O kim w krajowym rapie mówiło się najczęściej, kto rozbił bank sprzedanych płyt czy obejrzeń klipu i - co najważniejsze - czyje zwrotki możemy cytować z pamięci po dziś dzień? Oto zestawienie raperów, którzy najmocniej dominowali w każdym roku istnienia polskiej sceny hip-hopowej. Startujemy od 1995.
Wciąż mamy nadzieję, że Nas nie miał do końca racji, kiedy w 2001 roku rapował: No Idea Is Original, There’s Nothing New Under the Sun. Szereg pomysłów został już jednak wymyślony, przepracowany i wprowadzony w życie, a my jako dzieci postmodernizmu chętnie korzystamy z cudzych koncepcji. Oczywiście jeśli tylko są wystarczająco intrygujące i można je jakkolwiek kreatywnie przetworzyć. Kiedy więc na portalu Complex trafiliśmy na zestawienie Best Rapper Alive, od razu pomyśleliśmy, jak tu przenieść ten format na nasz krajowy grunt. Chwilę nam to zajęło, ale wreszcie się udało.
1995: Liroy
Jeśli w podobnym zestawieniu jedynym kryterium oceny byłaby liczba sprzedanych egzemplarzy, to Liroy po dziś dzień zasiadałby na królewskim tronie polskiej sceny hiphopowej. Jego debiutancki Alboom sprzedał się bowiem w pół roku w nakładzie… pół miliona egzemplarzy. I chodzi tu jedynie o oficjalnie wydane nośniki, na krajowych bazarach rozeszło się wtedy co najmniej drugie tyle piratów. W kwestii samego rapu i - tym bardziej - podkradanych amerykańskim MC's bitów temu politycznemu aktywiście daleko wówczas było do maestrii. Ale zasług w popularyzacji tego gatunku, promowania sąsiedzkiego, kieleckiego składu WYP3 i oswajania szerszych gremiów z taką dozą wulgarności i bezczelności, jaką wypakowany był Alboom, nie sposób Piotrowi Marcowi odmówić. To właśnie on zakopał w 1995 roku rów dzielący podziemie i mainstream, lokalność i uniwersalność czy hip-hop i punk, nawijając właściwie tylko o tym, czego nie ma w podręcznikach i nie mówią o tym w szkołach. A jeśli w to nie wierzysz, to… wypierdalaj!
Konkurenci do tytułu: Peja, który w tym roku poza wypuszczeniem kolejnej demówki Slums Attack uczestniczył w bezpardonowym ataku na Liroya, czyli Anty Nagłego Ataku Spawacza, a także jeden z najprawdziwszych pionierów stołecznego rapu, współtwórca składu Trials-X - J. Tiger
1996: Magik
O debiutanckiej płycie Kalibra 44 w połowie lat 90. zwykło się w środowisku hip-hopowym mówić jak o krajowym bękarcie Wu-Tang Clanu i jego horrorcore’owych przyległości. I choć ten psychotyczny Zakon Marii zapewne bacznie śledził wówczas produkcje RZArectora, to na finalny sznyt prologu do Księgi Tajemniczej składało się również hurtowe spożycie 90'sowego, osiedlowego skuna i różowe, śląskie powietrze, w którego oparach zrodził się psycho-rap. Rdzennie polski subgatunek hip-hopowej formuły, a jego pierwszym wieszczem i jedynym męczennikiem był Piotr Łuszcz - lepiej znany jako Mag Magik I. Jego charakterystyczny, zbolały lament w 1996 roku usłyszały bowiem nie tylko niewielkie jeszcze wtedy rapowe gremia, ale również cała Polska, powtarzająca za swoim rymującym prorokiem: plus i minus to jedyne co widzę. Jego romantyczni, psychodeliczni kamraci z Kalibra 44 też mieli swoje rozpoznawalne style, ale to właśnie on był głosem tych dwunastu miesięcy, podczas których ich zakon ruszył do boju.
Konkurenci do tytułu: TDF, którego zwrotki z nagrań 1KHz zdawały się wówczas otwierać zupełnie nowy rozdział w historii polskiego rapu (i dowodziły wielu niedowiarkiem, że rapowanie w naszym języku ma jakikolwiek sens) oraz Peja, który do spółki z Icemanem wypuścił wówczas debiutancki album Slums Attack.
1997: TDF
Gdy pierwszy raz usłyszeliśmy utwór Wyłącz mikrofon zamieszczony na pionierskiej, rapowej kompilacji, czyli albumie SP, wiedzieliśmy już, że Tas De Fleia za moment będzie naszym kandydatem do tytułu Greatest Of All Time. Ilekroć bowiem w kolejnych latach TDF przestawiał swój mikrofon na on, tylekroć chłonęliśmy jego słowa jak gąbeczki w naszych paździerzowych, wielkich słuchawkach od walkmana. Kiedy udało nam się wreszcie zdobyć dystrybuowaną z ręki do ręki demówkę 3H, przez cały kolejny rok słuchaliśmy już tylko jej, przewijając od czasu do czasu zwrotki Ceubiny, żeby znów zanurzyć się w luźnym, acz bystrym wordplayu Jacka Granieckiego, który anglojęzycznemu pojęciu flow nadał wówczas na nadwiślańskim gruncie zupełnie nowe znaczenie. Znaczenie, które moc miało nieporównywalnie większą niż częstochowskie wyliczanki szeregu jego kamratów ze sceny. Bo też w parze z tą mocą szła ochota wiedzieć o tym, co będzie potem, o tym, jak rymy będą składać kolejne pokolenia polskiej sceny rapowej i tym, co może oznaczać pojęcie Hardcore Hip Hop.
Konkurenci do tytułu: Bolec jako jedyny pośród nastawionych na komercyjny sukces raperów z rozdania Yaro i Norbiego sprawiał wówczas, że naprawdę bywało nam chwilami miło. I Numer Raz, którego Muzyka, blunty i słodycze ze składaka Smak B.E.A.T. Records służyło rodzimym potheadom jako pierwszy rozbujany hymn, który zamiast po pudełko z żyletkami skłaniał raczej do sięgnięcia po… bombonierkę.
1998: Włodi
Kombinator Włodi, moje drugie imię / Wzięty z ulicy talent poświęciłem Klimie / Duże elo dzieciak, ty wiesz, o co biega / Nauczka dla lamusów Włodi znów ostrzega - nawijał reprezentant Molesty na klasycznej Produkcji Hip Hop DJ’a 600V. A osiedla wsłuchiwały się w jego słowa jak wierni w niedzielne kazania. I choć siła tego mistycznego, warszawskiego składu opierała się na chemii, jaka rodziła się pomiędzy zwrotkami Vieńka i Włodka, a także szeregu ich rymujących kamratów ze stołecznej ciemnej strony, to wersy Pawła Włodkowskiego zdecydowanie najmocniej zapadały nam w pamięć. Prostota i dosadność, z jaką pisał swoje teksty, nie przeszkadzały mu układać wykręconych słów chmar i budować tak obrazowych metafor, jak ten pamiętny wyimek z 28.09.97 - Cieszy mnie to, że na meczach pomszczeni / Bo tam to my jesteśmy górą - gradową chmurą / Z deską w ręku żegnam się z kulturą. Poza talentem do filmowych storytellingów ten reprezentant Służeźni był zawsze obdarzony nieco fatalistycznym, zdroworozsądkowym oglądem świata, przepaloną, blokową kreatywnością i ogromną łatwością do składania tak klasycznych zbitek słownych, jak: to my niechciani, nielubiani, od lat baggy jeansy kontra leginsy czy ja wolę się nastukać…
Konkurenci do tytułu: Abradab, który na drugim albumie Kalibra 44 wyszedł z cienia Magika i nagrał jedne z najlepszych zwrotek swojego życia i Tede, który - jako jedyny MC - błyszczał po obu stronach Produkcji Hip Hop, a także co bardziej zorientowanym w środowiskowych zależnościach dostarczył demówkę Warszafskiego Deszczu.
1999: Sokół
O ile Skandal był płytą przełomową czy wręcz gatunkotwórczą, o tyle właśnie Chleb powszedni Zip Składu w największym stopniu ustalił kanon ulicznego rapu rodem z polskich blokowisk, którego oddźwięki słychać wciąż na rodzimej scenie. Pośród licznego składu Ziomków i Przyjaciół od samego początku wyróżniało się trzech MC’s - melodyjny, francusko brzmiący Fu, obdarzony imponującym flow Pono i najlepszy literat w całej ekipie - a także i na całej ówczesnej scenie - Sokół. I choć Wojtek nawijał o sobie, że jest TYLKO narratorem, to w tamtym czasie - a właściwie po dziś dzień - był AŻ narratorem, jednym z naprawdę nielicznych polskich raperów, którzy z łatwością potrafili odmalować całe didaskalia, w których rozgrywały się wszystkie te historie ze Śródmieścia Południowego. W świecie, gdzie porażka echem się niesie, w tym betonowym lego, w mieście, którego równie bezlitosnych, jak kuszących realiów nikt inny nie potrafi opisać z podobną wrażliwością, swadą i szacunkiem do języka polskiego, jak późniejszy współtwórca składu WWO. Składu, który zresztą zapoczątkował swą historię na tej właśnie płycie utworem Jest jak jest; kawałkiem, którego pierwsze wersy bodajże najlepiej podsumowują, dlaczego 1999 należał do Sokoła nie tylko na płaszczyźnie ulicznego rapu, ale i całej polskiej kultury hip-hopowej.
Konkurenci do tytułu: Tede, którego zwrotki z debiutanckiego albumu Warszafskiego Deszczu właściwie wszystkie po kolei weszły do kanonu rodzimego rapu i Eldo, który płacząc rymami na wydanej po roku na legalu pierwszej EP-ce Grammatika wprowadził na polską scenę hip-hopową wrażliwość - do tamtej pory zupełnie jej nieznaną.