć w kolejnej dekadzie było o niej stosunkowo cicho, to w 2019 roku nie sposób jej zatrzymać.
Właściwie od zarania muzyki rozrywkowej ludzie z nią obcujący - bez względu na to, czy ich wiedza była taka sobie, czy też byli rasowymi melomanami - mieli przemożną słabość do latynoskich rytmów. Nieważne, czy ich dźwiękowa edukacja opierała się na wzorcach zachodnich, wschodnich, północnych czy południowych, podobne struktury perkusyjne i melodie przemawiały do ich serc, umysłów i - przede wszystkim - bioder jak bodajże żadne inne, lokalne nurty rozbrzmiewające na parkietach różnych miejsc świata. Tango, bossa nova, salsa, merengue i cha-cha. João Gilberto (i Stan Getz), Herb Alpert & The Tijuana Brass, Gloria Estefan, Shakira i Buena Vista Social Club. Guantanamera, Mambo No. 5, La Bamba, Oye Como Va i Macarena. Każda kolejna dekada XX wieku przynosiła nowe brzmienia, trendy i układy taneczne, których korzeni należałoby szukać pośród wymieszanych wpływów rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej. Niewolników zwożonych tam masowo z przeróżnych rejonów Afryki i europejskich konkwistadorów, którzy prędko stali się osadnikami, a później mieszkańcami krajów, jakie zaczęły się pojawiać na dziewiczej mapie tego czwartego co do wielkości kontynentu naszego globu.
Nieważne jednak, czy ów dźwiękowy kocioł buzował akurat najbardziej w Argentynie czy Brazylii, na Kubie czy w Puerto Rico, wszystkie te miejsca charakteryzowała zawsze ogromna łatwość, z jaką żyjący w nich artyści przyswajali sobie zachodnie mody. Przepuszczając je przez własną wrażliwość i edukację muzyczną, co rusz tworzyli zupełnie nowe - i rozpoznawalne na pierwszy rzut ucha - hybrydy jazzu, rocka czy popu. I nie inaczej stało się również z hip-hopem, który rozlał się po latynoskim świecie w latach 90.
I choć klasyczny hip-hop zyskał właściwie w każdym kraju Ameryki Południowej szeregi swoich wyznawców i twórców, to i on prędko obrósł w egzotyczne, latynoskie piórka, zyskał swój autonomiczny, charakterystyczny sznyt i… nabrał tempa. Reggaeton - bo o nim mowa - zrodził się z mezaliansu amerykańskiego rapu, jamajskiego dancehallu i szeregu lokalnych nurtów, pośród których najistotniejsza wydaje się być trynidadzka soca. Narodził się w równie licznych, jak problematycznych gettach Puerto Rico i prędko rozlał się po całym kontynencie, dorabiając się kolejnych ambasad w Panamie, Kolumbii i Wenezueli, na Dominikanie i Kubie. Na jego bardziej wyczerpujący rys historyczny nie mamy tu miejsca, ale warto zaznaczyć przynajmniej kilka ważnych punktów węzłowych w jego międzynarodowej karierze. Dla wszystkich fanów 90'sowego hip-hopu - a także dla jego późniejszej (t)rapowej ewolucji - niesłychanie istotna jest premiera powszechnie zapomnianego albumu Boricua Guerrero.
Tam obok portorykańskich nawijaczy pojawili się w 1997 roku m.in. Busta Rhymes, Nas czy Q-Tip. Dla miłośników naszej krajowej sceny ciekawym wątkiem wydaje się za to kompilacja Cuba Libre...
...która w 2006 roku ukazała się nakładem Prosto. Podczas swojej eskapady na Kubę Sokół sprosił lokalnych reggaetonowców takich jak Los Sicarios, Palacio czy Papa Flow i tak powstał album. Dla światowego obiegu podobnych rytmów natomiast zdecydowanie najważniejszą chwilą jest wcześniejsza o dwa lata publikacja globalnego hitu Gasolina. Kiedy bowiem w 2004 roku Daddy Yankee - pionier tego stosunkowo jeszcze wówczas świeżego gatunku i do dziś jedna z największych gwiazd tej sceny - wypuścił ten równie surowy, jak porywający szlagier, nie dość, że podpalił parkiety całego właściwie globu, to jeszcze wprowadził hasło reggaeton do mainstreamu.
13 lat później ten sam amerykański tatusiek - do spółki z Luisem Fonsim - stworzył natomiast dźwiękowy kombajn do zbierania miliardów wyświetleń na serwisach streamingowych czyli Despacito. I choć w przeciągu rzeczonej dekady światowy obieg muzyki rozrywkowej zapomniał nieco o reggaetonie (z wyjątkiem mocno zamerykanizowanego Pitbulla, którego fenomenowi należałoby poświęcić osobny tekst), to scena ta w Ameryce Południowej stała się w międzyczasie potęgą, którą nie sposób już dłużej ignorować. Właściwie każdy amerykański majors otworzył - bądź rozwinął - w tych latach swoje latynoskie przedstawicielstwo. Daddy Yankee, Don Omar i duet Wisin y Yandel co rusz bili kolejne sprzedażowe rekordy, a ilość artystów poruszających się dziś w podobnej estetyce jest zupełnie niepoliczalna. W Kolumbii - która wyrosła w międzyczasie na jeden z głównych ośrodków reggaetonu - czy w Puerto Rico Despacito nie musiało więc nikomu uświadamiać, jak wielką, nośną siłą jest omawiany tu przez nas nurt muzyczny, jednak cała reszta świata znów zwróciła swe uszy w stronę dawnej ziemi Indian dopiero w momencie jego premiery.
I choć południowoamerykańskie listy przebojów zapełniają wciąż numery, których popularność w innych miejscach globu jest co najwyżej niszowa, to w USA - gdzie Latynosi w przeciągu minionej dekady stali się największą mniejszością narodową - reggaeton jest z całą pewnością bardziej popularny niż mogłoby nam się zdawać. Z numerami wszystkich tych hiszpańskojęzycznych nawijaczy jest bowiem podobnie, jak było z polskim hip-hopem epoki przed-taconafide-dyjskiej - media głównego nurtu właściwie nie zauważają zjawiska, a słuchają tego miliony. Co też w zeszłym roku znalazło swoje odzwierciedlenie - a jakże by inaczej - w rapie, który update’ował się zawsze szybciej niż reszta gatunków. I tak Cardi B sprosiła na swój debiutancki krążek J Balvina i Bad Bunny’ego, DJ Snake uświadomił szerszym gremiom jak wielki jest Ozuna, a 6ix9ine pielęgnował swoje południowe korzenie z pomocą Annuela AA.
Światowy rynek muzyki rozrywkowej - zarówno tej głównego nurtu, jak i niezależnej - przeprosił się ostatnimi czasy z tym, co wcześniej postrzegał jako zbyt siermiężne, prostackie i wulgarne (a nie oszukujmy się - reggaeton właśnie taki jest). Siłą internetu zerwał też ze swoim anglocentrycznym patrzeniem na światową fonografię, więc możemy z pełnym przekonaniem za Donaldem Trumpem powtórzyć, że to jest inwazja! Nie mamy tu jednak na myśli kolumny ludzi oddalonej od granic USA o dobre półtora tysiąca kilometrów, ale zalew latynoskich rytmów, które już za moment przejmą we władanie światowe listy przebojów. Będący aktualnie jednymi z największych gwiazd gatunku J Balvin i Bad Bunny są co-headlinerami nadciągającej edycji Coachelli, pierwszy z nich wystąpi również na dyktującej wiele europejskich trendów Primaverze (obok Ivy Queen i legendarnego DJ’a Playero) a drugi ledwie kilka dni temu do spółki z Jimmym Fallonem i Questlove pokazał milionom widzów amerykańskiej telewizji, jak się bawią mieszkańcy San Juan.
Zatrzymajmy się na chwilę przy tym portorykańskim posiadaczu jednej z najgłupszych ksywek w całej branży muzycznej. Debiutancki album Bad Bunny’ego, wydany w wigilię zeszłorocznych świąt Bożego Narodzenia krążek X 100pre jest bowiem idealnym przykładem tego, jak brzmi współczesny reggaeton po blisko trzech dekadach swojej egzystencji. Z jednej strony wśród gości pojawiają się tu Drake i Diplo, a z drugiej numer Caro wsparł swym wokalem Ricky Martin. Pełno jest tu łatwopalnych, parkietowych hitów, ale coś dla siebie znajdą na tym longplayu również wszystkie dziewczęta podkochujące się w tym niegrzecznym króliczku. Całość natomiast jest bardzo precyzyjnie wyprodukowaną fuzją reggaetonu, trapu i szeregu innych współczesnychsubgatunków muzyki elektronicznej. X 100pre jest popowo przystępne, a jednocześnie wciąż tętni tym buńczucznym, podwórkowym sznytem, który był fundamentem wczesnych (post)rapowych poszukiwań DJów Playero i Nelsona. I choć stosunkowo niewiele jest tu tradycyjnie rozumianych, latynoskich motywów muzycznych - na których zasadza się sukces I Like It czy Despacito - to całość napędza do działania gorąca, południowa krew, której rozegnany bieg słychać w każdym właściwie charakternie wyśpiewanym, hiszpańskojęzycznym słowie Bad Bunny’ego. Energii, która będzie dyktować kroki wszystkim bywalcom tegorocznych wielkich festiwali (swoją drogą ciekawe, czy któryś polski spęd muzyczny pokusi się o taki booking, bo DJ’a Playero na Nowej Muzyce przyjęlibyśmy z szeroko otwartymi ramionami) i rozrywać już nie tylko membrany pochowanych po bagażnikach latynoskich gangusów potężnych subwooferów, ale również radiowych odbiorników ogromnej części amerykańskiego społeczeństwa. Siły, której nie zatrzyma ani wątpliwie pojmowany, dobry gust, ani zupełnie odmienne, dalekosiężne plany żadnego fonograficznego giganta. Ani nawet Donald Trump.
A u ciebie jak tam ze znajomością języków? Hablas español?